Category Archives: Rodzina

Ja. My.

 

 

Jest rok 2014.
Zamiarów swoich nie mierzę dziś na siły,
bo zamiary moje wybiegają daleko w przyszłość ...

 

                    Raków leżący w dolinie rzeki Brzeźnicy, to miejsce mojego urodzenia. Rozległe pola, kwieciste łąki na torfowiskach, krystaliczne źródełka z przeraźliwie zimną wodą, tajemnicza ściana „Motkowskiego Lasu” w oddali i wysoko wysklepione lazurowe niebo szczelnie okrywające to wszystko … Z tą okolicą, jak z żadną inną na świecie, łączy mnie niepowtarzalny i silny związek.

 

                    Z okresu dzieciństwa i dorastania pamiętam przede wszystkim nieustające zabawy z rówieśnikami, grę w piłkę nożną każdej niedzieli, zapach świeżego siana
i dojrzewającego zboża, smak „nowych” ziemniaków posypanych koperkiem, cichnące odgłosy usypiającej wsi …

 

 

                   Było nas dwoje, ja i moja, o trzy lata młodsza siostra, Wiesia. Trudno mówić o zgodzie między nami w okresie dzieciństwa, gdy wychowywaliśmy się razem. Ale im byliśmy starsi, tym bardziej rozumieliśmy się. A nasz stosunek do Rodziców w obliczu coraz większej ich bezsilności, zbliżał nas
i kwestiach opieki nad nimi nie różniliśmy się, choć nigdy na ten temat nie było rozmowy. Rodzice bali się starości i tego, że zostaną na wsi opuszczeni, bez jakiejkolwiek opieki. Czasem nawet wydawało mi się, że za „odejście z domu” mają do nas pretensję, a Tato mówił żartobliwie: „powinniśmy byli mieć trzecie dziecko, którego byśmy nie kształcili”. Jednak przypuszczenia Rodziców o samotności nie sprawdziły się, a my jesteśmy dumni z tego, że zarówno Mama, jak i Tato byli do końca życia pod naszą opieką i że mieli wszystko, co było im potrzebne, w tym także naszą obecność. Tak jakoś dzieliliśmy się obowiązkami, że zawsze, kiedy była potrzeba, byliśmy z Rodzicami.

 

                    Warto też odnotować, że wiele zrobiliśmy, aby poprawić standard wiejskiego życia. Na początku lat osiemdziesiątych do domu Rodziców doprowadziłem wodę i kanalizację, zbudowałem prawdziwą łazienkę i zainstalowałem centralne ogrzewanie, a Szwagier założył antenę satelitarną. W tym czasie takie inwestycje były jeszcze rzadkie na kieleckich wsiach i wielu starszych mieszkańców Rakowa, a także  sąsiednich Czarnocic odwiedzało Rodziców, aby obejrzeć te udogodnienia. Dyskutowano o tym wiele, czego dowodem jest chociażby zasłyszana kiedyś przez nas rozmowa. Wykonując wiosenne prace porządkowe w ogrodzie, usłyszeliśmy jak dzieci idące do szkoły mówiły, że dom Świtalskich z wierzchu jest stary, ale żebyście zobaczyli co jest w środku. Tam są różne cuda i cudeńka.

 

                    Babcia Jagosia /zmarła w 1988 roku w wieku 91 lat/ była niekwestionowaną głową rodziny
i bardzo mądrze prowadziła wszystkie nasze sprawy. Sama będąc prawie analfabetką, nas, swoich wnuków, polecała kształcić i cieszył ją każdy nasz sukces. Rodzice, będąc pod jej wpływem, ciągle powtarzali, że nie mają majątku, ale mogą pomóc nam w zdobyciu wykształcenia. Dopingowani
i wspomagani uzyskaliśmy wykształcenie wyższe magisterskie: siostra w zakresie germanistyki,
a  ja resocjalizacji. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy z ważności tego faktu. Nie mieliśmy też pojęcia, że Babcia i Rodzice są z tego powodu bardzo dumni, a rodzina i znajomi odnoszą się do naszego wykształcenia z szacunkiem i uznaniem.

 

                    Czas naszej nauki był trudny dla rodziny pod względem materialnym, jednakże Rodzicom jakoś udawało się uzyskiwać niezbędne środki  z pięciohektarowego gospodarstwa rolnego i z dwuhektarowej dzierżawy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności było zapewne posiadanie dużej łąki
w pobliżu domu sprzyjającej hodowli bydła mlecznego i dobrze zorganizowany skup mleka przez jędrzejowską mleczarnię. Było wtedy u nas 4 do 6 krów i Rodzice cały rok mogli sprzedawać mleko,
a uzyskiwane co miesiąc pieniądze, przeznaczać na nasze utrzymanie poza domem. Tak więc wielka wdzięczność należy się  naszej mądrej Babci, dzielnym Rodzicom, a także „rogatym bydlątkom”: „Mrówce”, „Krasej”, „Czarnej”, „Sadej”, „Czerwonej” i innym, które wcześniej pasaliśmy roniąc „krokodyle łzy”, a później, gdy wyjechaliśmy, same się pasły na łańcuchach przymocowanych do pali i dobrze odpłacały nam się za dawną opiekę.

 

                    Wiele okoliczności wpływało na nasze wychowanie. Mieszkaliśmy blisko rodziny brata Mamy, Tadeusza Simlata i z jego dziećmi: Basią , Marianem i Halinką praktycznie byliśmy jednym rodzeństwem, zawsze byliśmy i jesteśmy z nimi w bliskich stosunkach. Mieliśmy też częste kontakty z dziećmi siostry Taty, Heleny: Marysią i Józkiem. Między naszym gospodarstwem, a gospodarstwem Wujka Tadeusza Simlata mieszkają nasi kuzyni Siemieńcowie, z którymi zawsze łączyła nas przyjaźń, a z ich dziećmi: Zosią, Zbyszkiem, Renią i Andrzejem spędziliśmy wiele beztroskich i miłych chwil. Poza tym w Rakowie mieliśmy wiele fantastycznych koleżanek i kolegów jak choćby Teresa Pisarkówna, Marysia Szczerba, Wieśka Chatysówna, Wiesiek Pełka czy Wiesiek Gruszka, którzy dobrze się uczyli i wspaniale umieli bawić się oraz pracować.

 

                    Po studiach na Uniwersytecie Wrocławskim moja siostra zamieszkała najpierw w Kielcach,
a po dwóch latach, wraz z mężem Eugeniuszem, w Poznaniu. Mają dwoje dzieci i czworo wnuków.

 

                    Niezwykle inspirującym rozwojowo okresem była dla mnie nauka w Liceum Pedagogicznym
w Jędrzejowie, natomiast mieszkanie w internacie, a później na stancji, stanowiło prawdziwą szkołą życia
z intensywnym kształceniem w zakresie zachowania się i kultury stosunków międzyludzkich. Studium Nauczycielskie w Kielcach i mieszkanie w Domu Studenta było kolejnym okresem mojej socjalizacji
i poszerzania kręgu znakomitych znajomych, z którymi utrzymujemy kontakty do dnia dzisiejszego.

 

                    „Oknem na świat” był dla mnie Wrocław i Strzegom, gdzie mieszkali bracia Taty: Stryjek Lutek i Stryjek Sewek. Z Lutkiem wiele razy podróżowałem tramwajem lub spacerowałem po Wrocławiu,
a On z wielkim przejęciem, w swoim stylu opowiadał mi o ważnych zabytkach i obiektach. Niezapomniane wrażenie zrobiła wtedy na mnie Starówka, Katedra, Hala Ludowa,  ZOO, dworce, mosty, a ponadto zaprzyjaźniłem się z jego dziećmi: Andrzejem i Krysią. U Stryjka Sewka w Strzegomiu spędziłem min. Wielkanoc 1963 roku. Miałem możliwość przeżycia paru dni w prawdziwym luksusie, bo Oni byli bogatymi ludźmi i prowadzili dom na wysokim poziomie materialnym oraz duchowym. Poznałem też bliżej synów Stryjka Sewka: Włodka i Leszka oraz spotkałem się ze starszymi, studiującymi już kuzynami: Witkiem i Adamem Świtalskimi pochodzącymi z Jędrzejowa, którzy zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie i stali się swego rodzaju wzorami do naśladowania
w późniejszych latach. Z tego okresu zapamiętałem też siostrą Witka i Adama -Jadzię, z którą zetknąłem się, gdy rozpoczynałem naukę w Liceum Pedagogiczne w Jędrzejowie. Ona ukończyła już tę szkołę i podarowała mi swoje skrzypce, z których korzystałem przez wiele lat.

                    To wszystko stanowiło moje naturalne środowisko wychowawcze i miało wielki wpływ na kształtowanie się postawy życiowej.

 

                    Po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Jędrzejowie, aby uniknąć zasadniczej służby wojskowej, którą w mojej rodzinie uważało się za stratę czasu, studiowałem wychowanie muzyczne na SN w Kielcach, gdzie poznałem moją przyszłą żonę Zofię Ziemniak, z którą w 1969 roku pobraliśmy się i od tej pory mieszkamy w Sandomierzu. W między czasie ukończyliśmy studia magisterskie: Zosia w zakresie nauczania początkowego na Akademii Pedagogicznej w Krakowie, a ja resocjalizację na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Pracowaliśmy jako nauczyciele najpierw w powiecie sandomierskim, a później
w Sandomierzu. Mamy dwoje dzieci:

– Agnieszkę /1971/ -mgr wf na AWF w Poznaniu, mąż Robert, syn Piotr;

– i Grzegorza /1975/ -mgr filologii angielskiej na UŚ w Katowicach, żona Aneta.

