Category Archives: II wojna swiatowa
Dalszy ciąg tekstu Antoniego Ryszarda Sobczyka o wojennych losach kuzyna Stanisława.
Jakoś tak z początkiem 1940 roku do Wichtusi przyszła karta pocztowa z Niemiec. Był to specjalny druk w języku niemieckim, z polskim tłumaczeniem, który brzmiał tak:
– Jestem zdrowy, jestem w niewoli niemieckiej, jako jeniec czuję się dobrze.
Podpis własnoręczny – Stanisław
Nic więcej, ani żadnego adresu, ani nawet dodatkowej kropki. Nic!
Ale co tu narzekać. Była to bardzo ważna wiadomość, bo potwierdzała wcześniejsze doniesienia, że Stanisław żyje. Od tej pory jednak Wichtusia ciągle „labidziła”:
– No, ale jak odpisać, bo na pewno się umortwio o nos, jak mu posłać paczkę, bo może głodny tam chodzi bidulek?
Wichtusia bardzo przeżywała swoją bezradność nie mogąc nijak pomóc mężowi. Skąd mogła wiedzieć, że dopiero w obozach stałych -stalagach umożliwiano jeńcom wysyłanie do rodzin zawiadomień o dostaniu się do niewoli, że po pierwszym zawiadomieniu o pobycie w obozie, jeńcy mogli wysyłać kolejną korespondencję na przydzielonej kartce pocztowej. Poza tym w latach 1939 – 1940 lokalizacja obozów jenieckich stanowiła tajemnicę wojskową. Adres jeńca zawierał tylko rodzaj i numer obozu podany szyfrem, bez jego lokalizacji. Dopiero później jeńcy pisali na składanych drukach listowych /Faltbriefe/. Były one na białym kredowym papierze, aby zawsze pozostawał ślad przyborów piszących. Można było pisać tylko kopiowym ołówkiem, czytelnie i bez skrótów. Od czerwca 1940 roku do tych druków wprowadzono dodatkową część, przeznaczoną na odpowiedź, zawierającą 21 linii, na których należało zamieścić treść.
Taki właśnie „Faltbrief” doszedł na adres Wichtusi letnią porą 1940 roku, w którym Stanisław między innymi donosił:
– Zdrowy jestem, chodze do roboty, modle sie, troche schudłem. Do paczki wsadźcie chleb, mydło
i sweter, bo tamtej zimy byłem bez płaszcza.
Na drugiej części „Faltbriefu” odpisali mu mniej więcej tak:
– Dzięki Bogu som my wszyscy zdrowi, dzieci sie dobrze chowajo i som usłuchane, z gospodarkom se radzimy i kobyła sie oźribiła. Modlimy sie o twoje zdrowie i powrót.
Korespondencja jeniecka podlegała cenzurze. „Faltbriefy” z informacją o racjach żywnościowych konfiskowano, a jeńców pociągano do odpowiedzialności. Stanisław, zdając sobie z tego sprawę, pisał „ważąc słowa”, ale i tak rodzina „pomiarkówała sie”, że nie jest mu tam lekko. Wyrychtowali mu więc pierwszą paczkę. Wsadzili bochenek świeżo upieczonego czarnego chleba z żarnowej mąki, dwie kostki mydła zwanego „powszechnym”, spłachetek słoniny solonej, a wszystko to dokładnie pookręcali
w płócienne szmatki, słoninę dodatkowo w pergamin. Dołożyli jeszcze parę główek czosnku i cebuli. Na wierzch zapakowali gruby wełniany sweter i nadali paczkę na poczcie w Jędrzejowie.
Nie było mu tam lekko, oj nie było. W obozach jenieckich szeregowcy i podoficerowie mieli obowiązek pracy, za którą przysługiwała im zapłata. Należność wypłacano im tylko w „lagermarkach”, pieniądzach przeznaczonych wyłącznie do obrotu w obozie. Jeńcy pracowali w majątkach ziemskich, przy budowie dróg i autostrad, zmuszani byli do najcięższych prac melioracyjnych i w kopalniach węgla. Racje żywnościowe były niewielkie: bochenek chleba na kilku, kawałek margaryny, pół litra rozwodnionej zupy
i kawa. Szerzyły się choroby zakaźne, w tym przede wszystkim dyzenteria czyli czerwonka, ostra choroba zakaźna jelit. Z niedostatku mydła, bieżącej wody i detergentów szerzyła się wszawica i wszelkiego rodzaju robactwo.
