Category Archives: II wojna swiatowa
Słoneczna październikowa niedziela 2013 roku, ostatnia przed Wszystkimi Świętymi. Leokadia Kapusta /z domu Socha, lat 84/ i Irena Winiarczyk wróciły z „Ruskiego Cmentarza”. Przed Świętem Zmarłych i w okresie lata odwiedzają tam zbiorową mogiłę nr 16, w której spoczywa znajoma Leokadii
z czasów wojny, Rosjanka Katia, nazywana wtedy Walą. Składają kwiaty, palą znicze i Irena
z zainteresowaniem słucha jak wzruszona Leokadia opowiada o 20-letniej wówczas, ładnej, wesołej dziewczynie, z którą się przyjaźniła.
– Na tym grobie było kiedyś zdjęcie Katii, ale się już zniszczyło. Zróbmy je teraz na porcelanie
i umieśćmy tam na nowo. Ja dołożę do tego 50 złotych –mówi Kapustowa do Irenki i Grażyny Stasiak.
– Zrobimy Pani Kapustowa -odpowiada Grażyna. Ja poznałam historię Katii tylko z opowiadań Mamy i Dziadzi oraz z korespondencji Mamy już po wojnie z siostrą tej dziewczyny, Ivanovą Agrypiną Grigoriewną i los Jej bardzo mnie poruszył.
Żivaieva Jekatierina Grigoriewna /Katia, Katiusza/
Warto zastanowić się, kto tak naprawdę walczył z Niemcami w II wojnie światowej ze strony ZSRR?
– To byli ochotnicy, 17 – 20 letni młodzi ludzie, którzy spontanicznie zareagowali na wezwanie przywódców, aby stanąć do walki z niemiecką nawałą.
– To było pierwsze pokolenie ukształtowane przez stalinizm, tryskające wiarą w przyszłość, którą trudno było czymkolwiek zachwiać. I okazało się jeszcze, że wojna nie jest tylko męską sprawą. Kobiety i dziewczęta także ochoczo poszły walczyć, bo chyba jeszcze bardziej niż mężczyźni pragnęły szczęścia i pokoju.
Walentina Pawłowna Czudajewa, działonowa w baterii artylerii przeciwlotniczej, relacjonuje po latach atmosferę podczas naboru do służby wojskowej:
– „Pobiegłyśmy całą klasą do komendy uzupełnień. Szczęśliwe, podniecone, jak na wielkie święto”.
– Czy zdawały sobie sprawę z tego, co to jest wojna, gdzie będą walczyć i co ich czeka?
– Nie, zdecydowanie nie. Entuzjazm nie pozwalał na myślenie czy wątpliwości. Poza tym żaden człowiek nie był w stanie wyobrazić sobie wtedy ogromu śmierci, kalectwa, cierpienia i nieszczęścia jakie przyniesie II wojna światowa.
Czas szybko zweryfikował młodzieńczy zapał. Ta sama, cytowana już Walentina, wspomina
z czym zetknęła się nieco później:
– „Dwa miesiące wieźli nas pociągiem. Dwa tysiące dziewcząt, cały skład. Syberyjski eszelon. Co widzimy dojeżdżając do frontu? Zburzona stacja, a po peronie skaczą marynarze. Nie mają nóg ani szczudeł. Chodzą na rękach… Cały peron marynarzy. I jeszcze palą papierosy. Widzą nas i w śmiech. Serce bije stuk, stuk. Dokąd my się pchamy?”…
Przez cztery lata wojny radziecko-niemieckiej /42-45/ w szeregach Armii Czerwonej służyło prawie milion kobiet. Służyły w łączności, szpitalach polowych, taborach, a także na pierwszej linii frontu. Były to jedne kobiety, które podczas II wojny światowej służyły w tak dużej liczbie i na takich samych pozycjach jak mężczyźni. Były lotniczkami, saperkami, snajperkami, a nawet cekaemistkami
i fizylierkami w oddziałach szturmowych. Kobiety wcielano do istniejących jednostek, a czasem tworzono oddziały wyłącznie damskie.
Niedoświadczona młodzież ginęła na wojnie masowo. Na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich
w Sandomierzu spoczywa 12 tysięcy ludzi, którzy ponieśli śmierć w walkach o Przyczółek Baranowsko-Sandomierski. Wśród nich w zbiorowej mogile nr 16 spoczywa również Żivaieva Jekatierina Grigoriewna, 21 latka pochodząca z miasta Krasnojarsk, z nad rzeki Jenisej w środkowej Syberii.
Niemcy chcieli utrzymać się na linii Wisły, dla Rosjan zaś umocnienie się na lewym brzegu było niezwykle ważne w kontekście wyzwalania kolejnych terenów i „gnania” Niemców na zachód, do Berlina. Po obu stronach rzeki dochodziło do ciężkich bitew. Paliły się domy i budynki gospodarcze, wiele ludzi ginęło, niektórzy opuszczali swoje domostwa, a inni byli przesiedlani.
W czasie wojny Leokadia Socha mieszkała z rodzicami i rodzeństwem w Ocinku. Pamięta walki
o Przyczółek w roku 1944.
–W naszej wsi i sąsiednich miejscowościach dużo domów, chlewów i stodół na skutek walk spaliło się. Nawet jeśli komuś ocalały jakieś zabudowania, to bał się w nich mieszkać i trzymać tam zwierzęta, ze względu na możliwość wybuchu ognia. W ciągu dnia krowy zwykle pasły się na łąkach u stóp „Partykowej Góry”, nazywanej tak od nazwiska właściciela pola Józefa Partyki, na którym ona się znajdowała, a na noc zapędzali je w pobliskie krzaki, gdzie również sami się kryli -wspomina piętnastoletnia wówczas Lodzia, która doglądała krów na łąkach, także doiła je, a mleko dostarczała rodzinie.
„Partykową Górę” opanowały wojska radzieckie. Było tam 5-6 „ruskich żołnierzy”, którzy okopali się razem ze swoim działem. Siedzieli w dole, a przed sobą mieli usypany wał ziemny. Nie opuszczali tego miejsca w ciągu dnia, czasami tylko na chwilę wyłaniały się ich głowy. Jedzenie codziennie przynosiła im wspomniana już wcześniej Wala. Był to jeden lub półtora bochenka chleba, zwykle czymś posmarowanego.
Naprzeciw „Partykowej Góry”, po drugiej stronie rzeki Opatówki jest teren pagórkowaty. Tam usytuowane było stanowisko bojowe Niemców.
Trudno było przewidzieć w którym momencie i z jakiej przyczyny Niemcy i Rosjanie rozpoczynają wzajemne ostrzeliwanie się, które czasem trwało kilka minut, a niekiedy i wiele godzin.

Z lewej: „Partykowe Wzgórze”, na którym mieli swój posterunek Żołnierze Radzieccy. Z prawej: Wzgórza z których ostrzeliwali okolicę Niemcy. /Foto: G. Stasiak, 2013 /.
W Radoszkach większość ocalałych domów było wtedy zajętych przez wojska radzieckie. Wala razem z innymi żołnierzami mieszkała w domu Kapustów, którzy zostali wysiedleni do Złotej. Lodzia znała tę sytuację, bo odwiedzała swoją babcię Buczkową, która mieszkała w pobliżu.
Każdego dnia Wala wychodziła z domu Kapustów w Radoszkach i na ukos przez łąki wysiadłowskie, przecinając drogę do Łukawy obok mostu na Opatówce udawała się w kierunku Ocinka
i „Partykowej Góry”. Lodzia obserwowała Walę. Patrzyła z zachwytem na ubraną w mundur ładną, gibką dziewczynę z długim warkoczem, która czasami była smutna i szła z opuszczoną głową, ale częściej idąc tańczyła po łące i pięknie śpiewała. Patrząc na drobne i szybkie kroki Wali wydawało się Lodzi, że dałaby radę zatańczyć na denku odwróconej miski, co w jej wyobrażeniu świadczyło o kunszcie tanecznym dziewczyny. Wala i Lodzia spotykały się na łąkach codziennie, lubiły ze sobą rozmawiać i śmiać się. Wala piła udojone przez Lodzie mleko, a czasem zabierała trochę dla żołnierzy. Gdy się lepiej poznały, Wala przychodziła do domu Sochów i dostawała od nich jedzenie dla siebie i żołnierzy.
– Byliśmy wtedy dobrze nastawieni do „ruskich żołnierzy” i oni byli dla nas dobrzy. Natomiast baliśmy się i nie znosiliśmy Niemców –mówi Leokadia Kapusta z domu Socha.
W sierpniu 1944 roku w miejscowościach po lewej stronie Wisły było wyjątkowo niespokojnie. Wojska radzieckie wspierane przez partyzantów i miejscową ludność opanowywały kolejne miejscowości i Niemcy byli zmuszani do opuszczania zajmowanych pozycji. To powodowało ich zdenerwowanie i nasilenie przemocy wobec ludności cywilnej. W takiej atmosferze wybuchały bitwy
o kolejne miejscowości. Właśnie w jednej z nich 14 sierpnia 1944 roku zginęła Wala trafiona niemiecką kulą.
– Najgorsze jest to, że nie była to żadna duża bitwa, w jakich Wala wcześniej szczęśliwie uczestniczyła, ale zwykła wymiana ognia, strzelanina, jakich było wiele. Ja nie byłam świadkiem tego zdarzenia. Widziałam natomiast jak „ruscy żołnierze” wieźli martwą Walę na wozie, a jej warkocz dotykał ziemi –wspomina ze łzami w oczach Leokadia.
Wala pochowana została w Wysiadłowie, na rogu wsi, tam gdzie w tym czasie chowano wielu żołnierzy. Dopiero później została ekshumowana i pochowana na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich
w Sandomierzu, w zbiorowej mogile nr 16.

Pomnik Żołnierzy Radzieckich na Cmentarzu w Sandomierzu /Foto: JŚ. 2013/
II wojna światowa to największy i najbardziej krwawy konflikt zbrojny w dziejach ludzkości. Szacuje się, że zginęło w nim około 72 miliony ludzi, w tym większość /47 milionów/ to cywile. Najwięcej ofiar, ponad 23 miliony to obywatele ZSRR, co stanowiło prawie 14% społeczeństwa, 5 milionów 600 tysięcy poległych to Polacy -ponad 16% społeczeństwa. Dla przykładu warto porównać, że np. Francuzów zginęło 562 tysiące /1,35%/, a Brytyjczyków 450 tysięcy /0,94%/. Zestawiając te wielkości łatwo zrozumieć dlaczego echa wojny są najbardziej żywe właśnie w Polsce i krajach byłego Związku Radzieckiego.