 

bal maskowy 15Moja komunia13Pacyna `13

 

 Z Babcią 15

 

 Tato,Grześ i Ja 11

1. Pierwsza Komunia Święta /Jasionna, 1956/
2. Z kolegami: Jurkiem Legawcem, Jurkiem Kobyłeckim i Witkiem Krotlą  /w Pacynie na praktyce kolonijnej, 1964/
3. Na balu maskowym /Kielce, 1967/
4. Rodzina z Babcią Jagosią /Raków, 1985 /
5. Z Tatą i Grzesiem /Raków, 2002 /

 

 

 

                   Aneksy

                   

                   Koleżanki, Koledzy oraz znajomi z Rakowa i okolic

 

                         Bednarskie: Marysia i Bożena,  Blicharscy: Marysia, Józek; Chatysówny: Wiesia, Mirka; Chrzanowscy: Marysia, Zbyszek, Halina; Czarneccy: Marysia, Tadek, Andrzej; Czarneccy: Danka, Zuzia; Małgosia;  Czarnecka Teresa z Jędrzejowa; Ciszewski Stach;  Gruszkowie z Sosnowca: Wiesiek, Halina; Drejowie z Czarnocic: Halina, Kazia, Janek; Gałęziowski Stach z Czarnocic; Jach Romek z Czarnocic; Jopkowie: Heniek, Emilka, Stach, Tadek, Józek; Kamińskie: Wanda, Mirka; Kamińskie: Zosia, Alka; Kaniowie: Józek, Jasia  z Gozny; Kośmider Stach, Heniek; Kośmider Tadek; Krzysztofik Marian; Marcinkowscy z Czarnocic: Tadek, Bolek, Stefek, Mietek, Józek; Michalscy z Czarnocic: Władek, Sławek; Nowakowie: Józek, Janek, Marysia; Pełkowie: Regina, Halina, Wiesiek; Pełkowie: Heniek, Dzidek, Czesiek; Pisarkowie: Tadek, Tereska, Mirka; Pisarkowie: Tereska,  Jurek, Zygmunt, Krzysiek; Pisarkowie: Teresa, Heniek, Basia, Andrzej;  Prusiccy z Czarnocic: Kazik, Jasia, Stasia, Boniek; Siemieniec Marian; Siemieńcowie: Zbyszek, Zosia, Renia,  Andrzej; Simlat Alek z Kulczyzny;  Simlatowie: Basia, Marian, Halina; Sygutowie z Czarnocic: Edek, Heniek, Irka, Andrzej, Sygutówny: Irka, Teresa; Trojakowie: Alek, Leokadia; Węckowie: Czesiek, Halina, Janek;  Szczerbowie: Józek, Jadzia, Marysia; Wielochowski Wacek; Wielochowska  Wanda; Więckowscy: Józek, Heniek;  Wójcikówny z Obornik Śląskich: Renia, Ania; Zającowie: Alek, Krzysiek; Zimochowie: Zdzisiek, Marysia, Robert, Marian.

 

 

                    Koleżanki i Koledzy z klasy w Liceum Pedagogicznym w Jędrzejowie

 

                         Adamska-Młynarska Maryla, Borowiecki Jacek, Czekaj-Gajda Danuta, Dzięcioł-Chudzik Danuta, Fidos Stanisław, Gajda Krzysztof, Giza Piotr, Grabowski Tadeusz, Gul-Piątek Elżbieta, Górnikowski Jan, Hejdysz-Grad Anna, Jarosiński Janusz, Kaczmarek Barbara, Kaczor-Olszewska Halina, Kania-Bargieł Barbara, Kania Józef, Krotla Wiktor, Legawiec Jerzy, Łakota-Szolc Jadwiga, Łata Zofia, Obręcka-Błoniarz Danuta, Kabzińska-Pacanowska Janina, Makulska Maria, Pająk-Skiba Barbara, Piasta Antoni, Porada Stanisław, Rosołowski Adam, Różańska Zdzisława, Socha-Dudek Regina, Śnioch Marian, Trlik Włodzimierz, Woźniak-Świerczyńska Wiesława, Zięcik Henryk, Zimoląg-Pukiewicz Lila. /W przypadku Pań drugie człony nazwisk są nabyte po wyjściu za mąż/.

 

                    Koleżanki i Koledzy z SN-nu w Kielcach

 

                         Borowy Marek, Budzyń-Orlińska Maria, Burda Jerzy, Chechelska-Wożniczko Krystyna, Cudzik-Wrońska Zofia, Fijałkowska-Kowalczyk Maria, Gajewska-Nowak Wiesława, Gołębiowska-Sroczyńska, Hernik Bogumił, Hołubiuk Marian, Jarocki Tadeusz, Kaczmarek Barbara, Kania Józef, Konieczny Ryszard, Korczak Tadeusz, Krzyżyk Elżbieta, Kowalik Małgorzata, Kuza Marcin, Łuczkowski Jan, Owczarek-Wojczakowska Teresa, Pająk-Sliba Barbara, Panas Henryk, Perłowska  Grażyna, Pocheć- Wzorek Teresa, Różańska-Jopek Elżbieta, Rybak Janina, Staromłyńki Konstanty, Szarawara Wanda, Tasarz Tadeusz, Tetela-Włodarczyk Stanisława, Wilk-Sznajder Helena, Witkowska-Konieczna Janina, Woźniak-Pawul Stanisława, Ziemniak-Świtalska Zofia, Żal Michał. /W przypadku Pań drugie człony nazwisk są nabyte po wyjściu za mąż/.

 

 

 

 

 

 

                    Ciekawi ludzie z Rakowa i okolic

 

Chudzik Szczepan z Rakowa. Nasz kuzyn i sąsiad. Był autorytetem w wielu sprawach gospodarskich i ludzkich. Ze swoimi ładnie podkręconymi wąsami sprawiał na mnie wrażenie typowego ziemianina. Lubiłem z Nim rozmawiać, a przez ostatnie lata Jego życia obcinałem mu włosy. Jego dzieci to: Stanisław, Jan, Janina, Władysław, Maria Zenon i Zygmunt, a wnuki to min. Regina Smuda /z d. Wójcik/.

 

Ciosk Józef /ps. „Walos”/ z Czarnocic. Z wielką łatwością „rymował” i wygłaszał, żartobliwe wierszyki. Korzystając z tego, że u nas /w Rakowie/ była elektryczność, a tuż obok w Czarnocinach  nie, w okresie zimy przychodził do nas wieczorami, czasem kilka razy w tygodniu, przynosił rózgi brzozowe i robił miotły, którymi handlował w Jędrzejowie.

 

Gruszka Jan z Rakowa. Zapamiętałem Go jako wdowca, który mieszkał z synem Władkiem. Każdej niedzieli u niego w domu, a gdy było ciepło obok domu, golili się prawie wszyscy mężczyźni z Rakowa.
On miał dobre osełki i doskonale ostrzył brzytwy. Miał jabłonkę „grochówkę” i „kopcował” jabłka na zimę,
a wiosną jako jedyny we wsi miał świeże owoce, które podkradaliśmy. Dziadek mojego kolegi Wieśka Gruszki.

 

Górecki z Gozny. Specjalista od wykopywania największych w okolicy drzew i pniaków. W robocie był tak zapamiętały, że zapominał o tym, co się wokół dzieje. Przeważnie jego pracy z podziwem przyglądała się grupka gapiów. Był bardzo skuteczny w pracy i ludzie z całej okolicy wynajmowali go do karczunku.

 

Nowak Piotr Kierownik Poczty w Rakowie. Wymagał od interesantów, szczególnie od młodzieży, kulturalnego zachowania się. Lubił też prowadzić rozmowy wychowawcze. Jego dzieci to: Józek, Janek
i Marysia.

Siewior Andrzej z Rakowa. Ludzie lubili Go słuchać, bo ciekawie formułował myśli, a swoją wypowiedź ubarwiał powiedzeniem: „Ano jucha wicie, cosi mi się zdaje”Jego syn Tadeusz był krawcem.

 

Simlat Tadeusz z Rakowa, brat  mojej Mamy. O jego działaniach z okresu II wojny światowej pisze Andrzej Ropelewski w książce pt. „W jędrzejowskim Obwodzie AK”. Wujek Tadek świetnie powoził końmi i mówiono o nim, że ma charakter do koni, tak jak jego Dziadek, a mój Pradziadek Józef Simlat. Był człowiekiem bardzo uczynnym, chętnym do pomocy potrzebującym. Lubił opowiadać dowcipy i robić różne kawały. Pamiętam jak kiedyś, gdy jeszcze na wysyłanych kuponach totolotka były przyklejane banderole, Wujek Tadek podrobił kupon z banderolą od starego kuponu, a sześć trafionych liczb skreślił już po ogłoszeniu w radio, przy czym nie zabiegał o uzyskanie wygranej, bo zdawał sobie sprawę że to niemożliwe, ale obserwowania reakcji znajomych. Wystarczyło aby „wygrany” kupon pokazał kilku kolegom i zaczęła się „afera”. Wielu ludzi prosiło o darowanie pieniędzy na ważne życiowe cele lub choćby pożyczenie konkretnej sumy. Na początku było wesoło, ale z czasem dramatycznie, bo nikt nie chciał wierzyć, że to dowcip, ale niechęć „szczęściarza” do proszącego.