W 1940 roku Niemcy rozwinęli akcję, polegającą na zmuszaniu jeńców wojennych do przechodzenia na status robotników cywilnych. Wobec zwlekających z decyzją podejmowali drastyczne środki przymusu: głód, szykany i terror. Najbardziej opornych kwalifikowano jako podżegaczy
i umieszczano w obozach karnych. W takich warunkach złamanie oporu jeńca było jedynie kwestią czasu.
Stanisław otrzymał pierwszą paczkę i co najważniejsze, nieokradzioną. Sweter, słoninę, dwie cebule i główkę czosnku natychmiast wymienił na buty, bo już chodził do roboty w drewniakach obitych brezentem. Papierosy kupione w kantynie obozowej, za ciężko zarobione „lagermarki”, już wcześniej wymienił na margarynę i właśnie brezent do drewniaków. Chleb też się jakoś szybko „rozprowadził”. Został w końcu tylko ze skibą chleba, kostką mydła, margaryną wymienioną za cebule i z resztą czosnku, ale w butach i wśród „zobowiązanych” towarzyszy niedoli.
Do połowy 1940 roku przebywali tam jedynie żołnierze polscy, później zaczęto przywozić żołnierzy alianckich, a od lata 1941 roku rosyjskich. Sytuacja bytowa w stalagu pogarszała się z dnia na dzień. Pośród jeńców dochodziło do przypadków „zmuzułmanienia”, udokumentowanej po wojnie choroby obozowej, polegającej na ogólnym osłabieniu, zobojętnieniu psychicznym, powolnym zanikiem procesów życiowych spowodowanym zagłodzeniem i wyniszczeniem organizmu ciężką pracą fizyczną,
a w końcu wygasaniem zainteresowania otoczeniem i własnym losem.
Stanisław zawsze był szczupły, a teraz jeszcze bardzo wychudł. Mimo, że był przywykły do ciężkiej pracy fizycznej i odporny na niedostatek, żył jedynie siłą woli przetrwania wynikającą z upartości chłopskiego charakteru. Często też modlił się żarliwie. Gdy zauważył, że słabnie i zaczynają mu drżeć kończyny
podjął decyzję:
-podpisał listę, zrzekając się statusu jeńca wojennego, stając się w ten sposób robotnikiem przymusowym Rzeszy. W urzędzie pracy otrzymał „arbeitskarte” i skierowanie do pracodawcy.
Dane z akt osobowych obozu w Łambinowicach /Lamsdorf/
Jeniec
|
przeżył |
Data wzięcia do niewoli
|
1939-09 |
Okoliczności wzięcia do niewoli
|
KAMPANIA WRZEŚNIOWA |
Miejsce / miejsca osadzenia
|
STALAG VIIIB LAMSDORF |
Miejsce zwolnienia
|
STALAG VIIIB |
Data zwolnienia
|
1941-12-31 |
Robotnik przymusowy
|
przeżył |
Miejsce pracy przymusowej
|
FREIANT-BRETTENTAL,LANO KR.EMMENDINGEN |
Data rozpoczęcia pracy przymusowej
|
1942-01-01 |
Pracodawca / rodzaj wykonywanej pracy
|
ADOLF HARS |
Data zakończenia pracy przymusowej
|
1945-05-09 |
Kiedy Stanisław zjawił się w miejscu wyznaczonej pracy, ważył około 45 kilogramów i ponad miesiąc trwała odbudowa jego procesów życiowych przez wyrozumiałą i dobrotliwą, starszą już frau Hars.
Po powrocie do Polski Stanisław często wspominał Harsów:
– Niemcy to oni byli, ale ludzie z nich dobrzy.
Żory 15 maj 2010 Antoni Ryszard Sobczyk
Autor tekstu Antoni Ryszard Sobczyk pokazał zachowanie Polaków po wybuchu
II wojny światowej.
Latem 1939 roku zapanował niepokój, bo ludzie gadali, że będzie wojna, ale dopiero kiedy przyszły karty mobilizacyjne dla rezerwistów, uświadomiono sobie, ze nieszczęście jest blisko. Kartę mobilizacyjną otrzymał też mój wujek Stanisław. Powiedział wtedy krótko i rzeczowo:
– Co robić? Trza iść, bronić Polski.