Przywódcy państw oraz politycy nie biorą udziału w walkach, nie strzelają osobiście, ale to oni wysyłają młodych ludzi na wojnę, zamiast ich uczyć i wychowywać. II wojna światowa jest tego najlepszym przykładem: nie przyniosła ludzkości nic dobrego, a jedynie ogrom śmierci i cierpienia. Poza tym zmieniła życie milionów ludzi, którzy stracili najbliższych i dorobek całego życia. Polegli najlepsi z najlepszych i najodważniejsi z odważnych, ginęli bohatersko w swoich krajach i zdala od ojczyzn. Wspominając imiona i nazwiska przynajmniej niektórych z nich, staramy się oddawać honor, hołd i najwyższy szacunek wszystkim, którzy przyczynili się do zwycięstwa i przywrócenia pokoju na świecie.
Załączniki
W w latach sześćdziesiątych XX wieku do Radoszek koło Sandomierza dotarły listy od siostry Jekatieriny. Tłumaczenie dwóch ocalałych zamieszczam poniżej /List nr 1 i 3/ Zamieszczam też list Janiny Makowskiej, która prowadziła korespondencję z siostrą Katii, Ivanovą Agrypiną Grigoriewną /List nr 2, zachował się jego brudnopis /.
List nr 1.
Polska, wieś Radoszki , powiat sandomierski, województwo radomskie.
Drodzy polscy komsomolcy i pionierzy wsi Radoszki.
Ja radziecka obywatelka miasta Krasnojarsk, Ivanova Agrypina Grigoriewna , wiek 49 lat, zwracam się do was tym listem i proszę pomóc mnie w tym, by wy, moi drodzy komsomolcy i pionierzy dowiedzieli się od swoich starszych towarzyszy: babć , dziadków, ojców , mam , braci i sióstr, swoich sąsiadów, czy jest
w waszej wsi bracka mogiła poległych żołnierzy radzieckich, którzy oddali swoje życie w walce przeciw niemieckim faszystom w latach 1941-1945 i może ktoś ze starszych ludzi pamięta te walki, które odbyły się waszej wsi w sierpniu 1944 roku.
Drodzy chłopcy i dziewczynki ! Zwracam się do was, gdyż moja siostra Żivaieva Jekatierina Grigoriewna, urodzona w 1923 roku, sanitariuszka, instruktor 2-go batalionu, 131-go pułku strzeleckiego,
71 strzeleckiej dywizji, 1-go ukraińskiego frontu, w tym czasie znajdowała się w szeregach armii radzieckiej i pomagała naszym żołnierzom gromić niemieckich faszystów i 14 sierpnia 1944 roku moja siostra Katia poległa i została pochowana we wsi Radoszki, jak ukazano w akcie zgonu.
Drodzy polscy komsomolcy i pionierzy, moja siostra Żivaieva Katia, komsomołka, w tych trudnych wojennych czasach, w wieku 19 lat dobrowolnie poszła na front pomagać naszej Armii. Dowiedziałam się
w Ministerstwie Obrony, że w walkach ofensywnych w dniach 18-19 maja 1944 roku, przy forsowaniu rzeki Zachodni Bug i rozciągnięcia przyczółka na zachodnim brzegu, wyniosła z pola bitwy i okazała pierwszą pomoc 27 żołnierzom , sierżantom i oficerom, za co była odznaczona Orderem Wojny Ojczyźnianej
II stopnia.
Drodzy komsomolcy i pionierzy wsi Radoszki, proszę was bardzo uczcijcie pamięć mojej siostry Żivaievoj Katji i brackiej mogiły w waszej wsi. I jeszcze bardzo was proszę drodzy chłopcy i dziewczyny, że jeśli dowiecie się czegoś o walkach , które miały miejsce w waszej wsi, napiszcie do mnie proszę .
Droga polska młodzieży, nasi i wasi dziadkowie i babcie, mamy i ojcowie, bracia i siostry wywalczyli
u niemieckich faszystów dla nas wszystkich szczęśliwe i wolne życie, a teraz nowe zagrożenie zawisło nad nami na Bliskim Wschodzie. Kapitaliści chcą wciągnąć nas w straszną wojnę, no my nie chcemy wojny, chcemy pokoju i szczęśliwego życia.
Z serdecznymi pozdrowieniami i wyrazami wdzięczności,
Ivanova Agrypina Grigoriewna ,
ZSRR, Krasnojarsk 69 , prospekt Krasnoyarski Raboczyj 61 m 22
20.07.1967 rok.
List nr 2
Radoszki, 2.XII.1967 r
Szanowna Pani!
Dopiero dzisiaj odpowiadam na list Szanownej Pani, otrzymany przez Związek Młodzieży Wiejskiej wsi Radoszki w początkach sierpnia br. Prosi w nim Pani aby młodzież opisała coś
z okresu wojny i działań wojennych.
Ja jestem matką Przewodniczącego Koła ZMW wsi Radoszki Marka Makowskiego. Obiecałam młodzieży, że odpowiem na list Pani sama, osobiście. Ponieważ znam język rosyjski tylko częściowo, napiszę po polsku. Myślę, że znajdziecie kogoś, kto przetłumaczy moją odpowiedź, za co z góry dziękuję.
Ja mam 42 lata i dużo różnych wydarzeń wojennych pamiętam. Żyją również moi Rodzice
i wiele osób starszych, których pytałam o okoliczności śmierci siostry Pani, Katarzyny. Niestety nikt nie mógł mi nic powiedzieć. Prawdą jest, że Niemcy tego dnia uciekali,
a następowała Armia Radziecka.
Siostra Katarzyna, tak jak Pani pisze, została pochowana w Radoszkach. Po kilku latach, na rozkaz Władz Polskich ekshumowano zwłoki wszystkich żołnierzy poległych w czasie działań wojennych całego powiatu sandomierskiego i zrobiono dla nich piękny cmentarz
w Sandomierzu. Na cmentarzu tym spoczywa także pułkownik Skopenko, który wsławił się
w walce o wyzwolenie Sandomierza. Dużo żołnierzy Radzieckich zginęło
w Radoszkach 14 sierpnia 1944 roku.
Dla orientacji muszę Pani napisać, że nasza wieś leży w głębokiej kotlinie, nad łąkami, które są dość bagniste w niektórych miejscach. Przez łąki te płynie rzeczka Opatówka. Od Sandomierza wieś położona jest w kierunku północno-zachodnim. 14 sierpnia długie kolumny wojska koncentrowały się w Radoszkach. Żeby móc dostać się do wsi od strony Sandomierza trzeba przejść dość wysoki teren, widoczny dla Niemców, którzy byli po przeciwległej stronie, oddaleni o jakieś dwa kilometry. Niemcy mieli dobrą widoczność
z przeciwległego wzgórza. Wieczorem ostrzeliwali wieś ciężkimi pociskami. Opowiadano mi, że w jednej ze stodół żołnierze radzieccy jadli kolację i tu padł pocisk. Kilkunastu żołnierzy zginęło na miejscu, a ciała kilku były straszliwie poszarpane.
Żołnierze radzieccy walczyli bohatersko. Nocą tego samego dnia zamaskowano drogi widoczne dla Niemców drzewkami wyciętymi z pobliskiego lasku sosnowego. Pod ich osłoną dniem i nocą żołnierze radzieccy parli na wroga, który utrzymywał się jeszcze w tym rejonie do stycznia 1945 roku.
Postaram się Pani wysłać kilka zdjęć cmentarza żołnierzy radzieckich. A może Pani będzie miała możliwość przyjazdu do Polski. Bardzo miło by była Pani u nas widziana. Dużo więcej mogłaby pani zobaczyć i usłyszeć.
Proszę jeszcze dużo opisać o sobie. Przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam. Wzruszona jestem tym, że z dalekiego Krasnojarska młoda dziewczyna oddała życie swe na naszej ziemi w walce z Niemcami. Ja też mam dwie córki w tym wieku i ze zgrozą myślę o wojnie. Serdecznie panią pozdrawiam. J. Makowska
Najserdeczniej poszę jeszcze napisać do mnie.
List nr 3
Dzień dobry Szanowna Pani Janino,
Ja i moja rodzina ucieszyliśmy się bardzo otrzymując Pani odpowiedź i widokówkę od młodzieży
z Radoszek.
Pani list Pani Janino, przetłumaczyła nam moja starsza córka Tania.
Droga Pani Janino z całego serca dziękuję Pani za uwagę , proszę przekazać młodzieży waszej wsi moje najgorętsze matczyne pozdrowienia.
Jest nam bardzo miło że nasi polscy towarzysze pamiętają o poległych żołnierzach radzieckich i oddają
im należny honor i szacunek. Dziękuję serdecznie za zaproszenie mnie do Polski.
Oczywiście, bardzo bym chciała otrzymać zdjęcia z sandomierskiego cmentarza żołnierzy radzieckich. Szanowna Pani, proszę mi powiedzieć czy są tam imiona i nazwiska pochowanych żołnierzy radzieckich, nazwy jednostek wojskowych, daty śmierci. Czy są wśród nich kobiece imiona i jakie?
My nie po raz pierwszy próbujemy odszukać grób naszej kochanej siostrzyczki Katiuszy. Informacje o jej śmierci otrzymaliśmy 9 października 1944 roku i od razu tę informacje przekazaliśmy bratu Piotrowi Żivaievovi, który walczył w Polsce niedaleko jednostki Kati. Pod koniec 1944 lub na początku 1945 roku brat wraz z żołnierzami dotarł do Radoszek odnaleźć grób Kati. Przez 9 godzin jeździli i szukali ale tak i nie znaleźli.
Jak ja teraz żałuję, że nie zachowaliśmy żadnego listu naszej Katiuszy, które wysyłała nam z frontu. Dobrze pamiętam jak Katia pisała nam, że jej frontowi towarzysze wołają na nią Wala. Pamiętam też treść ostatniego listu ze stemplem pocztowym z dnia 16 sierpnia 1944 roku. Katia pisała w nim, że właśnie wróciła z misji bojowej, którą dobrze wykonała. Odpocznie i znów pójdzie wypełniać nową misję.