 

Marcinkowski Józef z Czarnocic. Często do nas przychodził, szczególnie w okresie zimy, gdy miał wolny czas i z dużym talentem opowiadał ciekawe historie z przeszłości. Pamiętam jak z dumą mówił,
że był jednym ze słuchaczy, który słuchał, gdy Wujek Janek czytał na głos ksiązki, min. Krzyżaków Henryka Sienkiewicza. Było to jeszcze przed wojną, w okresie, gdy Wujek chodził do Seminarium Nauczycielskiego w Jędrzejowie. Marcinkowski świetnie stawiał bańki osobom przeziębionym, wiele razy także mnie. Był wdowcem, mieszkał z synami: Tadkiem, Bolkiem, Stefkiem, Mietkiem i Józkiem oraz ze swoją chorą Matką, która od zawsze jak pamiętam, przez wiele lat leżała w łóżku, a sąsiadki po kolei przynosiły Jej jedzenie.

 

Otawski Wacław charyzmatyczny kierownik Szkoły Podstawowej w Rakowie. Bardzo odpowiedzialny
i solidny człowiek. Jego żona była świetną nauczycielką w klasach I – IV i biologii.

Pełka Jan /ps. Jonek/ z Podlaszcza. Zacinał się i jąkał, ale bardzo lubił mówić, a jak się rozgadał to zapominał o czekającej go robocie.

 

Pełka Władysław z Rakowa. Nauczyciel i kierownik Szkoły w Chwaścicach, cieszący się dużym autorytetem we wsi. Jego żona to nasza kuzynka Ludwiką Simlatówną. Ojciec mojego kolegi Wieśka oraz Reginy i Haliny.

Siewior Piotr /ps. Pietrek/ z Podlaszczu /. Jego Matka i On „składali” ludziom i zwierzętom zwichnięte
i złamane kończyny i robili różne lecznicze mazidła.  Pietrek ciągle przechwalał się swoimi bohaterskimi czynami i siłą fizyczną.

 

Smacki z Kulczyzny. Studniarz, wykopał wszystkie studnie w okolicy, czasem bardzo głębokie, najgłębsze mają około 90 metrów. Widziałem taką studnię na przykład u Barana w Rakówku.

 

 

Wydrychiewicz Tadeusz z Rakówka. Zubożały szlachcic, ostatni z dziedziców w tej okolicy. Jako dziecko odwiedzałem Pana Tadeusza z Tatą i pamiętam resztki dawnej świetności tamtejszych obiektów: pałac z zapadniętym dachem, fortepian, w którym kury nosiły jajka, malowidła na kawałkach suchych jeszcze ścian, popsute świeczniki, fotele i inne elementy wyposażenia.

 

 

 

Mieciu i Pela to moi Rodzice

 

                        Był taki dzień, przełomowy dla naszej rodziny, 15 lutego 2003 roku, niedziela, następny
dzień po pogrzebie Taty: zimno, mokro i ponuro. Zaraz rano zamknęliśmy dom i wszystkie pomieszczenia gospodarcze, jeden komplet kluczy przekazaliśmy sąsiadom /Siemieńcom/, którym powierzyliśmy także opiekę nad domostwem, pojechaliśmy na Cmentarz Św. Trójcy w Jędrzejowie jeszcze raz pożegnać się z Tatą i udaliśmy się do swoich domów: siostra z rodziną do Poznania, a ja z Mamą, Zosią
i dziećmi do Sandomierza. Tak naprawdę nikt  z nas nie zdawał sobie wtedy sprawy, co to oznacza. Nie mieliśmy pojęcia, że już nigdy nie będzie tak jak dotychczas. A to okazało się nie mniej, ani więcej, tylko opuszczenie rodzinnego „gniazda”, które „istniało” tutaj, od 1886 roku. Teraz przyjeżdżamy do Rakowa już tylko głównie latem, aby pooddychać atmosferą rodzinnego domu, odpocząć, nabrać sił, spotkać się z rodziną i ze znajomymi.

 

 

                  Spotkanie i ślub

                        Moja Mama Pelagia z domu Simlat była już zaręczona z innym mężczyzną, gdy nagle pojawił się On -Mieczysław Świtalski, niewysoki, spokojny, mający fach w ręku  -był, jak jego ojciec, kowalem. Rodzice pochodzili z tej samej wsi, z Rakowa i dobrze się znali, ale trzeba było wyjątkowego zbiegu okoliczności, aby „zaiskrzyło”.

                       A było to tak. Pewnej niedzieli Mietek przechodził ze swoimi znajomymi obok domu Peli. Kierowali się w stronę lasu i Ją także zaprosili na spacer. Gdy wracali, Mietek powiedział do pozostałych, że zostanie jeszcze trochę porozmawiać z Pelą i tak zaczęła się ich bliższa znajomość. A w drugi dzień Wielkanocy 1945 roku, odbył się ich ślub. Mama wspominała po latach, że mimo wesela z „muzyką”
i odczuwalnego już przecież końca wojny /Jędrzejów został wyzwolony 14 stycznia 1945 r/, wesoło nie było, bo w uroczystości nie uczestniczyli jej bracia: Janek już od jesieni 1943 roku nie kontaktował się
i rodzina miała jak najgorsze przeczucia, a Tadek pojawił się wprawdzie dwa tygodnie przed weselem,
ale w obawie o swoje życie musiał się ukrywać.

Zdjęcie  ślubne Rodziców IV

    Rodzice  /Wielkanoc 1945 r/

Rodzice na weselu Agnieszki A

Na weselu Agnieszki /5.07.1997/

Zdjęcie zbiorowe 1998 A

Przed domem w Rakowie, Wielkanoc 1999 r.
Siedzą od lewej: Mieczysław Świtalski, Pelagia Świtalska, Otolia Ziemniak, Barbara Kalara /z d. Simlat/.
Stoją od lewej: Grzegorz Świtalski, Joanna Stanisławska /z d. Kalara/, Robert Nawrocki,
Agnieszka Świtalska-Nawrocka, Eugeniusz Greczka, Zofia Świtalska z d. Ziemniak/, Jakub Greczka,
Marian Simlat, Jan Świtalski, Wiesława Świtalska-Greczka.

Rodzice i my ABC

        Rodzice, My i Saba /wakacje 2000/

                         Rodzice byli dobrym małżeństwem, choć dobrali się na zasadzie przeciwności charakterów: Mama była szybka, ruchliwa, wesoła, a Tato cichy, spokojny, powolny. Po ślubie zamieszkali  z Rodzicami Mamy, z Dzidkami Simlatami. Tu także, w pobliżu zabudowań,  zbudowana została kuźnia, w której Tato pracował przez kilkadziesiąt lat.

                 

                   Takich ich pamiętam

                          Moja Mama całe swoje pracowite życie spędziła na wsi, w Rakowie, pracując
w gospodarstwie rolnym. Dopiero trzy ostatnie lata życia /2003 – 06/, po śmierci Taty, mieszkała u nas,
w Sandomierzu i częściowo u siostry w Poznaniu.

                        Mieszkaliśmy w bloku. Mama miała własny pokój, czuła się dobrze i dość szybko odzyskała pogodę ducha. Codziennie chodziliśmy na spacery i gdy było ciepło jeździliśmy na podmiejską „działkę”. Na początku, przeważnie raz w tygodniu odwiedzaliśmy też Raków.

                       Mamę bardzo kochaliśmy, była taka zgodna, że aż nas to krępowało, a ja „krzyczałem” wokoło, że los jest dla mnie bardzo łaskawy i jakimś jego zrządzeniem dostąpiłem szczęścia opiekowania się swoją Rodzicielką. To był bardzo piękny okres mojego życia, a gdy Mama zmarła 25 lutego 2006 roku, mając 89 lat, nie kryłem ogromnego bólu i ogłosiłem światu to, co czułem: że Jej odejście bardzo mnie dotknęło i nie da się tej boleści z niczym innym porównać.

                      Mama była dobra i skromna. Jej potrzeby zupełnie nie liczyły się wobec potrzeb innych osób. Była cierpliwa i nigdy nic jej nie dolegało. To był ideał, co tak do końca uświadomiłem sobie dopiero po Jej odejściu. Była wysoka, zgrabna, bardzo sprawna, chętnie podejmująca pracę fizyczną. Taką ruchliwą i zapracowaną była w zasadzie do końca życia. W ruchu i działaniu na podwórku odnajdywała się chyba najlepiej, bo w domu, przy kuchni, praktycznie cały czas „królowała” Babcia Jagosia, a Tato dzielił swój czas pomiędzy pracą w polu i w kuźni. Tak więc terenem działania Mamy było podwórko i gospodarstwo. Wykonywała nie tylko czynności tradycyjnie przypisane kobiecie, ale wszystkie prace wynikające
z prowadzenia gospodarstwa. Pracowała także razem z Tatą w polu.