Słońce chyliło się już ku zachodowi i raziło w oczy, gdy ludzie wyszli na drogę, żeby pożegnać kolejnego „swojaka” odchodzącego do wojska. Tego dnia był to właśnie Stanisław.
Szli drogą w stronę cmentarza. On kroczył na przedzie, niósł najmłodszą córkę Gienię, a za rękę trzymał pochlipującego i uślimatanego siedmioletniego Cześka. Za nim ruszyła rodzina i wszyscy mieszkańcy Wygody.
Odprowadzili Go na koniec wsi, za Kuloska i tam nastąpiło pożegnanie. Lament się wtedy zrobił
i szloch wielki. Kobiety zawodziły żałośnie i nawet chłopy „co miększe” przecierały rękawami ukradkiem oczy. Stach odszedł „ździebko”, ale odwrócił się, żeby popatrzeć jeszcze na „swoich” i na wieś. Wtedy Babcia uniosła rękę i znakiem krzyża pobłogosławiła Go, a za nią uczyniły to samo inne kobiety.
Odszedł, jak wcześniej inni odchodzili, a we wsi pozostała niepewność i przygnębienie. Ale też pojawiała się nadzieja, że wojny może nie będzie?
1-go września jednak wybuchła…
Od strony Jędrzejowa i Miąsowy słychać było ciężkie samoloty i odgłosy wybuchających bomb. Doszły wieści, ze Niemcy nie tylko bombardują miasta i wsie, ale też „sieką” karabinami maszynowymi
z samolotów uciekających ludzi.
Zapanował strach i przerażenie.
– Co robić?
– Może uciekać, chować się?
– Ale gdzie, dokąd?
W końcu zaczęto pakować na „fury” pierzyny i co wartościowsze rzeczy, na wierzch sadzano dzieci i stare babki, do „kónicek” przywiązywano postronkami bydło i „hajda” w drogę.
W olszyny pod Klisowcem nazjeżdżało się wiele furmanek i ludzi, jak w czwartkowy jarmark do Jędrzejowa … z Michowa, Brusa, Wygody … Siedzieli w tych olszynach jak kuropatwy pod „torkami”
i nasłuchiwali. Na drugi dzień głodne dzieci zaczęły płakać, kobiety lamentować, chłopy martwić się
o gospodarstwa zostawione przeważnie beż opieki, a bydło i wszelka „gadzina” tak ryczała, że chyba słychać było w Rakowie i Mokrsku. Na dodatek psy we wsi wyły jak opętane i wtedy ludzie powolutku, jedni za drugimi, zaczęli opuszczać „schronienie” i rozjeżdżać się do domów.
Niemcy pojawili się we wsi po dwóch dniach. Przyjechali motocyklami, uzbrojeni „po zęby”, drogą od Podlaszcza. Na krótko zatrzymali się, pogadali między sobą i odjechali w stronę Brusa, jak gdyby nigdy nic, a ludzie nie mogli się nadziwić, skąd oni znają drogę przez las, koło Klisowca. Wyszło w końcu na to, że nic ino jakieś śpiegi musiały im ją pokazać.
W czasie wojny ludzie starali się wykonywać codzienne zajęcia, ale robota nijak im się „nie kleiła”. Słychać było o walkach na różnych frontach, aresztowaniach, mordowaniu ludności i wywożeniu na roboty. Kobiety popłakiwały często i niepokoiły się o bliskich: tych w domu, a jeszcze bardziej o tych, którzy poszli do wojska.
Po odejściu Stanisława do wojska w chałupie pozostali:
– jego Teściowie, a moi Dziadkowie: Jasiek i Teofila,
– jego żona, córka Dziadków, Wichtusia,
– oraz czworo małych dzieci /dwoje to dzieci Stanisława i Wichtusi: Czesiek i Gienia/ oraz Kasia /młodsza siostra Wichtusi, druga córka Dziadków, a moja Mama/
– i kuzynka będąca u Dziadków na wychowaniu.
Wszyscy martwili się o Niego, bo znikąd nie docierały żadne wieści gdzie jest i czy żyje. Szczególnie dzieci, bardzo tęskniły za ojcem. Gdy jednego razu byli w polu i przelatywały samoloty, Czesio sam
z siebie zaczął biegać, machać rękami, płakać oraz krzyczeć:
– nie zabijajcie mojego Tatusia, nie zabijajcie Go …
Nawet zaczęto rozpytywać o Stanisława po wsiach, bo dochodziły słuchy, że to tu, to tam, ktoś wrócił
z wojny… Ale nic.