W tym liście Katia napisała piosenkę o Moskwie*:
Ja po swietu niemało chażiwał,
Żił w ziemliaknkach, w okopach, w tajgie,
Pochoronien był dważdy zażiwo,
Znał razłuku, ljubił w toskie.
I po tej piosence Katia pisała tak: I tak tu mam jak mam. Przeżyję, będzie wam ciekawie dowiedzieć się
o moich przygodach, a dla mnie będą to śmiertelne wspomnienia.
Drodzy polscy towarzysze , wysyłam wam zdjęcie Katiuszy. Z niecierpliwością oczekuję kolejnego listu.
Agrypina Ivanova
*powstała w 1941 roku teraz jest hymnem Moskwy (http://www.youtube.com/watch?v=N2hCK5s8uZE/
Dodatkowe informacje
Materiały źródłowe zebrała Grażyna Stasiak
Tłumaczenia listów na język polski dokonał Artur Stasiak
Sandomierz,16.11.2013 r. JŚ.
W okresie okupacji hitlerowskiej starali się normalnie żyć, realizować swoje potrzeby i marzenia. Pragnęli mieć szczęśliwe dzieciństwo, młodość … uczyć się, kochać … Ale nie jeden z nich, zanim jeszcze osiągnął dorosłość, na ołtarzu Wolnej Ojczyzny złożył ofiarę najwyższą -swoje życie.
Poniżej pożółkła kartka z pamiętnika zapisana w 1941 roku przez 15-letnią dziewczynkę. Trzy lata później ta sama Danka Woźnicka brała już udział w bitwie pod Pielaszowem. Niestety, tak jak wielu Jej rówieśników, dostała się w ręce wroga i w bestialski sposób została zamordowana.

Kopia kartki z pamiętnika Janiny Makowskiej /Pamiętnik ze zbiorów Grażyny Stasiak/.
16.03. 1941 -klasa pierwsza /krawiecka/ Zasadniczej Szkoły Żeńskiej w Sandomierzu przy
ul. Królowej Jadwigi. W najwyższym rzędzie trzecia z prawej w białej bluzce
Danuta Woźnicka, pierwsza z lewej w tym samym rzędzie Janina Kapusta /Makowska/.
Dziewczęta nie ukończyły szkoły, gdyż wkrótce jej budynek zajęli Niemcy.
/Zdjęcie ze zbiorów Grażyny Stasiak/.
Bitwę pod Pielaszowem wspomina jej uczestniczka -Wanda Sołhaj-Madejczyk
ps. „Ada”
/Wypowiedź na sesji popularnonaukowej poświęconej „Dziedzictwu Armii Krajowej”, która odbyła się
w 1992 roku. Zdjęcie ze strony internetowej Muzeum Okręgowego w Sandomierzu.

… W ramach akcji „Burza” nastąpiła koncentracja naszego batalionu pod komendą kpt. „Swojaka”. Właśnie pod Pielaszowem dostaliśmy się
w okrążenie. Znaczna grupa chłopców była nie uzbrojona. Zarządzono alarm. Staliśmy całą noc nieruchomo,
w milczeniu między zabudowaniami gospodarczymi. Jeszcze przed świtem pod osłoną ciemności przemieściliśmy się do wsi Wesołówka. Rankiem Niemcy zaatakowali rozpoczynając strzelaninę. Część naszych
-tych uzbrojonych odpowiedziała ogniem. Reszta rzuciła się do ucieczki, wpław przez rzeczkę. W mokrych butach i ubraniach, przez odsłonięty teren zagonów buraczanych i zbóż uciekaliśmy kierując się do widocznego na horyzoncie lasu. Z tyłu ścigali nas Niemcy. Pod nieustannym ogniem nieprzyjaciela uciekaliśmy rzucając wszelki balast, rzeczy osobiste, swetry i ubrania. Chodziło o to, aby było lżej uciekać, aby tylko szybciej dopaść tego oddalonego o parę kilometrów lasu. Uciekałam wraz z drugą łączniczką -ps. „Kpiarz”, trzymałyśmy się razem. Ucieczka była dramatyczna. Kule gwizdały koło uszu, brakowało tchu, dawało się we znaki potworne zmęczenia po całonocnym staniu w pogotowiu w czasie alarmu.
Nagle podbiegł do nas szef kancelarii batalionu -ps. „Cyklop” i obarczył mnie dużym plecakiem, mówiąc „że to nie może wpaść w ręce Niemców”, po czym pognał za innymi. Na moje nieszczęście wokół tego plecaka był przytwierdzony rzemykami zrolowany koc i nie było czasu żeby go odwiązywać, bo w tej makabrycznej ucieczce liczyła się każda sekunda. Stale wyprzedzali mnie uciekający chłopcy, a ja musiałam dźwigać ten ogromny ciężar. Krzyczeli: „rzuć to, czy zwariowałaś” !? Oni nic nie wiedzieli, a ja nie miałam siły odpowiadać. W oczach czerwone kręgi, a w głowie uporczywa myśl: „ten plecak nie może wpaść w ręce Niemców” … i „byłe dopaść tego lasu”. Wreszcie, po nieludzkim wprost wysiłku, pod ogniem nieprzyjaciela, osiągamy las, który ma być naszym ocaleniem.
Ale tu znowu tragiczne zaskoczenie, okazuje się, że w lesie też są Niemcy z oddziału, który przystąpił do akcji od strony Gołębiowa. Kręcimy się w obłędnej panice. Ktoś krzyknął /był to ps. „Bimber”, co udało się później ustalić/: „za mną i zadekować się w krzakach”.
Zajęta zdejmowaniem plecaka nawet nie zauważyłam, że zostałam sama na wąskim leśnym cyplu. Siły miałam widocznie wyliczone tylko na dobiegnięcie do lasu, więc padłam na twarz ze zmęczenia. Na to wspomnienie skóra mi cierpnie. Skraj lasu, leżę w pierwszej kępie malin, a pod drzewem staram się umieścić plecak i osłonić go mchem.
Leżąc na brzuchu opieram głowę o plecak i słyszę rozwścieczone głosy Niemców. Gdzieś niedaleko ktoś z naszych ledwo wykrztusił: „My nie bandyci”.
W pewnej chwili usłyszałam szelest leśnej ściółki. Ktoś podchodził ostrożnie do drzewa, pod którym leżałam.
– Kroki ucichły …
– Nie poruszyłam się …
– Może to ktoś z naszych? … – przemknęła mi myśl.
Nagle na wysokości wzroku ujrzałam rozhuśtaną paproć i czarną cholewką buta, a nad nią fragment niemieckiego munduru.
– „A więc to koniec, musi mnie przecież widzieć” … -pomyślałam.
Coś mnie podrywało, jakaś siła pociągała do góry, żeby wstać i uprzedzić to wszystko co i tak musiało przecież nastąpić. Chyba tylko nieludzkie, potworne zmęczenie trzymało mnie przy ziemi bez ruchu.
Nagle Niemiec odszedł.
-Dlaczego? … Może się bał, że ktoś do niego z krzaków wygarnie?
– Dlaczego?, dlaczego? … To pytanie zostanie bez odpowiedzi, tak jak i inne pytania do dziś sobie zadawane:
– Jak to było możliwe, żeby wyjść jeszcze przed południem z pilnowanego przez Niemców lasu, po zabezpieczeniu całej dokumentacji baonu, stanowiącej zawartość nieszczęsnego plecaka?
– Jak to było możliwe, by powrócić po trzech dniach do tego lasu, zabrać tę superważną dokumentację
i dostarczyć ją do kpt. „Swojaka” …
A przecież tak właśnie było. Znowu byłyśmy razem we dwie, kiedy ze strzeżonego jeszcze przez Niemców lasu wynosiłyśmy zawartość plecaka w wiejskich koszykach „pełnych” jabłek.
W pielaszowskiej akcji zginęło mnóstwo naszych chłopców, była to zagłada batalionu. W akcji
tej brało też udział siedem dziewcząt. My trzy łączniczki miałyśmy szczęście i wyszłyśmy z tego z życiem, zachowując jednakże w pamięci ten dramat na zawsze. Trudno bez wzruszenia i łez powracać do tej straszliwej przygody, do tych czterech z nas, które zostały schwytane, a potem zakatowane przez oprawców w bestialski sposób. Były to wspaniałe dzielne dziewczęta -bohaterskie sanitariuszki. Leżą teraz w sandomierskiej ziemi, w pielaszowskiej kwaterze AK na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu. Pochylamy się nad ich mogiłami, jak nad własnymi grobami, w czasie corocznych spotkań modlitewnych
w rocznicę pielaszowskiej tragedii.
Żyją jeszcze niektórzy z naszych dowódców akowskich, co w czasie okupacji dźwigali ogromny ciężar odpowiedzialności za podejmowane trudne akcje, wydawane rozkazy i za nas. Na własnym przykładzie chciałam też przybliżyć tych, którzy te polecenia wykonywali. Byli to zwyczajni szeregowi żołnierze AK, ofiarni i zawsze wierni przysiędze akowskiej: -do końca swoich dni …
Bitwa pod Pielaszowem we wspominieniach jej uczestnika Kazimierza Sochy z Wysiadłowa
/Wypowiedź zapisana przez Grażynę Stasiak. Na zdjęciu: K. Socha z córką Heleną, Francja 1956 r.
Zdjęcie ze zbiorów G, Stasiak/.

Spotkanie oddziałów partyzanckich AK i BCH zaplanowano w Pęczynach na 29 lipca 1944 roku, ale już od
22 lipca ruszyli ludzie z różnych miejscowości powiatu, min. z Koprzywnicy i Dwikóz /ok. 60 osób/. Celem spotkania było zorganizowanie batalionu i wyzwolenie Sandomierza spod okupacji hitlerowskiej. Dowództwo nadzorujące zbiórkę usadowiło się we młynie w Pęczynach.
Siły niemieckie stacjonujące w okolicach Sandomierza partyzanci szacowali na około 900 osób. W rzeczywistości okazało się, że było to prawie 3 tysiące, w tym: oddziały SS, gestapo, piechota oraz 20 czołgów. Żołnierze niemieccy byli już wtedy mocno zdenerwowani sytuacją na froncie, bowiem Armia Czerwona zbliżała się do Wisły. Dlatego częściej ruszali na zwiady aby obserwować co dzieje się w okolicy.