                      W swoich wspomnieniach Mama często wracała do czasów wojny, kiedy to cała rodzina Simlatów współpracowała z Armią Krajową. Najważniejszym oczywiście w tych opowiadaniach był jej najstarszy i najlepiej wykształcony brat Janek /ps. Brązowy/ i młodszy od niej, bardzo sprytny partyzant Tadek /ps. Kot/. Według Jej relacji, Ona, ps. Pietruszka, tylko pomagała: przenosiła broń i dokumenty, obserwowała okolicę, ukrywała partyzantów, opatrywała rannych i przygotowywała posiłki.

                        Tato był bardzo ciekawym człowiekiem, posiadającym dużą wiedzę i konkretne zainteresowania, które nie kończyły się na pracy w gospodarstwie rolnym i kuźni.

                        Jak już sygnalizowałem, w 1945 roku, w pobliżu zabudowań Simlatów, przy drodze, zbudowana została drewniana kuźnia, w której Tato pracował przez kilkadziesiąt lat. Podobnie jak jego Ojciec robił podkowy i podkuwał konie, „klepał” lemiesze, „okuwał” drewniane wozy, naprawiał, wykonywał różne urządzenia potrzebne w gospodarstwie itp.

                        W kuźni wszystkie sprawy przedstawiane były na wesoło. Co jakiś czas zjawiał się nowy klient ze swoim problemem i można było na bieżąco poznać wydarzenia najbliższego środowiska, kraju
i świata oraz usłyszeć ciekawe komentarze. Poza tym dyskutowano o różnych sprawach gospodarskich. Zarówno ja jak i moi koledzy dużo czasu spędzaliśmy w pobliżu kuźni, bo było to dla nas ciekawe miejsce. Tato wykorzystywał to nasze zainteresowanie i pędził nas, a szczególnie mnie, do roboty. Na początku najczęściej kręciłem kołem napędzającym turbinkę, podsycając w ten sposób ogień w palenisku, a później „waliłem” także dużym młotem w rozgrzane żelazo, gdy Tato nie mógł trzymać rozgrzanych elementów i jednocześnie uderzać. Zajmowaliśmy się także końmi podczas podkuwania, pomagaliśmy przy naciąganiu obręczy na drewniane koła do wozów gospodarskich itp.

                        Były też zupełnie nieoczekiwane zdarzenia. Pamiętam jak kiedyś pod koniec lata, obok kuźni kręciło się stado wścibskich, dorosłych już kaczek. Tato kazał mi odpędzić kaczki, ale nie bardzo się przejąłem jego słowami, nie widząc nic złego w tym, że one są w pobliżu kuźni. W pewnym momencie wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Tato odciął kawałek rozgrzanego do czerwoności żelaza, który wyleciał za próg kuźni. Dorodna kaczka widząc smakowity, czerwony kąsek łapczywie go połknęła, a on za chwilę wypadł na ziemię, wypalając jej otwór w szyi, tuż za dziobem. Kaczka była oszołomiona, najpierw biegła razem z innymi, ale z czasem zaczęła cierpieć i tracić oddech. Zdarzenie oglądało kilka  osób i ta sensacyjna wiadomość opowiadana była przez mieszkańców Rakowa przez jakiś czas, a każdy, kto przychodził do kuźni oczekiwał potwierdzenia, że tak było naprawdę.

                        Bardzo ekscytującym było szwejsowanie /zgrzewanie/, to znaczy łączenie na stale dwóch kawałków żelaza, lub łączenie płaskownika tak, aby powstała obręcz do okucia drewnianego koła. Była to niebezpieczna operacja, a poza tym wymagała dużej sprawności i koordynacji działań. Wtedy w kuźni panowała nadzwyczajna dyscyplina i każdy z obecnych wiedział, co ma robić, a wszelkiego rodzaju intruzi zajmowali miejsce poza progiem. Gdy kawałki żelaza przeznaczone do połączenia znalazły się
w palenisku, trzeba było szybko obracać, kołem, aby turbinka mocno dmuchała i rozniecała duży ogień. Do żaru wytwarzanego dotąd głownie z koksu, Tato dosypywał teraz drobno potłuczony, lepszej jakości węgiel. Wysoka temperatura rozgrzewała żelazo, które następnie zaczynało się topić. Oznaką jego topienia było iskrzenie ponad paleniskiem. Gdy Tato uznał, że nadszedł właściwy moment,  błyskawicznym ruchem wyciągał szczypcami z paleniska rozgrzane do białości kawałki żelaza i na kowadle, poprzez uderzanie młotkiem sklepywane było miejsce połączenia.

                        Każdą wolną chwili wykorzystywał na czytanie. Czasem nawet domownicy mieli do niego
o to pretensje, bo były okresy, że gdzie siadł choćby na chwilę, tam „wsadzał nos” w książkę lub gazetę
i trudno było wtedy uzyskać od niego jakieś słowo. Zdarzało się, że fragment tekstu czytał głośno, informując nas w ten sposób, co go w tej chwili tak zajmuje. Z czasem okazało się, że pod względem ilości i sposobu czytania do Taty wrodziła się moja siostra Wiesia. Pod koniec życia Tato zaczął przypominać sobie różne wiersze i wierszyki z dzieciństwa i chętnie je recytował. Czuliśmy, że sprawia mu to przyjemność i staraliśmy się go słuchać. To zainteresowanie poezją Tato przeniósł na najmłodsze dzieci sąsiadów, które nauczył wielu wierszy na pamięć. Kiedyś przyjechaliśmy z  do Rodziców,
a pięcioletni wtedy Piotruś Siemieniec, z bardzo poważną miną, wyrecytował:

„Tato nie wraca ranki i wieczory,
We łzach go czekam i trwodze,
Rozlały rzeki pełne zwierza bory,
I pełno zbójców na drodze” …

                        Miodowe Lata

                        Oprócz książek Tato miał jeszcze inną pasje: pszczelarstwo.

                       Pszczołami zajmował się głównie w niedzielę. Wtedy także spotykał się z innymi pszczelarzami: najczęściej z Antonim Trojakiem i Stanisławem Kamińskim, aby porozmawiać o pasiece
i wymienić doświadczenia. Nasze ule stały w sadzie, pośród drzew owocowych i było ich, w zależności
od roku,  od czterech do dwunastu. Czasem Tato namówił mnie do pomocy w pasiece i miałem wtedy okazję zajrzeć do środka ula, popatrzeć w kłębowisko ruszających się i brzęczących owadów, a także zobaczyć na własne oczy czerw, pszczelą matkę, ramki z zasklepionym miodem i dowiedzieć się różnych ciekawych rzeczy, np. co to są trutnie. Było to zajęcie fascynujące, ale wykonywałem je z bojaźnią, bo mnie, szczelnie ubranego w maskę i rękawiczki, zawsze jakaś pszczoła użądliła, co powodowało sporą opuchliznę, Tato zaś pracował bez maski, wsadzał w ul gołe ręce, pszczoły spacerowały po nich i jakoś go nie gryzły.

                        Przy miodobraniu pracowała cała rodzina. Było wtedy bardzo słodko i po godzinie, nikt już nie chciał miodu spożywać, a tylko szukał oryginalniejszych smaków. A pszczoły obdarowywały nas różnymi miodami. Najczęściej był to miód wielokwiatowy, łąkowy jasno-żółty o łagodnym i subtelnym smaku, albo akacjowy -najjaśniejszy ze wszystkich, o pięknym jak bursztyn kolorze. Czasem pojawiał się miód rzepakowy, lekko gorzkawy, prawie bezbarwny, o słabym zapachu, choć ta roślina była wtedy rzadko u nas uprawiana,   lub leśny -pomarańczowo-żółty o silnym zapachu ziół i wrzosów z sosnowych polan. Mieliśmy też miód szaro-zielony, o korzennym zapachu ze spadzi drzew iglastych oraz zielonkawo-złocisty ze spadzi pędów drzew liściastych.

                        Miód bardzo smakował nam też zimą i wiosną. Opróżniana była wtedy butelka po butelce, choć wyciągnięcie prawdziwego, skrystalizowanego miodu przez wąską szyjkę wcale nie było łatwe. Używaliśmy różnych sposobów, aby miód wydostać z butelki: wlewaliśmy do miodu ciepłą wodę rozpuszczając go, albo wstawialiśmy butelkę do cieplej /ok. 40, 50 stopni/ wody i miód wtedy przybierał płynną postać. Wyciągaliśmy też miód specjalnie wystruganymi patykami. A swoją drogą, wcale nie wiem dlaczego, miód który pozostawał do użytku rodziny zlewany był do butelek?  Może po prostu nie było innych, odpowiedniejszych naczyń.

                         

                 Rodzice żyli w latach: Mama 1917-2006,  Tato 1915-2003

Westchnienie do Babci i Dziadka

 

/tekst napisany z okazji Dnia Babci i Dziadka w 2010 r, poprawiany w 2014/

Ignacy i Katarzyna Świtalscy /1884 – 1956, 1888 – 1923/

 

                    W moim dziecięcym języku Dziadek Ignacy był „Małym” Dziadkiem, w przeciwieństwie do  Michała Simlata -„Dużego” Dziadka. Te proste przydomki wymyśliłem w związku ze wzrostem Dziadków i były one długo i powszechnie używane przez otoczenie. Dziadek Ignacy Świtalski był rzeczywiście niskim mężczyzną, mierzył około 160 centymetrów. Pragnę jednak zauważyć, że pod względem wzrostu z pokolenia na pokolenie robimy w naszej rodzinie spore postępy: mój Tato Mieczysław /syn Ignacego/ mierzył już 165 centymetrów, ja 170, a mój syn 182 centymetry.

                    Rodzice Dziadka Ignacego, Wincenty Świtalski i Tekla z domu Gołębiowska, mieszkali
w Jędrzejowie przy ulicy Klasztornej. Tu, w rodzinnym mieście, Ignacy uczył się kowalstwa. Miał około
22 lata kiedy to przybył do Rakowa, wsi położonej sześć kilometrów od Jędrzejowa, gdyż tutejsi chłopi poszukiwali kowala. Aby zachęcić Dziadka do osiedlenia się na stałe przydzielono mu na własność działkę rolną o powierzchni 54 ary, nazwaną „Kowolówką”. Tu zbudowana została drewniana szopa,
w której zorganizowano pierwszą w Rakowie kuźnię.

                    W 1910 roku Ignacy ożenił się z miejscową dziewczyną, Katarzyną, córką Antoniego Chrzanowskiego i Rozalii z domu Marcinkowskiej. Od Chrzanowskich młodzi otrzymali na „Klosturce”
4 morgi pola  przylegającego do głównej rakowskiej drogi i na tej działce  zbudowano drewniany dom oraz oborę pod jednym dachem ze stodołą. Tu przeniesiono także kuźnię. Obecnie w tym miejscu gospodaruje nasz kuzyn Józef Blicharski z rodziną.

                    Dziadkowie Świtalscy mieli czwórkę dzieci: córkę Helenę oraz trzech synów: Mieczysława /mój Tato/, Ludwika i Seweryna.

                    Babcia Katarzyna była niewysoką „drobną” kobietką. Wyobrażam sobie jak bardzo była zapracowana, skoro nie tylko opiekowała się dziećmi, ale także wykonywała wiele prac w gospodarstwie i w polu, bo Dziadek całe dnie zajęty był w kuźni. Zmarła w wieku 35 lat. Była wtedy zimna i wilgotna wiosna 1923 roku. Z nie wyleczonym zapaleniem płuc Babcia poszła w pole sadzić kapustę, po czym choroba nasiliła się i jej organizm już nie dał rady się obronić. Ilekroć Ją wspominam jest mi bardzo smutno, bo zmarła tak młodo, zostawiła gromadkę małych dzieci /Sewek -niecały rok, Lutek -3 lata, Mietek -8, a Hela -12/, a na dodatek tak niewiele o Niej wiemy i nie pozostało nawet żadne Jej zdjęcie.

                    Tak więc Dziadek Ignacy, niespełna 40-letni mężczyzna, pozostał z gromadką małych dzieci zupełnie sam. Trochę pomagali sąsiedzi, ale tak naprawdę dwunastoletnia wówczas, drobna, podobna do matki Helena, najstarsza z rodzeństwa, z konieczności wzięła na siebie obowiązki gospodyni
i opiekunki młodszych braci. Pamiętam jak wspominała po latach, że największym dla niej problemem było pieczenie chleba, a szczególnie umieszczenie w piecu ciężkich, około 3-kilogramowych brył surowego ciasta. Ponieważ była niska, aby sięgnąć w głąb rozgrzanego pieca, wchodziła na stołeczek
i specjalną drewnianą łopatą /wiesłem/ umieszczała surowe ciasto w odpowiednim miejscu.

                     Sytuacja w domu niewątpliwie poprawiła się, gdy Dziadek ożenił się drugi raz. Po namowach rodziny Chrzanowskich oraz kierując się ówczesną tradycją, drugą żoną Ignacego zastała owdowiała starsza siostra Katarzyny, Maria, z męża Krzysztofik. Jej dwie dorastające córki wkrótce wyszły za mąż,
a syn Janek, rówieśnik mojego Taty, wychowywał się razem z dziećmi Dziadka.

                    Hela, Mietek, Lutek i Sewek nową żonę Ojca nazywali Ciotką, co wynikało z faktycznego pokrewieństwa. Ale te dzieci nigdy nie zaakceptowały Macochy, a później słyszałem wiele razy jak bracia podkreślali, że ich wychowała siostra Helena i to Ją otaczali zawsze szczególną czcią. Natomiast Maria, gdy Jej syn Janek dorósł, założył rodzinę i wybudował dom, przeprowadziła się do Niego.

 Ignacy 1Dziadek Ignacy Świtalski /zdjęcie sprzed 1939 r/

                    Kowal we wsi odgrywał wówczas bardzo ważną rolę. Był poszukiwanym i podziwianym fachowcem, który za pomocą uderzeń młotka w rozgrzane żelazo potrafi uzyskiwać potrzebne przedmioty. Wypełniał rolę inżyniera i jednocześnie rzemieślnika, który nie tylko projektował określone przedmioty, ale także je wykonywał.

                    Dziadek Ignacy, niewysoki ale silny i wytrzymały mężczyzna, był cenionym kowalem. Najczęściej robił podkowy i kuł konie, a także zajmował się pielęgnacją końskich kopyt, klepał lemiesze do pługów, okuwał wozy konne jeżdżące wtedy na drewnianych kołach zabezpieczonych żelaznymi obręczami, wykonywał różne maszyny rolnicze: pługi, brony, kultywatory oraz zawiasy i okucia, a także gwoździe, siekiery młotki i części do różnych gospodarskich urządzeń. Pierwszym uczniem i pomocnikiem Dziadka był najstarszy z synów Mieczysław /mój Tato/, który później zawód ten wykonywał samodzielnie przez wiele lat. Pracowali zawsze do późnego wieczora, bo roboty nie brakowało, a pieniędzy ciągle było za mało na utrzymanie wieloosobowej rodziny.

                    W powojennej Polsce dzieci Ignacego i Katarzyny jakoś sobie życie ułożyły:

-najstarsza Helena pozostała w domu i razem z mężem Władysławem Blicharskim, pochodzącym
z Chorzewy utrzymywali się z rolnictwa. Ich dzieci to:
* córka Maria /wyszła za mąż za Stanisława Szymańskiego z Piasków, mieszka w Jędrzejowie, gdzie osiedlił się także ich syn Michał;
* i syn Józef Blicharski, /odziedziczył gospodarstwo rolne po rodzicach i wraz z żoną Marią, pochodzącą z Brusa, mieszkają w Rakowie, ich dzieci to: Aneta, Agnieszka i Marcin;

-najstarszy syn Mieczysław, mój Tato -kowal i rolnik; napiszę o Nim w więcej w rozdziale „Rodzice”.

-średni syn Lucjan był stolarzem i po wojnie wraz z żoną Genowefą, pochodzącą z Chorzewy, wyjechali do Wrocławia, gdzie spędzili całe swoje dorosłe życie, a dziś mieszkają tam ich dzieci i wnukowie:
* syn Andrzej z żoną Haliną i synami Marcinem oraz Krzysztofem:
* i córka Krystyna z mężem Wacławem Skrzypkiem i córką Eweliną.

-najmłodszy syn Seweryn, z zawodu księgowy, wraz z żoną Wandą, jej matką i siostrą matki mieszkali najpierw w Pinczowie, gdzie Stryjek pracował w zakładach produkcji marmurów, a później w Strzegomiu, na Dolnym Śląsku, gdzie współorganizował produkcję granitów. Jego synowie to:
* Włodzimierz -nie żyje
* i Leszek, który mieszka w Strzegomiu z żoną Zofią oraz synami Piotrem i Pawłem.

                    W wieku 55 lat, kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej, przemęczony ciężką pracą Dziadek Ignacy zachorował na jaskrę i utracił wzrok. Mieszkał wtedy nadal w swoim domu w Rakowie pod opieką córki Heleny.

                    Pamiętam Dziadka bardzo dobrze, bo odwiedzałem go ze swoimi Rodzicami dość często.  Zawsze i On i ja bardzo się z tego cieszyliśmy. „Mały” Dziadek brał mnie na kolana, głaskał po głowie, po twarzy, plecach i ciągle o coś pytał: a to o psa lub kota, o króliki, cielęta, źrebięta itp. Opowiadał mi też bajki i zachęcał żebym z nim został na stałe. Pamiętam, że bardzo przeżyłem bajkę o „Księżniczce na Szklanej Górze” i uwierzyłem nawet, że gdzieś w naszym pobliżu też znajduje się taki dąb, w którym mieszkają przemienione w konie księżniczki i muszę to jakoś odkryć.

                    Zdarzyło się też kilkakrotnie, że pod nieuwagę domowników niewidomy Dziadek Ignacy wyszedł i udał się w kierunku naszego domu, na drugi koniec wsi /odległość około 1,5 km/. Szedł samodzielnie i zwykle dopiero w okolicach remizy strażackiej /już nieistniejącej/, gdzie znajdowały się dwa ostre zakręty zatrzymywał się i stąd Ciotka zawracała Go.

                    Pamiętam też, że całe dnie Dziadek spędzał w domu słuchając „głośnika” i był dobrze zorientowany w bieżących wydarzeniach w kraju i na świecie.

                    Zmarł wiosną 1956 roku w wieku 72 lat.

 

Michał i Agnieszka Simlatowie /1887 – 1950, 1897 – 1988/

                    Dziadek Michał Simlat był bardzo barwną postacią. Zmarł w 1950 roku, gdy miałem zaledwie
4 lata, ale zdołałem go zapamiętać.

                    Byłem najstarszym wnukiem w rodzinie i wszyscy, a zwłaszcza dziadkowie, bardzo się mną interesowali i chcieli się mną zajmować. Pamiętam jak Dziadek Michał prowadzał mnie za rękę. Chodziliśmy zwykle łąką w stronę rzeki Brzeźnicy i opowiadał mi o różnych ciekawych rzeczach. Mówił na przykład, że tu rośnie żytko na chlebek, a tu pszeniczka na kluseczki, a tam wąsaty jęczmień, który jest bardzo paskudny do młocki i najbardziej ulubione zboże, owies, bo przepadają za nim konie. A za rzeką rozciągają się łąki i są doły torfowe pełne ryb, i my tam kiedyś pójdziemy, i będziemy łowić.

                    Pamiętam jego wysoką, pochyloną sylwetkę i laskę w ręce, którą lubił wygrażać. A ja z takim „Dużym” Dziadkiem, który na dodatek ma laskę, czułem się bezpieczny i lubiłem z nim przebywać.

                    Michał był najmłodszym synem Katarzyny i Józefa Simlatów. W latach 1906 – 1912 służył
w wojsku carskim. Po powrocie do rodzinnej wsi, do Rakowa, był już dojrzałym mężczyzną i zgodnie
z panującym wówczas zwyczajem chciał się ożenić.

 soldaci400

Moskwa 1913 r: Polacy w carskim wojsku: Józef Łukawski /1889-1967/ z Radoszek 
/pierwszy z lewej/ oraz jego koledzy /ze zbiorów G i S Stasiaków/.
Zdjęcia mojego Dziadka z okresu służby w wojsku carskim nie zachowały się.

 

Jednakże sześć lat nieobecności wśród swoich sprawiło, że Michał utracił kontakty towarzyskie i znalezienie odpowiedniej kandydatki na żonę nie było łatwe. W tej sytuacji skorzystano z pomocy swata, który po dokonaniu rozeznania doradził, aby Michała ożenić z Agnieszką, jedną z czterech córek Marcina i Anny Stępniów z Mokrska, wsi położonej 10 km od Rakowa.

                    Rodzice Jagosi /bo tak nazywano Babcię Agnieszkę /mieszkali nad samą Nidą i jak zdarzało mi się później słyszeć, woda prawie każdej wiosny zatapiała podwórko, a nawet odcinała ich zabudowania od biegnącej przez wieś drogi. Marcinowie ziemi ornej mieli mało, ale za to dostęp do rozległych łąk oraz pastwisk bez ograniczeń, co pozwalało im hodować krowy, świnie oraz gęsi. Powodziło im się dobrze. Wielokrotnie po latach podkreślano, że do dworu na zarobek nie chodzili i córek też tam nie posyłali, a jesienią i wiosną zabijali świnię i mięso konserwowali na pozostałe pory roku.

 

Figura w Mokrsku 2


mokrsko400

Mokrsko. W miejscu widocznego rozlewiska, obok tej figury stały zabudowania
rodziców Jagosi. /Zdjęcia autora  2010 r,

 

 

 

                    Pewnej letniej niedzieli 1913 roku Michał wraz z rodzicami i swatem bryczką zaprzężoną w dwa konie, udali się do Mokrska. Marcinowie najwidoczniej nie znali terminu tej wizyty, bo dopiero po przybyciu gości rozpoczęli nerwowe przygotowania na ich przyjęcie. Przede wszystkim młodsza siostra zastąpiła szesnastoletnią wówczas Jagosię przy pilnowaniu gęsi na nadnidziańskich łąkach, a tę matka wzięła do komory i „ogarnęła” czyli przygotowała na spotkanie z gośćmi. Jagosia weszła do izby gdzie trwała ożywiona rozmowa i wtedy z Michałem zobaczyli się po raz pierwszy. Ukłoniła się wszystkim uprzejmie i usiadła przy stole na wskazanym przez Ojca miejscu. Swat kierował uzgodnieniami, które dotyczyły oczywiście zawarcia małżeństwa przez Jagosię i Michała, ale na ich „zdanie” nie było teraz miejsca.

                    Michał, wysoki, dojrzały już wtedy mężczyzna, patrzył na przyszłą żonę cały czas i jak później wspominał, bardzo mu się spodobała. Była średniego wzrostu, zgrabna, miała ładną, zaokrągloną, uśmiechniętą buzią i  gładko przyczesane do góry ciemne włosy, splecione w długi warkocz zakręcony
z tyłu głowy w koczek. Ona zaś ośmieliła się spojrzeć w jego kierunku dwa, może trzy razy i wtedy on  oczy opuszczał i przez jakiś czas nie patrzył w jej kierunku.

                    Rodzice natomiast dość szybko przeszli do konkretów:
– zaplanowali termin ślubu i wesela,
– zdecydowali, że młodzi zamieszkają w Rakowie, razem z rodzicami Michała,
– i ustalili, co będzie wchodziło w skład posagu, który Jagosia wniesie do domu męża. Dopiero na sam koniec zapytano, co młodzi myślą o tym wszystkim. Wtedy najpierw Michał, a później Jagosia krótko
i grzecznie odpowiedzieli, że zgadzają się, skoro Rodzice uważają, ze tak będzie dobrze. Na stole pojawił się wtedy chleb, mięso, a także alkohol /samogon/, który przywieźli z sobą rodzice Michała.

                    Przed ślubem Michał był jeszcze kilka razy u Jagosi i wtedy mogli się lepiej poznać oraz porozmawiać. Jesienią natomiast odbyło się ich wesele.

                    Po weselu Marcinowie wraz z Michałem i Jagosią przyjechali furą /furmanką/ do Rakowa. Przywieźli też wiano. W dużej skrzyni znajdowała się wyprawka Jagosi, a więc: bielizna pościelowa
i osobista, ubrania,buty i obrusy. Oddzielnie spakowana była pierzyna i dwie poduszki, a za wozem szły uwiązane krowa i jałówka. Meble /stół, krzesła, szafa, łóżko i kufer/ dowiezione zostały później.

                    Zaczął się wtedy dla Jagosi trudny okres, bo w Rakowie wszystko było inne niż w rodzinnym domu, a na dodatek nie było rodziców ani kogokolwiek, do kogo miałaby pełne zaufanie. Starała się jednak szybko dostosować do nowego miejsca i dobrze wykonywać kolejne prace, aby być akceptowaną przez męża i teściów.

                   Któregoś z pierwszych dni wspólnego zamieszkiwania „Pani Matka”, bo tak Jagosia zwracała się do teściowej, powiedziała, że nadchodzi koniec tygodnia, kończy się chleb i trzeba upiec nowy i że robota ta należy od tej pory do młodej gospodyni.

                   To była najbardziej odpowiedzialna praca, jaka czekała Jagosię w pierwszych dniach jej pobytu w Rakowie, tym bardziej, że pieczenie chleba traktowano wtedy na wsi jak obrzęd i świętość.
Z rozmowy z Michałem dowiedziała się, że w piecu chlebowym mieści się sześć bochenków oraz że są potrzebne do tej pracy narzędzia i produkty. Poprosiła go wtedy, aby na nadchodzącą sobotę przygotował drzewo do nagrzania pieca.

                    Pracę Jagosia rozpoczęła już w piątek po południu, kiedy to odmierzyła odpowiednią ilość żytniej mąki i przesiała ją przez przetaczek czyli specjalne gęste sito. Pod wieczór natomiast, w dzisce /w dzieży/ przygotowała rozczyn, nakryła go lnianym prześcieradłem i ustawiła w ciepłym kąciku, obok pieca. Teściowa uważnie wszystkiemu się przyglądała i gdy nadszedł odpowiedni moment, podsunęła Jagosi tzw. ciostko, czyli resztkę surowego ciasta z poprzedniego wypieku, przechowywaną w misce
z mąką. Ciostko stanowiło zaczyn lub inaczej zakwas do kolejnego wypieku.

                    W sobotę rano rozpoczęło się mięsienie czyli wyrabianie ciasta chlebowego. Do dziski z rozczynem Jagosia dodała drożdże, serwatkę rozcieńczoną wodą, mąkę i miesiła ciasto, tak długo, aż przestało się lepić do rąk. Wtedy dziskę znowu nakryła, okręciła kocem i pozostawiła w ciepłym miejscu obok pieca, żeby ciasto się rusyło, to znaczy wyrosło. Michał tymczasem przyniósł wiecheć słomy na podpałkę oraz dobrze przeschnięte brzozowe drzewo w postaci grubych polan i w odpowiednim momencie na prośbę żony rozpalił ogień w piecu chlebowym. Ciasto rusyło się i wtedy na nieckach Jagosia wyrobiła z niego sześć bułek /bułkami nazywano surowe bochenki chleba/, które następnie umieściła w słomianych, posypanych mąką, koszykach. Sprawdziła teraz piec i uznała, że już niedługo będzie odpowiednio nagrzany, bo kolor cegieł na sklepieniu jest już beżowy, więc niedługo będzie biały. Ożogiem poprawiła jeszcze ogień, żeby wszystko drzewo dobrze się wypaliło i piec miał właściwą temperaturę. Gdy cegły w piecu nabrały właściwego koloru, za pomocą pocioska /tyczki
z przymocowaną pionowo na końcu deseczką/ wygarnęła resztki ognia, które Michał wyniósł na podwórko i ugasił. Jagosia w wiadrze z wodą zmoczyła półmietko /słomianą miotłę nabitą na ożóg/, wytrzepała go
z nadmiaru wody i wymiotła  nim z pieca resztki popiołu. Teraz na wiesło, czyli specjalną łopatę, wyłożyła bułkę surowego chleba odwracając słomiany koszyk do góry dnem , obmyła go ręką zmoczoną w wodzie  i na jego środku, wskazującym palcem, narysowała znak krzyża.

                    Nadszedł czas wsunięcia do pieca surowych bułek chleba. Była to najtrudniejsza czynność, od której bardzo wiele zależało. Chodziło o to, aby wszystkie bułki zmieściły się w piecu, nie dotykały ścian, a jednocześnie nie pozlepiały się, gdy zaczną podrastać w czasie pieczenia. Najwidoczniej Jagosia mocno przeżyła ten moment, bo później wiele razy go wspominała:
– Pani Matka przyglądała się, jak ja, początkująca gospodyni, poradzę sobie z wiesłem, będącym przecież łopatą na długim trzonku, sięgającą do końca wnętrza gorącego pieca, na której leży  surowa bułka chleba. A ja, -wspominała Babcia Jagosia,  -wiedząc co mnie czeka westchnęłam se głęboko do Boga, przeżegnałam się, chwyciłam za wiesło i jedną za drugą bułkę, udało mi się wsadzić do pieca na  właściwe miejsce.

                    Teraz znowu znak krzyża i piec zostaje zamknięty.

                    Gdy po półtorej godzinie piec otworzono, ukazały się rumiane bochny chleba, które za pomocą pocioska zostały przyciągnięte na brzeg pieca, obmyte wilgotną szmatką i położone na przygotowanej ławie. Każdy z nich Pani Matka brała teraz w ręce, pukała palcem w spód i słysząc głośny odgłos świadczący o tym, że zostały dobrze upieczone, dyskretnie się uśmiechała.

                    Jagosia z Michałem stanowili dobre i kochające się małżeństwo. Zawsze, kiedy przypominam sobie jak doszło do jego zawarcia, zastanawiam się, na czym tak naprawdę polegał fenomen tamtego doboru. Dziadek zawsze bardzo liczył się ze zdaniem Babci, a ona nieustannie mówiła o nim tylko dobrze. A kiedy owdowiała mając 53 lata i zjawiali się mężczyźni, którzy proponowali jej zawarcie nowego związku małżeńskiego, odmawiała. Pamiętam jak później komentowała, że takiego jak Michał już nie będzie, więc nowe małżeństwo nie miałoby sensu.

 babcia_i_dziadek400

           Moi Dziadkowie: Jagosia i Michał Simlatowie            
Zdjęcia wykonane ok 1949 r, do publikacji przygotował P. Pieklik.

 

                    Michał i Jagosia zorganizowali około 15 hektarowe /w tym łąka i las/ gospodarstwo, w którym wszystkie prace wykonywane były ręcznie, choć Raków, leżący w pobliżu Jędrzejowa był wsią postępową. Pamiętam jak Babcia wspominała, że w Rakowie nastały już kosy i powoli odstępowano od żęcia zboża sierpem, więc we żniwa razem z Michałem, zabrali kosę, wsiedli na furmankę i pojechali do Mokrska pomóc Rodzicom Stępniom. Tu kosy jeszcze nikt nie używał. Michał kosił, a Jagosia odbierała. Stępniowie tylko z grzeczności nie przerwali tej roboty, ale zadowoleni nie byli, zaś przechodzący obok pola ludzie przyglądali się nowemu sposobowi ścinania zboża i nie wróżyli mu upowszechnienia ze względu na duże straty słomy i kłosów.

                    W gospodarstwie Jagny i Michała zawsze w codziennych pracach pomagali parobkowie. Poza tym Michał był dobrym organizatorem, więc mógł się oderwać od roboty w gospodarstwie i realizować swoje zainteresowania. Często na przykład brał dubeltówkę i szedł na polowanie. Wiele też czasu popołudniami i wieczorami spędzał na zebraniach wiejskich, organizując min. tak bardzo potrzebną wtedy ochotniczą straż ogniową i dyżury przeciwpożarowe poszczególnych gospodarzy.

                    Michał był porywczy, można powiedzieć, że był cholerykiem, a Jego zachowanie przysparzało wiele kłopotów i problemów młodej żonie. A to pobił kominiarza, który dopominał się zbyt energicznie
o dokonanie opłaty kominowej i  Jagosia musiała Go wykupić z tzw. „kozy”/coś w rodzaju aresztu istniejącego na wsi/, a to na jarmarku pobił Żyda, któremu nie podobało się jego zboże i Jagosia musiała zabiegać, żeby Żyd Michała nie oskarżył przed sądem, a to znowu przepędził listonosza itp.

Jagosia 1Babcia Jagosia Simlat z d. Stępień /zdjęcie autora, 1975 r/

                    Nasza Babcia, była osobą niezwykle rozsądną, zrównoważoną i mądrą. Zmarła w wieku 91 lat, mieszkając z moimi rodzicami, w domu, który po pożarze poprzedniego w 1935 roku, wybudowali razem z Michałem. Wszyscyśmy ją bardzo kochali i liczyli się z jej zdaniem. Gdy byliśmy mali to Ona chodziła
z nami, wnukami, do lekarza i zapisać do szkoły, do dentysty, po zakup ubrania i do krawca. Zawsze zastanawiam się, jak to się działo, że sama ledwo sylabizując, tak dużo wiedziała i rozumiała. Nie tylko dbała, ale wręcz wymagała, aby jej wnukowie dobrze się uczyli i kończyli kolejne szkoły. To, że jeden z jej synów, Janek, został nauczycielem i to, że my, wnukowie pokończyliśmy szkoły średnie i wyższe uczelnie, to w dużej mierze jej zasługa, bo ona wierzyła w nas i w sens kształcenia. A poza tym mocno mobilizowała naszych rodziców, aby wspomagali swoje dzieci.

 

 

 

 

 

 

Pradziadkowie

                     Niestety, nie udało mi się dotrzeć do danych o wcześniejszych pokoleniaqch moich przodków, zaczynam więc od skromnej informacji o Pradziadkach.

                           Wszystkie moje Prababcie i Pradziadkowie pochodzili z okolic Jędrzejowa, a ich rodziny utrzymywały się z rolnictwa. Byli samodzielnymi gospodarzami i nic nie wskazuje na to, aby Oni sami lub dzieci musiały wynajmować się w pobliskich dworach.

                           Jako małe dziecko zetknąłem się bezpośrednio tylko z Pradziadkiem Marcinem Stępniem, który zmarł około 1950 roku. Pozostałe osoby z tego grona nie były mi znane osobiście, bo zmarły przed moim urodzeniem. Nie udało mi się także dotrzeć do żadnych ich zdjęć.

                           Do współczesnych czasów nienaruszony pozostał tylko grób Prababci Anny Stępień
/z d. Tekiel/, znajdujący się na Cmentarzu Parafialnym w Mokrsku. Obok niego znajdował się grób Pradziadka Marcina Stępienia, ale w późniejszych latach na tym miejscu znalazł wieczny odpoczynek także jego wnuk, Józef Sęk oraz żona wnuka. Grób Pradziadka został wtedy przebudowany.

                            Groby Pradziadków Antoniego i Rozalii Chrzanowskich oraz Józefa i Katarzyny Simlatów znajdowały się na cmentarzu Św. Trójcy w Jędrzejowie i tam bywałem jako dziecko wiele razy, natomiast Wincenty i Tekla Świtalscy pochowani zostali na Cmentarzu przy Klasztorze Cystersów. Nie pamiętam, abym je kiedyś odwiedzał. Obecnie tych grobów już nie ma.

 

                     1. Pradziadkowie z Jędrzejowa: Wincenty Świtalski /przybliżone lata życia: 1840 – 1900/ i Tekla z domu Gołębiowska

                     Po zawarciu związku małżeńskiego Wincenty i Tekla zamieszkali w Podchojnach, prawdopodobnie z rodzicmi Tekli, a po kilku latach przeprowadzili się do Jędrzejowa, gdzie objęli gospodarstwo rolne rodziców Wincentego. Posiadali pięcioro dzieci: najstarszy syn Ignacy -mój Dziadek, mieszkał w Rakowie, córka Zofia z męża Zakrzewska, bliźniacy: Franciszek i Karol -obydwaj mieszkali w Jędrzejowie i córka Domicellę -jej mąż to Stanisław Zapiór.

                             W okresie nauki w Liceum /na początku lat sześćdziesiątych XX wieku/ byłem kilkakrotnie w domu po Pradziadkach Świtalskich. Mieszkał tam wtedy ich syn Karol z rodziną. Obecnie w tym miejscu, przy ulicy 11 Listopada /dawniej Klasztornej/, znajdują się bloki. Miejsce to oddalone jest około pół kilometra od Klasztoru Cystersów.

                              Pradziadek Wincenty grał w miejskiej orkiestrze dętej na kornecie.

 

                       2. Rakowianie: Chrzanowski Antoni i Rozalia z domu Marcinkowska

                               Prababcia pochodziła z Ignacówki. Po ślubie Antoni i Rozalia zamieszkali w Rakowie razem z rodzicami Pradziadka. Zachowałem w pamięci ich wyjątkowo obszerne, ale już mocno zniszczone zabudowania z końca lat pięćdziesiątych XX wieku, kiedy mieszkała tam jeszcze wdowa po synu Pradziadków, Wojciechu. Od „Kamiennego Dołu” dzieliła je tylko działka Kośmidrów.

                             Antoni i Rozalia mieli sześcioro dzieci: Andrzej -mieszkał w Borkach, Wojciech
– w Rakowie, Józef -nie założył rodziny, zmarł w młodym wieku, Maria -z męża Krzysztofik mieszkała
w Zagaju, Julia -z męża Fiuk w Brzeźnicy i Katarzyna -moja Babcia z mężem Ignacym Świtalskim mieszkali w Rakowie.

 

                               3. Twórcy siedliska: Józef i Katarzyna Simlatowie

                              Mojego Pradziadka Józefa Simlata nigdy nie widziałem, nie przetrwało też jego zdjęcie,
a moje wyobrażenie o Nim ukształtowało się na podstawie wyglądu znanych mi osobiście jego czterech synów, którzy, jak mawiano, byli do siebie nawzajem i do swojego ojca bardzo podobni.

                              Miał około 180 cm wzrostu, ciemne na bok przyczesane włosy i smagłą cerę. Pochodził
z Krasocina, a w Rakowie pracował we dworze, na tzw. „Klosturce”, jako fornal. Jak przystało na tę funkcję, kochał konie. Posiadał „charakter do koni” i dla nich zrobiłby wszystko. One zaś odwdzięczały mu się niezawodnością w pracy i radosnym rżeniem, gdy czuły że się zbliża. Zresztą, ten talent do koni odziedziczył po Józefie jego wnuk, a mój wujek, Tadeusz Simlat, z którym jako nastolatek przebyłem furmanką wiele kilometrów dróg i bezdroży.

                              Pradziadek Józef był szykownym oraz „charakternym” chłopakiem i ze znalezieniem sobie żony nie miał kłopotu, choć trzeba przyznać, że bogatym nie był. Jemu samemu powodziło się dobrze, bo jako fornal mieszkał we dworze, otrzymywał stosunkowo wysokie wynagrodzenie:
w naturze, tak zwaną ordynarię i w gotówce. Ale czym innym są koszty utrzymania się w kawalerskim stanie, a czym innym budowa gospodarstwa i utrzymanie rodziny.

                              Ożenił się z Katarzyną, córką zamożnego gospodarza Michała Chudzika, właściciela osady rolnej w Rakowie. Najwyraźniej nie było to po myśli rodziców Kasi, bo mimo iż Chudzikowie mieli dużo ziemi położonej przy dobrych drogach, to zgodnie z panującym wówczas zwyczajem traktowania osób popełniających mezalians, wyznaczyli młodym działkę na uboczu, w pobliżu wsi Podlaszcze i tam zbudowany został dla nich drewniany domek pod jednym dachem z chlewem. Jeszcze teraz podczas głębszej orki „wyłażą” kamienie z podmurówki tamtych zabudowań. Okolica, w której osiedlili się młodzi Simlatowie jest ładna, z lasem w tle, ale nawet obecnie jest to pustkowie. Gleba tamtejsza to czarnoziem bagnisty, ciężki do uprawy, po opadach deszczu bardzo klejący się do butów, a więc
w gruncie rzeczy nie sprzyjający zamieszkiwaniu, biorąc pod uwagę same tylko polne drogi wokół i brak utwardzenia choćby kawałka terenu. Na dodatek młodym gospodarzom dokuczały dziki, wilki i lisy
z pobliskich lasów, niszcząc uprawy, porywając dobytek i ciągle ich niepokojąc. Pewnie Kasia wychowana wśród rodzeństwa i przyjaciół w Rakowie, wsi tętniącej życiem, tęskniła na tym odludziu
i narzekała na swój los. Myślę, że to Ona wymodliła i wypłakała zmianę miejsca zamieszkania dla swojej rodziny. A kto wie, może też i jej Rodzice, Chudzikowie, zaczęli sprzyjać młodym, przekonując się
z czasem do „rzutkiego” zięcia? Dość powiedzieć, że Michał Chudzik pomógł młodym nabyć ziemię
w Rakowie, w swoim sąsiedztwie, od brata Kacpra i tu zostało przeniesione gospodarstwo
z Podlaszcza.

                              W taki oto sposób powstało w Rakowie siedlisko Simlatów. W tym miejscu mieszkali kolejno: przedstawieni już powyżej twórcy siedliska: Katarzyna i Józef Simlatowie, po nich odziedziczył gospodarstwo ich najmłodszy syn Michał z żoną Agnieszką z domu Stępień /moi Dziadkowie/,
a następnie córka tych ostatnich, Pelagia z mężem Mieczysławem Świtalskim pochodzącym
z Rakowa /moi Rodzice/.

                            Katarzyna i Józef Simlatowie mieli czterech synów: Jędrka -mieszkał w Goźnie, Jaśka
-w Rakowie, Wicka -w Sobkowie i Jędrzejowie i Michała -w Rakowie oraz dwie córki: „Sobczykowo” -mieszkała w Piaskach i „Nazimkowo” -w Rakowie. Nie pamiętam aby nazywano te Ciotki po imieniu. Zawsze mówiono o nich wykorzystując przekształcone nazwiska ich mężów.

 

                     4. Pradziadkowie znad Nidy czyli Anna i Marcin Stępniowie

                      Pradziadek Marcin Stępień /przybliżone lata życia: 1865 – 1950/ pochodził z Chwaścic. Ożenił się z Anną Tekiel z Mokrska i tu, nad samą Nidą, niedaleko „figury” zamieszkali. Byli rodzicami czterech córek: Józi – z męża Matlińskiej, mieszkała w Goźnie, Jantosi – Sęk, w Mokrsku, Jagosi -Simlat, w Rakowie /moja Babcia/ i Marysi -Chudzik, w Goźnie.

Prababcia Anna żyła w latach 1865 – 1921, zmarła 21 lutego przeżywszy 56 lat.

      Grób Prababci 2

Przy grobie Prababci Anny Stępień na Cmentarzu Parafialnym
w Mokrsku /foto. Z . Świtalska, Mokrsko 2009 /

 

                               Pradziadek Marcin zmarł około 1950 roku. Pamiętam jego postać, choć prawdopodobnie tylko z jednego spotkania, które na mnie, małym dziecku wiejskim zrobiło duże wrażenie.

                             Pradziadek zaszokował mnie swoim wyglądem. Był człowiekiem niewysokim, barczystym, z dużą głową, której wielkość wynikała głównie z bujnej czupryny, „zbudowanej” z pokręconych, a może potarganych włosów oraz brody, która nie była długa, ale szeroka i podobnie jak włosy na głowie mocno poskręcana. Całe to obfite owłosienie miało kolor ciemno-siwy i nie pamiętam ani oczu Pradziadka, ani nosa, ani żadnych rysów twarzy, choć wydaje mi się, że cały czas się uśmiechał. Ubrany był w ciemną luźną koszulę i jakieś przykrótkie jasne „portki”. Było wtedy lato, więc drogę z Mokrska do Rakowa /ok. 10 kilometrów/ przebył boso. Przyszedł aby odwiedzić swoją córkę, a moją Babcię Jagosię i jej rodzinę.

                               W czasie pobytu w naszym domu, gdy chciał się do mnie zbliżyć, czy może wziąć mnie na kolana, bardzo się wystraszyłem i z płaczem uciekłem na podwórko. Było ciepło i nikt za mną nie wyszedł, bo widocznie podwórko uważane było za miejsce bezpieczne do zabawy dla malucha. Rodzina jakiś czas beztrosko rozmawiała, nie zastanawiając się, co porabia mały Januszek. Po jakimś czasie domownicy zauważyli moje zniknięcie i rozpoczęły się nerwowe poszukiwania.

                              Maluch, czyli ja, zginął i nie pozostawił jakichkolwiek śladów. Nie pomogły nawoływania, bieganina domowników po obejściu, ani nawet wizyty u sąsiadów. Nie pomogło także przeszukanie stodoły, obory i studni. Wyobrażam sobie dramatyzm tej sytuacji, gdy jedyne wtedy dziecko w domu, prawnuk, wnuk i syn zniknął bez śladu.

                              Gdy po tych poszukiwaniach członkowie rodziny znaleźli się na podwórku i zastanawiali się, co dalej „począć” i gdzie można jeszcze mnie szukać, a Mama z Babcią już na dobre rozpłakały się, coś nagle zaszeleściło na stojącym pośrodku podwórka wozie konnym, na drewnianych kołach, na którym Tato przywiózł z łąki trochę wysuszonego siana. Można sobie wyobrazić, jakie było zdziwienie
i konsternacja zmartwionych i strapionych „poszukiwaczy”, gdy oto wygrzebałem się z siana, stanąłem na nogi i zacząłem przecierać piąstkami zdziwione i zaspane oczy.

 Będzie ciąg dalszy pt. Dziadkowie