Jakoś przed Bożym Narodzeniem 1939 roku dostali radosną wiadomość: Stanisław żyje.
Jest w niewoli, ale żyje.
Cóż za ulga!
Wiadomość przyszła z Bizorendy, od kogoś, komu udało się wrócić z wojennej tułaczki.
Opowiadał:
– Biliśmy się ostro, do ostatka. Ale nos przemogli. Dostaliśmy się do niewoli. Parę tysięcy polskich żołnierzy, zgromadzono na placu pod gołym niebem i tak siedzieliśmy przez kilka dni, brudni i głodni, czekając na transport do obozu jenieckiego Dopytywaliśmy się kto jest z której jednostki wojskowej
i z jakiej miejscowości pochodzi. W ten sposób poznałem Waszego Stacha i od tej pory trzymaliśmy się razem. Gdy podstawili pociąg i ładowali nas do niego, my obaj upchaliśmy się w jednym wagonie. Pociąg ruszył i wszyscy zaczęli kombinować, jak by tu uciec. Z resztą, nawet już na placu niektórzy próbowali odłączyć się od grupy. W czasie jazdy poluzowaliśmy deski z boku wagonu, żeby, gdy przyjdzie odpowiednia pora, można było je odchylić i przecisnąć się. Co jakiś czas słychać było strzały. Wiadomo, że to niemiecka eskorta, siedząca w budkach hamulcowych strzela do tych, którzy odważyli się wyskoczyć, a chętnych do ucieczki nie brakowało. Gdy się ściemniło, strzały jeszcze się nasiliły. W pewnym momencie Stachu mi mówi:
– Skacz! Tyś jest kawaler i młody, może ci się uda. Ja już nie taki sprawny jestem i na mnie czeka rodzina, małe dzieci … Ja nie zaryzykuję.
Skoczyłem! I nie trafili mnie. Szedłem tylko nocami, polnymi drogami, przez pola, lasy… Tygodniami tułałem się głodny błądząc jak zbity, bezpański pies. Na szczęście pomagali dobrzy ludzie; dali kawałek chleba, wskazali drogę …
Antoni Ryszard Sobczyk Żory, 18 marca 2010 roku
Autor tekstu: Zbigniew Latkowski. Zdjęcia ze zbiorów autora.
Wspomnienia spisane w latach 90-tych XX wieku, korekta 01.2010r
Leczenie i straszenie.
Druga wojna światowa zbliżała się do końca. Ojciec od blisko sześciu lat siedział w niewoli niemieckiej. Miałem wtedy pięć lat i razem z matką mieszkaliśmy w małym mieście Jędrzejowie,
w województwie kieleckim. Matka zajmowała się tym, co umiała najlepiej, to znaczy drobnym handlem, prowadząc sklepik przy ul. Kieleckiej, sąsiadujący z niewielką restauracją. Ze sklepu było przejście do mieszkania, do którego można było wejść także od strony podwórka.

To, co opowiem nie oznacza wcale, że jeden naród jest lepszy od drugiego. Ot złożyło się, że spotkałem akurat takich ludzi.
Pewnego razu bawiłem się w kuchni grzebiąc pogrzebaczem w popielniku i szukając rozżarzonych węgli. Traf chciał, że akurat coś tłustego gotowało się na kuchni. Jak to się stało nie wiem, ale w pewnym momencie nastąpił wybuch rozżarzonych węgli na moją twarz. Instynktownie zamknąłem oczy, co uratowało mój wzrok, ale twarz miałem mocno poparzoną. Poprzez sąsiada prowadzącego restaurację, matka ściągnęła niemieckiego lekarza, bo słyszała, że Niemcy mają duże doświadczenie i najlepiej potrafią leczyć oparzenia. Jak przez sen pamiętam, że cała głowę miałem zabandażowaną, została mi tylko dziurka na nos. Ten sam lekarz zmieniał mi też opatrunki, a ostatni raz przyjechał na motorze
w przeddzień wkroczenia do miasta wojsk rosyjskich. Słyszeliśmy potem, że zdołał ujść z życiem i po wojnie przekazał nawet jakieś wiadomości do sąsiada -restauratora. Najciekawsze jednak jest to, że na mojej twarzy nie ma żadnego śladu po tym oparzeniu.
Pamiętam też jak drogą na Kraków uciekaliśmy z miasta przed frontem. Mijaliśmy wystraszonych żołnierzy niemieckich i spotykaliśmy wielu ludzi będących w sytuacji podobnej do naszej.
W końcu schroniliśmy się w jakiejś wsi, w piwnicy. Myślę, że było to gdzieś koło Łączyna. Schowało się tam już wiele ludzi, choć nie wszyscy wytrzymywali siedzenie w zamknięciu. Kiedy się trochę uspokoiło, ktoś wyszedł na zewnątrz. Po powrocie powiedział, że w pobliżu leży ranny Niemiec i prosi o wodę. Pamiętam, że wzbudziło to przestrach kobiet:
– może jest to podstęp, a jak podejdziesz to Cię zabije -mówiły. Nie pamiętam jak się ta historia skończyła.
Wkrótce pojawiły się rosyjskie czołgi, wyszliśmy z piwnicy i witaliśmy żołnierzy.
Po przejściu frontu wróciliśmy z matką do mieszkania w Jędrzejowie. Wchodząc do miasta najbardziej zapamiętałem osmalone ściany niektórych budynków, a potem to, że nie pozostał żaden ślad po moich zabawkach /matka sprawiała mi dużo ładnych zabawek, które gdzieś tam kupowała jeżdżąc za towarem/.
Matka była piękną kobietą i gdy do miasta wkroczyli Rosjanie, „wpadła w oko” jednemu z żołnierzy, który od tej pory zaczął nas nachodzić i niepokoić. Kiedy zastawał drzwi zamknięte, a spodziewał się, że jesteśmy w środku, łomotał straszliwie. Baliśmy się bardzo, bo odgrażał się, że nas zabije.
– „Wystrielaju was” – krzyczał. Pamiętam, że wtedy kładliśmy się z matką na podłodze pod oknem.
-„Gdyby będzie strzelał przez okno, to nas nie trafi” -mówiła matka.
Żyłem wtedy w wielkim strachu i dlatego wydarzenia te pamiętam dokładnie. Pewnego dnia bawiłem się z dziećmi sąsiadów na podwórzu. Żołnierz rosyjski zaskoczył matkę w sklepie, a Ona poprzez mieszkanie i podwórko ratowała się ucieczką do restauracji. Żołnierz pobiegł za nią chcąc zmusić ją do uległości. Widocznie to zauważyłem, a być może krzyki spowodowały, że i ja tam pobiegłem. Wtedy żołnierz złapał mnie, przystawił karabin do mojej głowy i zapytał mojej matki, czy jestem jej synem. Do dzisiaj matka moja wspomina ten dzień, kiedy to jedyny raz, wyparła się swojego dziecka. Ciekawe, że i ja instynktownie nie przyznałem się do swojej matki. Żołnierz puścił mnie wtedy, a ja uciekłem. Sąsiedzi jakoś ten incydent rozładowali, ale matka za poradą / nie wiem, kogo/ poszła na skargę do dowództwa NKWD. Przysłano zaraz kilku żołnierzy na sprawdzenie tego faktu, ale jak tu udowodnić swoją rację, skoro prześladowcy akurat nie ma.
– Gdzie prześladowca? – pytają. Złożyła Pani fałszywą skargę. Traf jednak chciał, że akurat w tym czasie prześladowca zaczaił się na podwórzu i zwabiony światłem w kuchni, wszedł do mieszkania. Podobno więcej już nie widziano go w mieście.
Ja natomiast jestem zadowolony z siebie /o próżna istoto/, że mimo swoich pięciu lat, wyczuwając zagrożenie, nie przyznałem się do matki,.
Jakiś czas potem
Po wojnie ojciec powrócił z niewoli, ale rodzice nie znaleźli wspólnego języka i rozeszli się. Wkrótce matka zmieniła swoje lokum. Sklep znajdował się teraz w Rynku, koło księgarni, w dobrym punkcie handlowym. Tam też mieliśmy mieszkanie.

Wśród dzieci na podwórku dominowała wtedy zabawa w wojsko i żołnierzy. Była nas cła gromadka
i prześcigaliśmy się w pomysłach, chcąc zaimponować jeden drugiemu. Ja marzyłem o tym, aby mieć jakąś broń do zabawy, dlatego matka poprosiła kogoś z rodziny o wystruganie kształtu karabinu z drewna
i wkrótce otrzymałem „sprzęt”, z którego byłem niebywale dumny. Z czasem przyczepiłem do niego gumę i wtedy mogłem nawet strzelać z grochu lub patyków.
Pewnego razu przechodziłem ze swoim kolegą koło naszego sklepu. Wystawę oglądał młody milicjant, na którego plecach wisiała „pepeszka”. Stanęliśmy za jego plecami.
– „Ja też mam w domu karabin, taki jak prawdziwy” -pochwaliłem się głośno koledze. Milicjant albo dokładnie nie usłyszał, co mówiłem, albo nie zrozumiał zdania warunkowego. Błyskawicznie odwrócił się, złapał mnie za kołnierz i rozkazał:
– „prowadź do swoich rodziców”.
Chciałem się uwolnić i uciec, ale trzymał mnie mocno. Wyrywając się i krzycząc prowadziłem go na nasze XVIII wieczne, wybrukowane podwórko, w kształcie wąskiej uliczki, z rynsztokiem pośrodku. Znajdowało się ono tuż koło sklepu i prowadziła do niego z Rynku wąska sień. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości naszego mieszkania, chcąc zrobić na złość prześladowcy, skręciłem w lewo i zaprowadziłem go do sąsiadki z naprzeciwka, mówiąc, że to jest moja Mama. Kobieta bardzo się wystraszyła. Potem dowiedziałem się dlaczego -bo jej mąż siedział wtedy w więzieniu UB w Kielcach, oskarżony o współpracę z gestapo /pracował jako folksdojcz?/. Prawdopodobnie był on umieszczony u Niemców za wiedzą AK,
w celu pomagania naszemu ruchowi oporu /między innymi słynne odbicie więźniów/. Ale w więzieniu się wysiedział, bo AK też nie była dobrze widziana przez nową władzę ludową. Próbowałem niedawno dotrzeć do informacji i zweryfikować zasłyszane opowieści, ale się nie udało.
W każdym razie swoim działaniem narobiłem dużo zamieszania, a w awanturę włączyli się także sąsiedzi. Na pomoc przybiegła również moja matka razem z przyszłym ojczymem, bo ktoś dał znać o tym incydencie do sklepu, który prowadzili. Weszliśmy wtedy do naszego mieszkania, pokazaliśmy milicjantowi drewnianą kolbę wystruganą na kształt karabinu, ale to nie wystarczało. Żądał prawdziwego karabinu i nic go nie przekonywało. Awantura jak cholera – weź człowieku i wyczaruj mu karabin! Rozsierdzony awanturą mój przyszły ojczym /”silny jak byk”/, zdjął milicjantowi czapkę, /aby uszanować orzełek jak powiedział/, następnie złapał milicjanta, uniósł go do góry i wyrzucił z mieszkania tak mocno, że ten wywalił plecami drzwi sąsiadów i wpadł do środka. Odchodząc, odgrażał się, że wróci tutaj jeszcze
i nam pokaże. Ale na szczęście więcej się nie zjawił. W milicji byli też „koledzy z AK” mojego przyszłego ojczyma.
Dobrze, że milicjant nie użył broni, bo i tak mogło być.
Uczył się w Szkole Powszechnej w Rakowie oraz w Gimnazjum i Seminarium Nauczycielskim w Jędrzejowie. Po ukończeniu szkół odbył służbę wojskową w Kielcach. Następnie pracował jako nauczyciel w swojej rodzinnej wsi, gdzie prowadził także teatr amatorski. W czasie II wojny światowej był jednym z tych, którzy tworzyli struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Posiadał kontakt z Kwaterą Główną AK i Okręgiem Kieleckim. Jako porucznik WP współorganizował Obwód Jędrzejowski AK oraz placówkę „Młyny”, mającą siedzibę w Rakowie, której został dowódcą. Był też nauczycielem tajnego nauczania. W 1943 roku został aresztowany przez Niemców przy ulicy Pińczowskiej
w Jędrzejowie. Więziono Go w Kielcach i Radomiu, gdzie zginął w nieznanych okolicznościach.
Przedstawiony powyżej człowiek to Jan Simlat /1915-1943/, postać bardzo znacząca w naszej rodzinie, a także w środowisku lokalnym. To pierwszy wykształcony człowiek wśród moich najbliższych
i jeden z nielicznych w tej okolicy.
A oto znane mi zdarzenia z ostatniego okresu Jego życia.
Była jesień 1943 roku. Janek wrócił pociągiem z Warszawy, z Kwatery Głównej AK. Miał .przy sobie kenkarty, przeznaczone dla komandosów, których lądowanie było umówione w rejonie Placówki „Młyny”. Około godziny 14.00 wysiadł z pociągu na stacji kolejowej w Jędrzejowie i pieszo udał się w kierunku ulicy Pińczowskiej, gdzie znajdowała się „komendantura niemiecka”. Tam zaufany Polak miał kenkarty ostemplować. Był już blisko celu, kiedy podeszła do niego znana mu kobieta, jak się później okazało, zdrajczyni i wzięła go pod rękę. Żołnierze niemieccy biorący udział w zasadzce zrozumieli, że jest to człowiek, na którego czekają. Po chwili został uderzony kolbą karabinu w tył głowy i upadł na chodnik. Podniósł się jeszcze i próbował uciec w bramę przy kamienicy Gołębiowskich, ale niestety nie miał na to żadnych szans. Ubezpieczający Go ludzie z AK nie zareagowali w żaden sposób, uznali bowiem, że są za słabo przygotowani. Wycofali się z myślą o przygotowaniu Jego odbicia. Niemcy przewidzieli taką akcję i po krótkim przesłuchaniu, jeszcze tego samego dnia, przewieźli Go do więzienia w Kielcach, mieszczącego się przy ulicy Zamkowej.
Po aresztowaniu Wujka, w Jędrzejowie „zawrzało”. Moja Mama, która była tam w tym czasie, przybiegła szybko do Rakowa /ok. 6 km/, żeby o zdarzeniu powiadomić rodzinę. Zaraz też przystąpiono do zacierania wszelkich śladów partyzanckich: w domu, obejściu i okolicy, a Wujek Tadek, także żołnierz AK, pojechał rowerem do Jędrzejowa, powiadomić o zdarzeniu władze Organizacji. Było to skuteczne powiadomienie, bo radio, ani tego dnia, ani w dni następne, nie nadało już, o umówionej godzinie piosenki „Czerwony pas”. I zrzutu komandosów w tym czasie i w tym miejscu też nie było.
Znane są fragmenty przesłuchań Janka.
W Jędrzejowie, po wprowadzeniu Go na przesłuchanie, czekający tam Niemiec zwrócił się do niego:
– Ty polski bandyto!
Na to Wujek odparował:
– Bandytami to wy jesteście, bo to wy napadliście na nasz kraj i to wy nas gnębicie! Dlaczego to robicie, czego od nas chcecie?
O niezwykle wstrząsających przesłuchaniach Wujka w Kielcach opowiadała wiele razy, także
w mojej obecności, Pani Dzidka Karkoszówna, jego sympatia, która starała się uwolnić Go za wszelką cenę. W czasie przesłuchań Janek odpowiadał na pytania pojedynczymi słowami, a jeśli już coś mówił więcej, to tylko tego typu zdania:
– Ja nic nie wiem, nie znam ludzi, o których mnie pytacie; w Jędrzejowie znalazłem się przypadkowo, bo szukam pracy, bierzecie mnie za kogoś innego.
Ale w pewnym momencie, widząc beznadziejność swojej sytuacji, skatowany i doprowadzony do ostateczności „odparował”:
– Wy szwaby, wyrwijcie mi język, a ja i tak powiem, że Polska jest nasza, a nie wasza.
Powyższe zachowania i wypowiedzi świadczą dobitnie o postawie Janka. Warto odnotować jeszcze jeden ważny fakt:
– po aresztowaniu Go i ciężkich przesłuchaniach nikt z Organizacji, z jego współpracowników, ani z rodziny w żaden sposób nie ucierpiał.
Trzeba także dodać, że cała rodzina ze strony Mamy, tzn. Simlatowie, zaangażowani byli
w działalność Polskiego Państwa Podziemnego. I nie chodzi tylko o to, że Janek /pseudonim Brązowy/ dowodził placówką „Młyny”, a Tadek /Pseudonim Kot/ brał czynny udział w wielu akcjach dywersyjnych, że Mama /pseudonim Pietruszka/ przenosiła różne materiały oraz pomagała ukrywać partyzantów, ale że nasz dom był ważnym ośrodkiem ruchu oporu w tym rejonie. Tu spotykali się dowódcy oddziałów partyzanckich planując ważne akcje. W obrębie budynków gospodarczych znajdował się schron, w którym przechowywano broń i amunicję ze zrzutów alianckich w okolicach Motkowic, a w zabudowaniach
i najbliższej okolicy ukrywani byli partyzanci i ważne postacie polskiego podziemia, których nazwisk ze względów na bezpieczeństwo nikt wtedy nie ujawniał, a później nie było możliwości już tego dociekać. Ja natomiast miałem szczęście, bo w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, wiele razy spotykałem Pana Adama Bienia, będącego w czasie okupacji Zastępcą Delegata Rządu Londyńskiego na Kraj, który potwierdził swój pobyt służbowy w Jędrzejowie i Rakowie oraz wielokrotne kontakty z Wujkiem Jankiem. Świadczy to o tym, że członkowie mojej rodziny byli osobami w najwyższym stopniu zaufanymi, że mieli kontakty i dawali schronienie również przedstawicielom najwyższych władz Polskiego Państwa Podziemnego.

Jan Simlat, Pelagia Świtalska /z d. Simlat/, Tadeusz Simlat
Nie jest łatwo po prawie 70-ciu latach od tamtych wydarzeń odtworzyć listę żołnierzy AK funkcjonujących w ramach placówki „Młyny”. Na podstawie dostępnych materiałów mogę wymienić następujące osoby: Sergiusz Janoff „Set”, Zbigniew Kowalski „Deptak”, Aleksander Morawiecki „Hardy”, Józef Morawiecki „Longin”, Tadeusz Pol „Rudy”, Andrzej Ropelewski „Karaś”, Zbigniew Skotnicki „Mrok”,
E. Sobczyk „Huragan”, Tadeusz Sobczyk „Stopka”, Jan Simlat „Brązowy”, Tadeusz Simlat „Kot”, Henryk Nazimek „Śmiały”, Stanisław Siemieniec „Jastrząb”.
W okresie okupacji wielu mieszkańców Rakowa i okolic podjęło aktywną walkę z okupantem, najczęściej w Armii Krajowej i w Batalionach Chłopskich. O niektórych ludziach i wydarzeniach napisał Andrzej Ropelewski w książce pt. „W Jędrzejowskim Obwodzie AK” i w innych swoich pracach. Dobrze,
że one powstały, ale mam niedosyt, bo nie udało się w odpowiednim czasie zebrać dokładniejszego materiału na temat wkładu naszego środowiska w działalność konspiracyjną. Stało się tak zapewne dlatego, że tutejsi ludzie byli niezwykle skromni i po zakończeniu wojny nie uważali, że robili coś nadzwyczajnego. Poza tym w mojej rodzinie, odradzano zajmowanie się tym tematem. Dziwnym mi się to wydawało, że w domu praktycznie nie ma żadnych pamiątek ani dokumentów sprzed wojny i z okresu wojny. Wiele razy pytałem o to i zawsze od Mamy i Babci otrzymywałem taką odpowiedź:
– W czasie wojny obawialiśmy się Niemców, a po wojnie, kiedy Janek nie wrócił, a Tadek musiał ukrywać się za działalność partyzancką i na dodatek interesowały się nami różne podejrzane osoby, wszystko musiało zniknąć. Po prostu baliśmy się i zacieraliśmy wszelkie ślady działalności. Przecież jeden z nas już zginął, więc trzeba chronić pozostałych.
Takie pojmowanie rzeczywistości po wojnie, wynikało zapewne z przewrażliwienia
i z nadmiernej troski o rodzinę, ale nie mam wątpliwości, że stanowiło wyraz braku zaufania do panującego systemu.
Wstyd się przyznać, ale jakoś długo nie mogłem zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Wujek Janek jest także postacią bardzo ważną osobiście dla mnie, pierwszego urodzonego po wojnie dziecka w rodzinie. Gdy okazało się, że z wojny nie wrócił, a ja miałem się urodzić, było wiadomo,
że na imię będę miał Janek, dobrze by było gdybym został nauczycielem i tak jak On, grał na skrzypcach.
Od zawsze wiedziałem o tym i było mi z tym dobrze.
js. (12: