Na froncie i po wyzwoleniu. Opowieści z życia dziecka

Autor tekstu: Zbigniew Latkowski. Zdjęcia ze zbiorów autora.
Wspomnienia spisane w latach 90-tych XX wieku, korekta 01.2010r

 

                                      Leczenie i straszenie.

               Druga wojna światowa zbliżała się do końca. Ojciec od blisko sześciu lat siedział w niewoli niemieckiej. Miałem wtedy pięć lat i razem z matką mieszkaliśmy w małym mieście Jędrzejowie,
w województwie kieleckim. Matka zajmowała się tym, co umiała najlepiej, to znaczy drobnym handlem, prowadząc sklepik przy ul. Kieleckiej, sąsiadujący z niewielką restauracją. Ze sklepu było przejście do mieszkania, do którego można było wejść także od strony podwórka.

 

rynek_w_jedrzejowie_ii

 

                To, co opowiem nie oznacza wcale, że jeden naród jest lepszy od drugiego. Ot złożyło się, że spotkałem akurat takich ludzi.

               Pewnego razu bawiłem się w kuchni grzebiąc pogrzebaczem w  popielniku i szukając rozżarzonych węgli. Traf chciał, że akurat coś tłustego gotowało się na kuchni. Jak to się stało nie wiem, ale w pewnym momencie nastąpił wybuch rozżarzonych węgli na moją twarz. Instynktownie zamknąłem oczy, co uratowało mój wzrok, ale twarz miałem mocno poparzoną. Poprzez sąsiada prowadzącego restaurację, matka ściągnęła niemieckiego lekarza, bo słyszała, że Niemcy mają duże doświadczenie i najlepiej potrafią leczyć oparzenia. Jak przez sen pamiętam, że cała głowę miałem zabandażowaną, została mi tylko dziurka na nos. Ten sam lekarz zmieniał mi też opatrunki, a ostatni raz przyjechał na motorze
w przeddzień wkroczenia  do miasta wojsk rosyjskich. Słyszeliśmy potem, że zdołał ujść z życiem i po wojnie przekazał nawet jakieś wiadomości do sąsiada -restauratora. Najciekawsze jednak jest to, że na mojej twarzy nie ma żadnego śladu po tym oparzeniu.

               Pamiętam też jak drogą na Kraków uciekaliśmy z miasta przed frontem. Mijaliśmy wystraszonych żołnierzy niemieckich i spotykaliśmy wielu ludzi będących w sytuacji podobnej do naszej.

               W końcu schroniliśmy się w jakiejś wsi, w piwnicy. Myślę, że było to gdzieś koło Łączyna. Schowało się tam już wiele ludzi, choć nie wszyscy wytrzymywali siedzenie w zamknięciu. Kiedy się trochę uspokoiło, ktoś wyszedł na zewnątrz. Po powrocie powiedział, że w pobliżu leży ranny Niemiec i prosi o wodę. Pamiętam, że wzbudziło to przestrach kobiet:
– może jest to podstęp, a jak podejdziesz to Cię zabije -mówiły. Nie pamiętam jak się ta historia skończyła.

               Wkrótce pojawiły się rosyjskie czołgi, wyszliśmy z piwnicy i witaliśmy żołnierzy.

               Po przejściu frontu wróciliśmy z matką do mieszkania w Jędrzejowie. Wchodząc do miasta najbardziej zapamiętałem osmalone ściany niektórych budynków, a potem to, że nie pozostał żaden ślad po moich zabawkach /matka sprawiała mi dużo ładnych zabawek, które gdzieś tam kupowała jeżdżąc za towarem/.

               Matka była piękną kobietą i gdy do miasta wkroczyli Rosjanie, „wpadła w oko” jednemu z żołnierzy, który od tej pory zaczął nas nachodzić i niepokoić. Kiedy zastawał drzwi zamknięte, a spodziewał się, że jesteśmy w środku, łomotał straszliwie. Baliśmy się bardzo, bo odgrażał się, że nas zabije.

– „Wystrielaju was” – krzyczał. Pamiętam, że wtedy kładliśmy się z matką na podłodze pod oknem.
-„Gdyby będzie strzelał przez okno, to nas nie trafi” -mówiła matka.