W tym czasie właśnie do Wysiadłowa dotarł patrol niemiecki złożony z trzech żołnierzy. Zakwaterowali się w domu Sochów na skraju Wysiadłowa. Do tej wsi dotarła też grupa partyzantów idących z Dwikóz na miejsce zbiórki w Pęczynach. Ktoś z tej grupy zapukał do domu Sochów, aby dowiedzieć się czy we wsi są Niemcy. Wkrótce wywiązała się strzelanina, w której zginął jeden z Niemców i jeden partyzant. Pozostałych dwóch Niemców ukryło się w stodole i czekało na posiłki z Sandomierza, grożąc spaleniem całej wsi. Mieszkańcy Wysiadłowa w popłochu zaczęli opuszczać swoje domostwa, zabierając część dobytku i ukrywając się przeważnie w „Dołach Wysiadłowskich” w pobliżu „Diabelskiego Mostu”.
Po przybyciu posiłków /SS i Gestapo/ Niemcy odstąpili od spalenia wsi, ale pojmali i zabrali ze sobą sołtysa Wincentego Kapustę, z zamiarem rozstrzelania go. Koło Opatowa został on jednak wypuszczony, a wracając pieszo do Wysiadłowa spotkał w Przezwodach swoich synów Edka i Władka oraz min. Władka Łukawskiego i mnie podążających na zbiórkę w Pęczynach. Opowiedział nam wtedy o tym, jak Niemcy zabrali go z domu i jak został uwolniony.
Syn sołtysa Władek Kapusta był oficerem WP i żołnierzem AK. Podczas akcji jego zadaniem było dostarczanie żywności zebranej przez mieszkańców do tworzącego się batalionu sandomierskiego. Działałem razem z nim, bo chociaż miałem dopiero 16 lat, to byłem człowiekiem wtajemniczonym
i sprawdzonym, bo już sześć razy odbierałem z Sobótki pocztę podziemną.
Na miejscu zbiórki byłem 27 lipca 1944 roku. Otrzymałem zadanie patrolowania drogi z Sandomierza do Pielaszowa. Wraz z Sochą z Ocinka /mieszkał koło Kozłów/, stanowiliśmy załogę ciężkiego karabinu maszynowego, który opierał się na dwóch kulkach i wykorzystywał 30 milimetrowe naboje na taśmie. Podczas strzelania taśmę musiał podtrzymywać jeden z obsługi, aby naboje dobrze wchodziły do lufy. Mieliśmy do dyspozycji 60 naboi rozrywających. Karabin ustawiony był w furtce wejściowej do gospodarstwa Mazurów w Błotach Daromskich.
W sobotę 29 lipca wieczorem Władek Kapusta zabrał mnie ze sobą do Pęczyn po żywność i zostaliśmy tam na noc. Wcześnie rano Władek obudził mnie i polecił sprawdzić, czy we dworze nie ma Niemców. Poszedłem tam i przy wejściu zobaczyłem żołnierza w mundurze SS, który zagadał do mnie po niemiecku. Za późno było żeby zawrócić, więc wystraszony podszedłem bliżej i wtedy rozpoznałem, że to Stefan Wieczorek z Wysiadłowa przebrany za Niemca stoi na warcie. Wieczorek pokazał mi wtedy łunę ognia i powiedział, że Pielaszów się pali. Słychać też było odgłosy wystrzałów. Po jakimś czasie zobaczyliśmy, że z pola bitwy wraca Władek Łukawski z Radoszek prowadząc za sobą około 20 chłopaków. Władek znając dobrze ten teren przeprowadził ich rzeką Opatówką w ten sposób unikając otwartej przestrzeni i wykrycia grupy przez Niemców.
Według mnie do bitwy pod Pielaszowem doszło, gdy trzej oficerowie niemieccy przyjechali na zwiady i zauważyli gromadzących się ludzi. Niemcy najpierw ugrzęźli motocyklem na łąkach koło Tułkowic i miejscowi chłopi pomogli im wypchnąć motocykl z błota, ale po jakimś czasie ugrzęźli ponownie i wtedy trafili na partyzantów, którzy żeby zdobyć broń, zastrzelili ich, a motocykl spalili. To zajście zaobserwował konny patrol niemiecki, który stał po drugiej stronie Opatówki. Gdy patrol przyjechał na miejsce i odkrył zwłoki swoich żołnierzy oraz spalony motocykl wezwał siły niemieckie.
Sytuację batalionu sandomierskiego pogarszał fakt, że w tym czasie na tym terenie stało regularne wojsko niemieckie powracające z Rosji.
Polegli w bitwie pod Pielaszowem
Lista poległych przepisana z pomnika w Pielaszowie. Zdjęcia: 1. Pomnik w Pielaszowie /ze strony internetowej Gminy Wilczyce/;
2. Mogiła poległych pod Pielaszowem na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu /zdjęcie autora/.
3. Krzyż a pod nim tablica tłoczona z blachy miedzianej na skraju wsi Wierzbiny /dawniej Wieprzki/. Treść tablicy: Tutaj w dniu 3 sierpnia 1944 roku hitlerowski okupant rozstrzelał jeńców wojennych z bitwy pod Pielaszowem – Żołnierzy Armii Krajowej: łączniczka Maria Śpiewak lat 23, sanitariuszka Jadwiga Łochowska lat 20, łączniczka Danuta Woźnicka lat 18, sanitariuszka Grażyna Worobiec lat 18, kapral Józef „Cień” Malinowski lat 19, strzelec Marian Kwiatkowski lat 19. /zdjęcie autora/.

por. Władysław Rachoń lat 23
p.por. Antoni Mazgaj „Bruno” lat 33
p.por. Władysław Bochniak „Martyniuk”
p.chor. Paweł Bronikowski „Aga Khan” lat 24
p.chor. Jerzy Kucharski 'Lis” lat 18
p.chor. Henryk Sołowicki „Znicz” lat 23
sier. Tadeusz Klusek „Bauta” lat 24
plut. Mieczysław Paza „Grot” lat 23
plut. Julian Rożmij „Zadra” lat 23 
kpr. Józef Malinowski „Cień” lat 19
kpr. Jan Magaj „Jasio” lat 19
kpr. Władysław Jakubczyk „Długi”
kpr. Kazimierz Tyczyński „Lanca” lat 19
kpr. Tadeusz Pacak lat 27
szer. Zbigniew Dudek „Wilk” lat 18
szer. Zbigniew Kamiński „Gołąb” lat 20
szer. Tadeusz Kolasiński lat 17
szer. Andrzej Konieczny lat 19 
szer. Tadeusz Wierusz-Kowalski lat 19
szer. Marian Kwiatkowski lat 19
szer. Andrzej Lewandowski lat 19
szer. Bolesław Rewera lat 19
szer. Marian Sądecki lat 19
szer. Stefan Strugalski lat 18
szer. Władysław Szczepański lat 17
szer. Leszek Szcześniak ?Mały? lat 18
szer. Stanisław Zdzisław Turkot lat 19
szer. Henryk Tużnik lat 19
szer. Feliks Wolak „Grom” lat 19
Feliks Jan Zieliński lat 19
Jadwiga Łochowska lat 20
Maria Śpiewak lat 23
Grażyna Worobiec lat 19
Danuta Woźnicka „Wiśka” lat 18
Edmund Owczarek lat 18
Marian Kozłowski lat 19
Zygmunt Paliwoda lat 19
Józef Rosowski lat 19
Tadeusz Paruch lat 40
Wojciech Borzobohaty -„Jodła” – fragment
Było to pod wsią Pielaszów-Wesołówka 30 lipca 1944 roku. Do walki z wojskami niemieckimi 4 armii pancernej, stanął batalion sandomierski 2 pp. Leg. AK pod dowództwem kpt. Ignacego Zarobkiewicza ps. „Swojak”, liczący około 250 osób.
To największa w regionie i zarazem najtragiczniejsza, bezsensowna bitwa partyzancka. Rozegrała się w dolinie Opatówki, na pograniczu gmin Wilczyce i Lipnik. Zginął w niej – jak mówiono – „kwiat młodzieży sandomierskiej”, blisko 70 żołnierzy z AK i BCH.
Tragiczny Pielaszów
/fragment z Harcerskiego Portalu „Jędrusie”/.
Jest to najtragiczniejszy rozdział bohaterskich walk 2 pp. Leg. AK i porażka dowódcza kpt. „Swojaka”. Batalion już się nie odtworzył i do swojego pułku nie dołączył.
Czy można było uniknąć tej tragedii?
Zapewne tak. Podstawowym błędem dowódcy było złe ubezpieczenie batalionu, jak również prowokowanie nieprzyjaciela drobnymi utarczkami w rejonie koncentracji.
Czy są jakieś plusy?
Tak. 70 nieuzbrojonych ludzi w ostatniej chwili zostało odesłanych.
Czy była alternatywa?
Kpt. „Swojak” mógł od razu przerzucić uzbrojone oddziały do 2 pp.Leg. Kiedy wiadomo było, że wojska niemieckie zaciskają pętlę wokół baonu, należało wykonać całonocny marsz i odejść w bezpieczny rejon, a nie zatrzymywać się w Wesołówce.
To są spostrzeżenia i oceny dokonane z perspektywy czasu. Nigdy nie wiadomo jaką decyzję podjęlibyśmy my sami będąc na miejscu kpt. „Swojaka”.
Żołnierze AK i BCH po latach



Zdjęcia:
1. Przed pomnikiem w Pielaszowie /2006/, od lewej: Józef Czerpak z Daromina, Kazimierz Socha z Francji, Zofia Kołacz z Sandomierza -prezes Ogólnopolskiego Związku Żołnierzy BCH Ziemi Sandomierskiej, Kazimierz Cebula z Pielaszowa -członek Światowego Związku Żołnierzy AK.
2, Przed Mogiłą Pielaszowską na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu /2009/: Jan Lasota z Radomia
i Kazimierz Cebula z Pielaszowa.
3. Janina Makowska /Kapusta/ z Radoszek ps. „Izabela”, łączniczka AK. Jej zaprzysiężenie odbyło się w marcu 1943 roku w obecności Władysława Łukawskiego ps. „Bimber”.
/foto 1, 2, 3 -Grażyna Stasiak/
Biogramy
Wanda Zofia Madejczyk
1926 – 2011
Polska poetka i działaczka społeczna, żołnierz AK (ps. „Ada”).
Urodziła się w Sieradzu w rodzinie nauczycielskiej. Ojciec będąc dyrektorem szkoły został aresztowany przez Niemców, a następnie stracony 14 listopada 1939 roku. Matka z trojgiem małych dzieci została wysiedlona z Sieradza leżącego na ziemiach włączonych do III Rzeszy i w grudniu 1939 roku przetransportowana do Sandomierza.
Była polonistką, poetką, współzałożycielką, a od 1960 roku przez ponad 40 lat prezesem Koła Miłośników Sandomierza w Warszawie. Została uhonorowana Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Za działalność społeczną wyróżniono Ją Złotą Odznaką za Opiekę nad Zabytkami, nagrodą-wyróżnieniem od Niezależnej Fundacji Popierania Kultury Polskiej Polcul Fundation – Sydney w Australii oraz Medalem X wieków Sandomierza. W 2000 roku otrzymała statuetkę „BRAMA” – nagrodę honorową Muzeum Okręgowego w Sandomierzu, przyznaną jako wyraz szacunku, najwyższego uznania i wdzięczności za niestrudzoną i nieprzerwaną pracę społeczną na rzecz miasta Sandomierza.
Wanda Madejczyk była autorką rozpowszechnionego w świecie apelu o pomoc dla zabytkowego Sandomierza. Potrafiła zainteresować jego problemami władze Polskiego Komitetu Międzynarodowej Rady Ochrony Zabytków ICOMOS przy UNESCO. To dzięki jej staraniom w latach 60-tych miasto uzyskało pomoc finansową na renowację Zamku (obecna siedziba Muzeum), odnowienie Starówki i prace remontowe przy Collegium Gostomianum. W latach 90-tych działała na rzecz utworzenia Wyższej Szkoły Humanistyczno-Przyrodniczej w Sandomierzu, a w ostatnim dziesięcioleciu zabiegała skutecznie o pomoc w rozbudowie Domu Pomocy Społecznej i konserwację zabytkowego Cmentarza Katedralnego. W dorobku literackim pozostawiła obszerny cykl wierszy poświęconych Sandomierzowi.
Kazimierz Socha
/1929 – 2008/
Urodził się 2 kwietnia 1929 roku w Wysiadłowie powiecie sandomierskim. W 1946 roku wyjechał do rodziny Siwickich w Nowej Rudzie w województwie dolnośląskim, a stamtąd przez Czechy, Słowację, Belgię, Niemcy do Francji
We Francji mieszkał od 1950 roku. Ożenił się z Francuzką, córką właściciela zakładu produkującego sprzęt do produkcji rolnej. Teść przekazał mu zakład i przez 23 lata Kazimierz prowadził go samodzielnie. W 1980 roku uległ wypadkowi drogowemu, w wyniku którego stracił sprawność fizyczną, zmuszony był do porusza się o kulach i przeszedł na rentę. Zawsze tęsknił za Polską i jeśli tylko była taka możliwość, odwiedzał kraj i rodzinę. Ostatni raz był w Polsce w sierpniu 2006 roku. Chętnie wspominał ludzi z którymi współpracował w czasie II wojny światowej.
Materiały i zdjęcia przygotowały: Janina Makowska -żona bohatera poniżej zamieszczonego szkicu oraz córka -Grażyna Stasiak.
Polskie Siły Powietrzne zapisały jedną z najchlubniejszych kart historii II wojny światowej, skutecznie walcząc pod niebem Europy Zachodniej. Mówi się nawet, że to Oni odwrócili bieg historii uniemożliwiając Niemcom podbicie całej Europy. Szkoda, że wielu z bohaterów tamtych wydarzeń pozostanie na zawsze bezimiennymi, bowiem z imienia i nazwiska znamy przede wszystkim pilotów, a więc tych, którzy bezpośrednio realizowali loty bojowe. Znacznie mniej natomiast wiemy o ludziach wykonujących inne funkcje: mechaników samolotowych, radiotelegrafistów, rusznikarzy i całego personelu pomocniczego. A przecież dobrze wiemy, że bez fachowości, solidności i zgrania całych zespołów, żaden lot nie mógłby się zakończyć powodzeniem.
Niniejszy szkic poświęcamy starszemu sierżantowi Janowi Makowskiemu, mechanikowi samolotowemu w Dywizjonie 308, poprzez urodzenie i zamieszkanie związanemu z Ziemią Sandomierską.

Starszy sierżant Jan Makowski
Urodził się w 1915 roku w Radoszkach koło Sandomierza, jako ósme spośród dziewięciorga dzieci w rodzinie. Edukację rozpoczął w Szkole Powszechnej w Radoszkach, która dzięki staraniom mieszkańców, po raz pierwszy w historii tej wsi, akurat wtedy została zorganizowana. Następnie uczył się przez rok w Gimnazjum w Tarnobrzegu, a później w Gimnazjum Męskim w Sandomierzu, które ukończył w 1932 roku.
Od najmłodszych lat marzył aby zostać lotnikiem. Zdecydował się więc przystąpić do egzaminów wstępnych w bardzo prestiżowej wówczas: Szkole Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich
w Bydgoszczy, mimo krążącej opinii, że trudniej się do niej dostać, niż na studia aktorskie. Trudny egzamin i szczegółowe badania lekarskie przeszedł bez zarzutu i w październiku 1932 roku rozpoczął tam kształcenie. Jednakże w drugim roku nauki, komisja lekarska dopatrzyła się u Niego drobnej wady wzroku i to spowodowało przeniesienie Go do grupy mechaników.

Jan Makowski w Szkole Podoficerów Lotnictwa
dla Małoletnich w Bydgoszczy.
Patent mechanika samolotowego uzyskał 31 maja 1935 roku i został przydzielony do 2 Pułku Lotniczego 121 Eskadry Myśliwskiej w Krakowie, stacjonującego na lotnisku Rakowice. Tam rozpoczął służbę dla Polski jako żołnierz zawodowy.
Trzeba przyznać, że ta jednostka wojskowa miała wtedy wybitne przedstawicielstwo sandomierskie. W tym samym roku co Jan Makowski, pracę w 121 Eskadrze rozpoczął Sandomierzanin Tadeusz Król, który jako obserwator, wraz z pilotem i strzelcem, na samolocie PZL P-23B, wziął udział
w bombardowaniu niemieckich kolumn wojskowych idących na Warszawę we wrześniu 1939 roku. Niestety, po wykonaniu zadania, ich samolot został ostrzelany przez Niemców z broni maszynowej i spadł na ziemię w płomieniach. Dwa lata później, a więc w 1937 roku, do 121 Eskadry dołączył brat Tadeusza, Wacław Król, walczący podczas II wojny światowej, min. jako dowódca eskadry w Dywizjonie 316 i dowódca Dywizjonu 302.
W przeddzień wybuchu II wojny Światowej 121 Eskadra Myśliwska przeniesiona została na zapasowe lotnisko w Balicach, dzięki czemu uniknęła ciężkiego bombardowania, jakie dotknęło Rakowice 1 września 1939 roku o świcie i dlatego natychmiast po wybuchu wojny stanęła w obronie Ojczyzny. Niestety, już 18 września 1939 roku jej żołnierze otrzymali rozkaz wycofania się z walki i samodzielnego przekraczania granicy z Rumunią.
Od tej pory dla Jana Makowskiego oraz innych polskich żołnierzy, zaczęła się wieloletnia tułaczka i poszukiwanie mozliwosci wzięcia odwetu na niemieckim agresorze. Przez prawie dwa miesiące przebywali w obozie internowania w Focsani. Mimo przychylności Rządu Rumunii oraz pomocy miejscowej ludności, był to dla przebywających tam Polaków bardzo trudny okres. Żyli w poczuciu klęski, w wielkiej niepewności, bez kontaktu z rodziną i środków do życia.
11 listopada 1939 roku Jan Makowski wraz z polskimi lotnikami przeniesiony został na terytorium Francji. Wydawało im się, że tu będą mogli szybko „rozwinąć skrzydła” i wziąć odwet za przegraną kampanię wrześniową. Bardzo się jednak zawiedli, bo znowu rozpoczęło się czekanie bez konkretnej perspektywy, w złych warunkach materialnych. Poprawa nastrojów nastąpiła dopiero po 4 stycznia 1940 roku, tzn. po podpisaniu umowy polsko- francuskiej /uzupełnionej 17 lutego/, która określała min. kolejność tworzenia polskich jednostek lotniczych i rozpoczęcie niezbędnych szkoleń.
W grupie 30 mechaników samolotowych dowodzonych przez kpt. Stefana Wagnera Jan Makowski skierowany został na kurs w Szkole Lotniczej w Montpellier, który trwał od 2 do 11 marca 1940 roku. Następnie, po odbyciu stażu w dywizjonach francuskich, utworzone zostało sześć patroli myśliwskich /tzw. Kluczy/, z których każdy składał się z: trzech pilotów, mechaników i pomocników mechaników, mechanika uzbrojenia, elektrotechnika oraz żołnierzy innych specjalności. Capral-Chef Jan Makowski przydzielony został do Klucza nr 3 pod dowództwem kpt. Mieczysława Sulerzyckiego, który dysponował samolotami Morane 406 oraz Dewoitine 520 i miał następującą obsadę osobową:
– piloci: Mieczysław Sulerzycki, Bolesław Rychlicki, Erwin Kawnik; od 8.06.1940 roku: Jan Borowski, Wieńczysław Barański, Michał Cwynar;
– mechanicy samolotowi: Edward Kulikowski, Józef Tarlak, Jan Makowski, Leon Józefowski, Stanisław Pilosz;
– pomocnicy mechaników samolotowych: Aleksander Dziekański, Zygmunt Dziekański
– rusznikarz: Józef Pamła;
– radiotelegrafista: Tadeusz Libicki;
– kierowcy: Leon Urbaniak, Marian Kubiak.
Wiosną 1940 roku samoloty z polskimi załogami uczestniczyły w obronie Francji, głównie osłaniając obiekty wojskowe i przemysłowe. Przyjęło się nazywać je „kluczami kominowymi”, od kominów fabryk, których chroniły. Zestrzelili samodzielnie 10 samolotów Luftwaffe oraz 6 przy wsparciu lotników francuskich, a dwa zostały uszkodzone.
22 czerwca 1940 roku Francja skapitulowała.
Kapitan Sulerzycki podsumował udział „swojego klucza” w walkach o Francję w sposób następujący:
… Przez cały czas, tak piloci, jak i mechanicy pokazali hart ducha i bohaterstwo polskiego żołnierza, które to wartości wyróżniały ich korzystnie na tle armii francuskiej i stanowiły dobry przykład do naśladowania … Natomiast jeden z kolegów Jana Makowskiego, Mieczysław Woliński, tak napisał
o tych wydarzeniach: … Po dziewięciu miesiącach pełnych tragicznych przeżyć, zawiedzionych nadziei, kompletnego upadku, po totalnej klęsce opuszczamy Francję i udajemy się na „wyspę ostatniej nadziei, skąd nie ma już odwrotu”.
Z Francji Jan Makowski wraz z polskimi lotnikami odleciał do Algieru, a następnie drogą wodną, przez Casablankę i Gibraltar dotarł do Liverpoolu w Wiekiej Brytanii. Tu we wrześniu 1940 roku wcielony został do Dywizjonu 308 utworzonego z pilotów 2 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Krakowie. Na lotnisku Spece koło Liverpoolu piloci i mechanicy przeszli kolejne szkolenia, zapoznając się z przydzielonym im sprzętem: samolotami treningowymi Master i myśliwcami bojowymi Hurricane.
I znowu odżyły w Polakach nadzieje na zwycięstwo i wyzwolenie Ojczyzny.
Oficjalnie Dywizjon 308 rozpoczął służbę 1 grudnia 1940 roku. Na początku samoloty odbywały przede wszystkim loty nocą, aby odpierać naloty prowadzone przez niemiecką Luftwaffe. W 1943 roku głównym ich zadaniem stało się niszczenie celów naziemnych. Wtedy Dywizjon 308 bazował nie tylko na lotniskach angielskich, ale także: francuskich, belgijskich, holenderskich i niemieckich.
Z kolegami na lotnisku. /Jan Makowski czwarty z prawej/
Przy szczątkach zestrzelonego samolotu niemieckiego
/Jan Makowski drugi od prawej wśród stojących/
Dywizjon 308 „Krakowski” był jedną z najskuteczniejszych jednostek myśliwskich Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie. Wykonał łącznie:
– 8812 lotów bojowych w czasie 13200 godzin.
– zrzucono ponad 500 ton bomb.
Dokonano:
– 69 zestrzeleń pewnych, 13 prawdopodobnych, 21 uszkodzeń.
Zniszczonych zostało:
– 536 pojazdów lądowych, 17 lokomotyw, 109 wagonów, 45 statków, 31 czołgów i 28 budynków.
W czasie działań wojennych z Dywizjonu 308 poległo 22 lotników, a 24 zaginęło.
Utracono 78 samolotów.
1 września 1944 roku Jan Makowski awansował na stopień starszego sierżanta i powierzono mu funkcję szefa eskadry.
Polscy piloci zasłynęli z odwagi i bohaterstwa w bitwach o Europę Zachodnią. Wielu z nich zasłużyło na zaszczytne miano asów myślistwa, jak chociażby wspomniany już wcześniej Sandomierzanin, pułkownik Wacław Król, który wykonał łącznie 420 lotów bojowych, stoczył liczne walki powietrzne
z niemieckimi oraz włoskimi myśliwcami i bombowcami, osłaniał alianckie wyprawy bombowe i konwoje morskie, dowodził myśliwskimi ugrupowaniami bombardowania nurkowego i ostrzeliwania celów naziemnych. Zestrzelił na pewno 9 samolotów nieprzyjacielskich, 3 prawdopodobnie, a 4 uszkodził.
Miał wiele szczęścia, bowiem zdarzało się, ze kule dziurawiły samolot, omijając jego samego.
Ale wiadomo, że aby pilot mógł z powodzeniem odbyć lot bojowy i mieć poczucie niezawodności maszyny, musiała ona być odpowiednio przygotowana przez mechaników, że bez pracy mechaników sukcesy pilotów byłyby po prostu niemożliwe. To Oni, „szare korzenie bujnych kwiatów”, jak określił mechaników samolotowych Arkady Fiedler sprawiali, że piloci mogli codziennie startować do boju.
Praca mechaników samolotowych była niezwykle trudna. Nie mogli stworzyć nigdzie stałej bazy, bowiem przenosili się na kolejne lotniska, w miarę jak przemieszczał się ich dywizjon. Musieli bardzo szybko orientować się w budowie i działaniu powierzonych im, coraz to innych typów samolotów, dokonywać przeglądów, wymiany części i napraw, a także udzielać pilotom informacji o ich działaniu. Często mechanicy byli jedynymi, którzy potrafili instruować pilotów, bo Ci mieli za mało danych i czasu, aby samodzielnie je rozpoznawać. Praca mechaników polegała na „ciągłym czuwaniu i natychmiastowej gotowości do pracy, od świtu do świtu”. Wykazywali się wręcz nadludzkim wysiłkiem naprawiając w nocy przestrzelone i uszkodzone samoloty, aby następnego ranka były gotowe do walki.
Warto więc zapamiętać, że w czasie „Bitwy o Wielką Brytanię” dokonało się całkowite przewartościowanie, stawiające służby techniczne i zaplecza, na równi, a czasem nawet ponad jednostkami frontowymi, które to przewartościowanie do dziś obowiązuje na polach bitwy.
Przed samym lotem mechanik wraz ze swoim pomocnikiem rozgrzewali silniki samolotu,
a ostatnią, bardzo symboliczną czynnością, było zapięcie pilotowi pasów bezpieczeństwa i poklepanie
go po ramieniu.
Przed lotem bojowym. Jan Makowski /na skrzydle samolotu/
w rozmowie z pilotem.
Piloci bardzo cenili swoich kolegów mechaników, a przede wszystkim ufali im, nazywając ich „mrówkami”, bo tak ich postrzegali gdy samolot wzbijał się w górę. W stwierdzeniu tym i wzajemnych gestach wyrażony był wzajemny szacunek dla pełnej poświęcenia służby Ojczyźnie.
Koniec wojny zastał Jana Makowskiego na lotnisku w Ahlhorn, w Niemczech. Rozkazem z dnia
22 lipca 1945 roku, za walkę zbrojną z hitlerowskim najeźdźcą w latach 1939-45 Naczelny Dowódca Wojska Polskiego nadał mu Odznakę Grunwaldzką, a 25 maja 1946 roku uhonorowany został Medalem Lotniczym.
Dywizjon 308 rozwiązano 3 stycznia 1947 roku. Do Polski Jan Makowski powrócił 9 czerwca 1947 roku, a zdemobilizowany został 23 czerwca 1947 r. Z Anglii do Polski przypłynął okrętem, a z Gdańska do Sandomierza przyjechał pociągiem.
Był piękny, czerwcowy dzień …
Po wojnie Jan Makowski pracował jako księgowy. W związku małżeńkim z Janiną Kapustą-Czerpak wychowali czworo dzieci. Zmarł 19 grudnia 1998 roku i pochowany został na Cmentarzu Katerdralnym
w Sandomierzu.
Załączniki:
Polskie Lotnictwo na Zachodzie Europy
Podczas zakończenia II wojny światowej Lotnictwo Polskie na Zachodzie liczyło 15 dywizjonów, w tym:
-osiem myśliwskich /302,303, 306, 307, 308, 315, 316 i 317/
-cztery bombowe /300, 301, 304, 305/
-jeden myśliwsko-rozpoznawczy /309/
-jeden współpracy z artylerią /663/
Dowódcy Dywizjonu 308:
- 9 września – 16 października 1940 r s/ ldr Davis (zginął w locie treningowym)
- 10 września 1940 – ? – s/ldr Morris
- 9 września 1940 – 9 listopada 1940 – kpt. pil. Stefan Łaszkiewicz
- 10 listopada 1940 – 7 grudnia 1940 – kpt. pil. Walerian Jesionowski
- 8 grudnia 1940 – 22 czerwca 1941 – kpt. pil. Jerzy Orzechowski
- 23 czerwca 1941 – 10 grudnia 1941 – kpt. pil. Marian Pisarek
- 11 grudnia 1941 – 9 stycznia 1942 – kpt. pil. Marian Wersołowski
- 10 stycznia 1942 – 10 stycznia 1942 – kpt. pil. Tadeusz Nowierski
- 6 maja 1942 – 17 maja 1942 – kpt. pil. Feliks Szyszka
- 25 maja 1942 – 11 lutego 1943 – kpt. pil. Walery Żak
- 12 lutego 1943 – 3 marca 1943 – kpt. pil. Franciszek Kornicki
- 4 marca 1943 – 18 maja 1943 – kpt. pil. Paweł Niemiec
- 19 maja 1943 – 20 marca 1944 – kpt. pil. Józef Żulikowski
- 21 marca 1944 – 16 listopada 1944 – kpt. pil. Witold Retinger
- 17 listopada 1944 – 30 czerwca 1940 – kpt. pil. Karol Pniak
- 1 lipca 1945 – 3 stycznia 1946 – kpt. pil. Ignacy Olszewski
Piloci Dywizjonu 308
- Od 9 września 1940:
kpt. Mieczysław Wiórkiewicz, por. Stefan Janus, por. Zbigniew Moszyński, ppor. Władysław Bożek, ppor. Władysław Chciuk, ppor. Ryszard Kaczor, ppor. Bronisław Skibiński, ppor. Stanisław Wandzilak, ppor. Jerzy Wolski, ppor. Tadeusz Hojden, sierż. Jan Kremski, sierż. Władysław Majchrzyk, sierż. Józef Sawoszczyk, plut. Mieczysław Parafiński, plut. Tadeusz Krieger, plut. Paweł Kowala, plut. Ernest Watolski, plut. Piotr Zaniewski, plut. Stanisław Widarz, pchor. Tadeusz Hegenbarth, pchor. Bogdan Muth, plut. Stanisław Piątkowski
- Od października 1940:
kpt. Walerian Jasionowski, ppor. Władysław Grudzińsi, ppor. Stanisław Riess, kpr. Józef Derma
- Od grudnia 1940:
mjr. Jerzy Orzechowski, kpt. Bronisław Kosiński, ppor. Brunon Kudrewicz
- Od 14 grudnia 1943:
plut. Kazimierz Chomacki
Uzbrojenie
- Hawker Hurricane Mk-I – od 12 września 1940
- Supermarine Spitfire Mk-IA – od 30 marca 1941
- Supermarine Spitfire Mk-IIA i Mk-IIB – od 14 maja 1941
- Supermarine Spitfire Mk-VA i Mk-VB – od 5 września 1941
- Supermarine Spitfire Mk-IIA i Mk-IIB – od 12 stycznia 1942
- Supermarine Spitfire Mk-VB i Mk-VC – od 1 kwietnia 1942
- Supermarine Spitfire Mk-IXC, Mk-IXEB i LF.IXE – od 12 listopada 1943
- Supermarine Spitfire LF.XVIE – od 1 marca 1945
Lotniska bazowania
- 9 września 1940 – Squires Gate
- 12 września 1940 – Speke
- 25 września 1940 – Baginton
- 1 czerwca 1941 – Chilbolton
- 24 czerwca 1941 – Northolt
- 12 grudnia 1941 – Woodvale
- 1 kwietnia 1942 – Exeter
- 7 maja 1942 – Hutton Cranswick
- 30 sierpnia 1942 – Heston
- 20 października 1942 – Northolt
- 29 kwietnia 1943 – Church Fenton
- 5 lipca 1943 – Hutton Cranswick
- 7 września 1943 – Friston
- 21 września 1943 – Heston
- 11 września 1943 – Northolt
- 8 marca 1944 – Llanberd
- 15 marca 1944 – Northolt
- 1 kwietnia 1944 – Deanland
- 26 czerwca 1944 – Chailey
- 29 czerwca 1944 – Appledram
- 16 lipca 1944 – Ford
- 3 sierpnia 1944 – Plumelot B-10
- 6 sierpnia 1944 – Londiniere
- 10 września 1944 – Lille B-56
- 3 października 1944 – Deurne B-70
- 11 października 1944 – St. Denise Westrem B-61
- 14 stycznia 1945 – Grimbergen B-60
- 9 marca 1945 – Gilze Rijen B-77
- 13 kwietnia 1945 – Nordhorn B-101
- 30 kwietnia 1945 – Varrelbush B-113
- 10 września 1945 – Ahlhorn
Wydaje mi się, że nieźle znam historię II wojny światowej. Jeśli nawet niektórych zagadnień nie zgłębiłem dokładnie, to przynajmniej mam pogląd na sprawę oraz wyraźny stosunek do zdarzeń i ludzi biorących w nich udział. Jednakże wiele razy przekonałem się, że moja wiedza jest typowo podręcznikowa. W sytuacji, gdy spotykam świadków „tamtych lat” i poznaję ich osobiste przeżycia, jestem zaskoczony i mam poczucie, że dopiero w tym momencie rozumiem to, co tak naprawdę się wtedy działo.
Ostatnio jestem pod wrażeniem losów ludności polskiej z kresów wschodnich II Rzeczpospolitej. Uświadomiłem też sobie, jak ogromna odpowiedzialność za setki tysięcy ludzi spoczywała wtedy na Generale Władysławie Andersie, mocno doświadczonym, schorowanym i zmęczonym człowieku. W czasie, gdy w okupowanej Polsce szalał terror, masowo unicestwiano ludność w obozach zagłady, nie mogła oficjalnie działać rodzima oświata
i inne instytucje, On, na terenie obcego państwa, tworzył wojsko – Polskie Siły Zbrojne.
Generał Władysław Anders /1944/
Śmiało można powiedzieć, że powstało „coś” znacznie większego niż wojsko, powstała bardzo ważna dla polskich obywateli instytucja, skupiająca nie tylko osoby zdolne do walki, ale także kobiety i dzieci wymagające opieki. Do Armii Andersa masowo ściągali Polacy z całego Związku Radzieckiego, bo co Ci deportowani z kresów wschodnich nasi rodacy mieli robić na obcej ziemi … głodni, obdarci, zmęczeni i przerażeni … Dowiedziawszy się o tworzeniu Polskiego Wojska wstępowali do niego, aby walczyć, garnęli się także, żeby znaleźć schronienie pod „jego skrzydłami”.
Gdy teraz, w listopadzie 2010 roku, przygotowywaliśmy się do pogrzebu naszego wuja Eugeniusza Lamcha, przypominało nam się wiele z jego wcześniejszych wypowiedzi. Mówił min., że w jego umyśle wciąż uwijają się cienie obdartych i wynędzniałych postaci sprzed lat, z którymi przeżył straszliwy koszmar. Nic dziwnego, przecież, gdy wybuchła II wojna światowa Eugeniusz był dzieckiem, miał zaledwie jedenaście lat. Matka z siostrą i bratem przebywała akurat u swojej rodziny w Ostrołęce koło Sandomierza, a On pozostał na kresach wschodnich, w osadzie Stachowo, gmina Świsłocz, powiat Wołkowysk, na obszarze dawnego województwa białostockiego. Obecnie jest to teren Białorusi. Pozostał tam ze swoim Ojcem, w gospodarstwie rolnym, które Jan Lamch, tak jak i inni Legioniści, otrzymał od Piłsudskiego. Ziemia pochodziła z parcelacji dużego majątku Bodendorfów, za którą, co pół roku, osadnicy-legioniści wpłacali kolejne raty do Banku Ziemskiego w Wilnie.
Pewnie po wybuchu wojny nikt z Lamchów nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nigdy rodzina nie spotka się razem. Zrozpaczona Matka podjęła wprawdzie heroiczną próbę dotarcia do męża i syna, zostawiając pozostałą dwójkę dzieci /Otolię i Henryka/ w Ostrołęce, ale dopiero wiosną 1940 roku, udało Jej się zbliżyć do tamtych terenów
i od napotkanych ludzi dowiedzieć się, że Jej mąż, wraz z pięćdziesięcioma innymi osobami, został rozstrzelany pod lasem. Podobno przed egzekucją krzyczał, rozpaczliwie prosząc, żeby Go nie zabijali, bo czekają na Niego małe dzieci.
O losach syna, nikt nic nie wiedział.
Po wojnie wujenka Jadwiga Stąporowska, której udało się powrócić z zesłania na daleki wschód Związku Radzieckiego opowiadała trochę inną wersję zdarzeń:
– Około połowy października 1939 roku, do Jana Lamcha przyjechał furmanką chłop z pobliskiej wsi, wynająć Go do kopania studni. Wtedy Jan pozostawił syna Eugeniusza pod naszą opieką /tzn.szwagrostwa: Jadwigi i Stanisława Stąporowskich, także osadników w Stachowie/ i pojechał wykonać zaproponowaną mu robotę. Od tej pory ślad po
nim zaginął.
Trudno powiedzieć, co tak naprawdę stało się z naszym Dziadkiem Janem Lamchem. Faktem jest, że podobnie jak wielu innych mieszkających tam Polaków, nie podpisał tak zwanej „lojalki”, po zagarnięciu wschodnich ziem
II Rzeczpospolitej przez Armię Czerwoną. W tej sytuacji wyjazd do kopania studni, nie wyklucza rozstrzelania, czy zamordowania w inny sposób. Tym bardziej jest to prawdopodobne, że później nikt Go już nigdzie nie widział.
Tak czy inaczej Eugeniusz pozostał z wujostwem Stąporowskimi i w lutym 1940 roku razem z Nimi, wywieziony został w głąb Związku Radzieckiego.
Wiele razy później wspominał tę niesamowitą podróż:
– Jechaliśmy kilka tygodni, „bydlęcymi wagonami”, przeważnie starsi mężczyźni, kobiety i wiele dzieci w różnym wieku. W czasie podróży ludzi dziesiątkował głód, ziąb oraz choroby i na każdym postoju pociągu trzeba było kopać nowe mogiły. Każdego dnia i w każdą noc towarzyszył nam strach, niepewność, ból po śmierci kolejnych osób i rozpacz
z powodu braku kontaktu z najbliższymi.
W ten sposób Eugeniusz dotarł do miejscowości Karabasz, w okolicach Czelabińska na Uralu. Mając inne
niż Wujowie nazwisko, rozdzielony został z Nimi i oddany do sierocińca. Były tam stosunkowo dobre warunki mieszkaniowe, nie był głodny, a poza tym nauczył się tu jeździć na łyżwach i nartach. Karabasz kojarzy mu się też ze smakiem pomarańczy, których spróbował tu po raz pierwszy w życiu. W sierocińcu odwiedzili Go Wujowie Stąporowscy osadzeni w obozie dla Polaków około siedmiu kilometrów od Niego.. Dowiedział się wtedy, że Wuj Stanisław ciężko pracuje w kopalni rudy żelaza.
W Karabaszu miało też miejsce zdarzenie, o którym Wujenka Stąporowska opowiadała po powrocie z wielkim przejęciem:
– Gdy dzieci polskie trafiły do sierocińca były głodne, brudne, wynędzniałe, zarobaczone i obdarte. Nic też dziwnego,
że rozpoczynano kontakty z Nimi od zabierania ich mocno zużytej „garderoby”, która następnie była palona. Ale Eugeniusz miał skórzane buty, które bardzo sobie cenił, które osobiście zrobił dla Niego Ojciec. Trudno było mu rozstać się z nimi również dlatego, że dzięki nim zdołał przetrwać bardzo trudny czas podróży. Schował więc buty
w krzakach, a przy nadarzającej się okazji przekazał je wujostwu Stąporowskim. Gdy Ci znaleźli się w sytuacji kryzysowej, bo w obozie nie było co jeść i ludzie umierali z głodu, wymienili u miejscowych ludzi owe buty na słoninę oraz chleb
i dzięki temu udało im się przetrwać najgorszy czas. Przy wielu okazjach, w gronie rodzinnym przypominany jest ten fakt, z bardzo mocnym podkreśleniem, jak bardzo cenną rzeczą są porządne, skórzane buty:
– chronią nogi w każdą pogodę, a w trudnych sytuacjach mogą nawet uratować życie.
Po wybuchu wojny pomiędzy III Rzeszą a Związkiem Radzieckim /22.06.1941/, zawarto układ Sikorski-Majski /30.07.1941/ przywracający stosunki dyplomatyczne, zerwane 17.09.1939 roku, po napaści Armii Czerwonej na Polskę. Układ miał na celu wspólną walkę obu państw z III Rzeszą. W protokole dodatkowym rząd ZSRR zagwarantował „amnestię” dla obywateli polskich, będących więźniami politycznymi i zesłańcami przetrzymywanymi w więzieniach
i obozach. Na mocy tych dokumentów 4 sierpnia 1941 roku zaczęły powstawać Polskie Siły Zbrojne w ZSSR. Ich organizację i dowodzenie powierzono Generałowi Władysławowi Andersowi, czterokrotnie rannemu w kampanii wrześniowej, do tej pory przetrzymywanemu /od 1939 r/ w więzieniu NKWD na Łubiance.
Uzbekistan, maj 1942 rok. Dzieci docierające do formułującej się Armii Andersa.
Foto inż Ostrowski. Ze zbioru Instytutu Gen. Sikorskiego w Londynie.
W ostatnich dniach lipca 1941 roku wuj Stanisław Stąporowski powiadomił Eugeniusza, że ich obóz
w Karabaszu będzie likwidowany.. W umówionym dniu, o godzinie trzeciej nad ranem, Eugeniusz uciekł z sierocińca
i pociągiem wyjechał z wujostwem do Uzbekistanu. Dotarli do kołchozu, który prawdopodobnie nazywał się Samsonówka i mieścił się gdzieś niedaleko Ałma-Aty. Za pracę w kołchozie dostawali jedzenie i mieszkanie w jednym ze znajdujących się tam budynków gospodarczych.
Tym razem Eugeniusz też nie pozostał długo z wujostwem. Gdy dowiedział się, że w pobliskiej miejscowości Szachta powstaje Polskie Wojsko, opuścił rodzinę i wstąpił do Junaków i wraz z tą jednostką przemieścił się na południe, do Krasnowocka, miasta portowego nad Morzem Kaspijskim, a dalej okrętem do Pahlewi
/obecnie Bander-e Anzall/ w Persii /Iran/.
Dokonując przeglądu junackich szeregów, władze jednostki dopatrzyły się, że Eugeniusz jest za młody, aby służyć w wojsku i oddany został do wędrującego za żołnierzami polskiego sierocińca. Na nowo wstąpił do Junaków
w Teheranie i w połowie 1943 roku miał z wojskiem wyjechać do Południowej Afryki. Jednakże po drodze, w Palestynie, dokonywano ponownie przeglądu szeregów najmłodszego wojska i zdecydowano, że lepiej aby Eugeniusz wraz
z rówieśnikami kontynuował naukę w Junackiej Szkole Powszechnej. Wkrótce, zmuszony był jednak przerwać szkołę,
bo stracił wzrok i przez około pół roku przebywał w izolatce.
Po wyzdrowieniu, wraz z dwudziestoma innymi chłopcami został wybrany do angielskiego oddziału wojskowego i wysłany do Egiptu. Tu odbył kilkumiesięczny kurs wojskowy, tzw. „Szkołę Łączności”, ale uznano, że jest za młody, aby pójść na front. Zamiast do walki we Włoszech, skierowany został do Pierwszej Państwowej Szkoły Mechanicznej w Te-el-kebir, a po jej ukończeniu zdał egzamin czeladniczy. Zaraz po tym przydzielony został do Korpusu Zmechanizowanego Polskiego Wojska w Cassano, który przygotowywał się do wyjazdu do Anglii.
Eugeniusz Lamch: po wyjsciu ze szpitalnej izolatki /16.04.1943/, jako uczeń Szkoły Łączności i Szkoły Mechanicznej.
Zdjęcia ze zbiorów Otolii Ziemniak, siostry Eugeniusza.
Okrętem przypłynęli do Southampton /Anglia/. Stamtąd pociągiem przewieziono ich do obozu Hemslej, niedaleko Yorku, gdzie zostali zdemobilizowani. Koniec wojny oznaczał również kres funkcjonowania obozów wojskowych. Przebywający w nich ludzie stanęli przed dramatycznym wyborem: pozostać na emigracji, czy wracać do nowej, innej Polski, dla której ich ziemie rodzinne były już poza granicami.
W 1945 roku, gdy zakończyła się wojna, Eugeniusz miał 17 lat. Przypomniał sobie, że w plecaku ma kartkę papieru, którą przekazali mu w chwili rozstania wujowie Stąporowscy, a na niej zapisane są dwa adresy: do Stachowa
i do Ostrołęki. Napisał więc listy prosząc o kontakt kogoś z rodziny, ale nigdy nie otrzymał na nie odpowiedzi. Wraz
z upływem czasu utrwaliło się w nim przekonanie, że został sam, że nikt z rodziny nie przeżył wojny. W tej sytuacji zdecydował się na podjęcie proponowanej mu pracy w fabryce „Whitehead” w Bradford, produkującej dywany.
Było to na początek dobre rozwiązanie, bo zaczął zarabiać pieniądze i mógł zamieszkać w hotelu robotniczym „Codrerley”.
W cywilu. Ze zbiorów Otolii Ziemniak, siostry Eugeniusza.
W okresie pobytu w Anglii kilkakrotnie zmieniał zatrudnienie. Pracował, jako robotnik w kilku fabrykach,
jako ślusarz, a także w polskiej rzeźni. W „fabryce dywanów” w Bradford poznał Angielkę, Joyce Hewitt, z którą w 1953 roku ożenił się.
Ciekawy był początek znajomości Joyce i Eugeniusza:
– Joyce była adorowana przez pewnego Anglika, którego nie lubiła, ale i nie potrafiła się od niego uwolnić. Doszło do tego, że ów mężczyzna stał się ordynarny w stosunku do Niej, zaczepiał Ją, a nawet Jej groził. Eugeniusz obserwował kłopoty nieznanej sobie bliżej koleżanki z pracy i bardzo chciał Jej pomóc. Gdy któregoś dnia po zakończonej pracy Anglik znowu ordynarnie zaczepił Joyce, Eugeniusz stanął w Jej obronie i poskromił natręta. To wydarzenie sprawiło, że Joyce i Eugeniusz zostali przyjaciółmi, a z czasem połączyło ich uczucie miłości i odbył się ich ślub. Ze związku tego urodziło się pięcioro dzieci.
Silne przeżycia wojenne, długi okres życia w niepewności i brak kontaktu z najbliższymi sprawiły, że już pod koniec lat pięćdziesiątych rozpoczęły się kłopoty zdrowotne Eugeniusza, które ciągnęły się do końca życia i przysporzyły mu wielu problemów.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku Biuro Informacji i Poszukiwań PCK, pomagające
w nawiązywaniu kontaktów „pogubionym” członkom rodzin, odpowiedziało na list siostry Eugeniusza, Otolii, zamieszkałej w Sandomierzu, powiadamiając Ja, że Jej brat mieszka na terenie Wielkiej Brytanii. Dzięki tej informacji nawiązana została najpierw korespondencja pomiędzy Nimi, a później odbywały się także wzajemne odwiedziny. Podczas pobytów Eugeniusza w Sandomierzu obserwowaliśmy, jak z biegiem lat nasila się Jego tęsknota za Ojczyzną. W końcu sprowadził się do Polski i ostatnie siedem lat życia spędził w Pielęgniarskim Domu Opieki
w Czerwonej Górze koło Kielc. Wielokrotnie wyrażał też wolę, aby prochy Jego spoczęły w Ziemi Ojczystej, w stronach rodzinnych Matki. Spełnione zostało Jego życzenie. 18 listopada 2010 roku, w obecności swoich angielskich dzieci
i polskiej rodziny, pochowany został na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu.
Tak zakończyła się historia Polaka – Tułacza. Uczył się i dorastał podczas wędrówki przez obce kraje, podążając za Armią Generała Andersa. Co wtedy myślał, co czuł, co działo się w sercu tego dziecka .,.. bez rodziców, rodzeństwa, własnego kąta … Nigdy o tym nie mówił … Ale przecież nietrudno sobie to wyobrazić …

Eugeniusz Lamch rok 1984. Ze zbiorów Otolii Ziemniak siostry Eugeniusza
Gdy wuja Eugeniusza nie ma już wśród nas, zastanawiamy się, jak można by krótko scharakteryzować Jego osobowość, ukształtowaną przecież w dużej mierze przez niebywałe warunki życia i wychowania.
– Wydaje nam się, że na pierwszy plan wysuwa się Jego wrażliwość na krzywdę innych ludzi. Sam posiadał niewiele dóbr materialnych, ale tym, co miał, chętnie dzielił się z potrzebującymi. Bardzo kochał swoją rodzinę, żonę dzieci, wnuki i prawnuki. Zdjęcia ich traktował jak relikwie, a niektóre z nich, oprawione były w ramki i znajdowały się na widocznym miejscu w jego poloju. Był staranny, dokładny, „poukładany”, bardzo dbający o swoje rzeczy osobiste, ubrania, drobiazgi. Mieliśmy wrażenie, że ciągle szuka właściwego dla siebie miejsca na ziemi i że ciągle jest niezadowolony z tego, gdzie się aktualnie znajduje. Wszystko, co polskie, robiło na Nim wielkie wrażenie. Bardzo był dumny z tego, że mógł zobaczyć Warszawę, Kraków, Kielce, Sandomierz i Sandomierszczyznę. Bardzo ważną dla Niego była wiara w Boga i podkreślał, że Jemu zawsze chce służyć jak najwierniej.
Spotkamy różne cyfry określające liczebność Armii Generała Andersa. Jednakże biorąc pod uwagę osoby wyprowadzone z ZSSR przez Morze Kaspijskie na Bliski Wschód i podążające dalej różnymi drogami,
można mówić o:
– 41 tysiącach wojskowych i 74 tysiącach cywilów, w tym około 20 tysiącach dzieci.
A co stało się z setkami tysięcy osób deportowanych na wschód, które nie wyjechały z Armią Generała Andersa?
– Dla kilkuset tysięcy z Nich, Związek Radziecki stał się miejscem wiecznego spoczynku. Następne około 250 tysięcy zostało repatriowanych na tak zwane Ziemie Odzyskane w Zachodniej Polsce, w czasie masowej wymiany ludności po II wojnie światowej. A niektórzy zamieszkali w ZSSR na stałe. I jeśli już nie Oni sami, to ich potomkowie wciąż tam żyją.