               Żyłem wtedy w wielkim strachu i dlatego wydarzenia te pamiętam dokładnie. Pewnego dnia bawiłem się z dziećmi sąsiadów na podwórzu. Żołnierz rosyjski zaskoczył matkę w sklepie, a Ona poprzez mieszkanie i podwórko ratowała się ucieczką do restauracji. Żołnierz pobiegł za nią chcąc zmusić ją do uległości. Widocznie to zauważyłem, a  być może krzyki spowodowały, że i ja tam pobiegłem. Wtedy żołnierz złapał mnie, przystawił karabin do mojej głowy i zapytał mojej matki, czy jestem jej synem. Do dzisiaj matka moja wspomina ten dzień, kiedy to jedyny raz,  wyparła się swojego dziecka. Ciekawe, że i ja instynktownie nie przyznałem się do swojej matki. Żołnierz puścił mnie wtedy, a ja uciekłem. Sąsiedzi jakoś ten incydent rozładowali, ale matka za poradą / nie wiem, kogo/ poszła na skargę do dowództwa NKWD. Przysłano zaraz kilku żołnierzy na sprawdzenie tego faktu, ale jak tu udowodnić swoją rację, skoro prześladowcy akurat nie ma.
– Gdzie prześladowca? – pytają. Złożyła Pani fałszywą skargę. Traf jednak chciał, że akurat w tym czasie prześladowca zaczaił się na podwórzu i zwabiony światłem w kuchni, wszedł do mieszkania. Podobno więcej już nie widziano go w mieście.

              Ja natomiast jestem zadowolony z siebie /o próżna istoto/, że  mimo swoich pięciu lat, wyczuwając zagrożenie, nie przyznałem się do matki,.

 

                                           Jakiś czas potem 

               Po wojnie ojciec powrócił z niewoli, ale rodzice nie znaleźli wspólnego języka i rozeszli się. Wkrótce matka zmieniła swoje lokum. Sklep znajdował się teraz w Rynku, koło księgarni, w dobrym punkcie handlowym. Tam też mieliśmy mieszkanie.

 

 ul._kielecka_ii

              Wśród dzieci na podwórku dominowała wtedy zabawa w wojsko i żołnierzy. Była nas cła gromadka
i prześcigaliśmy się w pomysłach, chcąc zaimponować jeden drugiemu. Ja marzyłem o tym, aby mieć jakąś broń do zabawy, dlatego matka poprosiła kogoś z rodziny o wystruganie kształtu karabinu z drewna
i wkrótce otrzymałem „sprzęt”, z którego byłem niebywale dumny. Z czasem przyczepiłem do niego gumę i wtedy mogłem nawet strzelać z grochu lub patyków.

               Pewnego razu przechodziłem ze swoim kolegą koło naszego sklepu. Wystawę oglądał młody milicjant, na którego plecach wisiała „pepeszka”. Stanęliśmy za jego plecami.
– „Ja też mam w domu karabin, taki jak prawdziwy” -pochwaliłem się głośno koledze. Milicjant albo dokładnie nie usłyszał, co mówiłem, albo nie zrozumiał zdania warunkowego. Błyskawicznie odwrócił się, złapał mnie za kołnierz i rozkazał:
– „prowadź do swoich rodziców”.

               Chciałem się uwolnić i uciec, ale trzymał mnie mocno. Wyrywając się i krzycząc prowadziłem go na nasze XVIII  wieczne, wybrukowane podwórko, w kształcie wąskiej uliczki, z rynsztokiem pośrodku. Znajdowało się ono tuż koło sklepu i prowadziła do niego z Rynku wąska sień. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości naszego mieszkania, chcąc zrobić na złość prześladowcy, skręciłem w lewo i zaprowadziłem go do sąsiadki z naprzeciwka, mówiąc, że to jest moja Mama. Kobieta bardzo się wystraszyła. Potem dowiedziałem się dlaczego -bo jej mąż siedział wtedy w więzieniu UB w Kielcach, oskarżony o współpracę z gestapo /pracował jako folksdojcz?/. Prawdopodobnie był on umieszczony u Niemców za wiedzą AK,
w celu pomagania naszemu ruchowi oporu /między innymi słynne odbicie więźniów/. Ale w więzieniu się wysiedział, bo AK też nie była dobrze widziana przez nową władzę ludową. Próbowałem niedawno dotrzeć do informacji i zweryfikować zasłyszane opowieści, ale się nie udało.

               W każdym razie swoim działaniem narobiłem dużo zamieszania, a w awanturę włączyli się także sąsiedzi. Na pomoc przybiegła również moja matka razem z przyszłym ojczymem, bo ktoś dał znać o tym incydencie do sklepu, który prowadzili. Weszliśmy wtedy do naszego mieszkania, pokazaliśmy milicjantowi drewnianą kolbę wystruganą na kształt karabinu, ale to nie wystarczało. Żądał prawdziwego karabinu i nic go nie przekonywało. Awantura jak cholera – weź człowieku i wyczaruj mu karabin! Rozsierdzony awanturą mój przyszły ojczym /”silny jak byk”/, zdjął milicjantowi czapkę, /aby uszanować orzełek jak powiedział/, następnie złapał milicjanta, uniósł go do góry i wyrzucił z mieszkania tak mocno, że ten wywalił plecami drzwi sąsiadów i wpadł do środka. Odchodząc, odgrażał się, że wróci tutaj jeszcze
i nam pokaże. Ale na szczęście więcej się nie zjawił. W milicji byli też „koledzy z AK” mojego przyszłego ojczyma.

               Dobrze, że milicjant nie użył broni, bo i tak mogło być.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *