Category Archives: Rodzina

Rodzina i nie tylko

 

 „Przydarzyło mi się to, 
  co się przytrafia zlepionym przez długotrwałe leżenie  księgom.          
  Muszę teraz odwinąć tę moją pamięć
  i  od czasu do czasu 
wstrząsać wszystko to, co tam się znajduje na składzie”.

                                                                  Seneka Młodszy /ur. ok. 4 roku p.n.e. zm. 65 roku n.e./

                                                       

                 Wstęp
                                                                                                                                 
                    Ludzie w tzw. „pewnym wieku” mają potrzebę „sięgania do korzeni”, poszukiwania informacji
o swoim pochodzeniu i życiu przodków. Ze mną aktualnie też tak się dzieje, bo odczuwam potrzebę zapisania i podzielenia się z innymi tym, co przeżyłem i zapamiętałem i czego udało mi się dowiedzieć.

                    Ale gdy przystępuję do pisania, okazuje się, że zapamiętałem stosunkowo niewiele, dokumentów jest mało, a dotarcie do tych które istnieją, jest trudne, bowiem zwykle są „dobrze schowane” w różnych zakamarkach. Rzeczą naturalną jest też sięganie do ludzi, którzy pamiętają minione czasy. Zawsze jest jednak za późno, bo tych, którzy mogliby być najlepszym źródłem informacji nie ma już wśród nas, a wielu z żyjących pamięć ma mocno nadwyrężoną.

                     Mimo wszystko zaczynam. Przywołuję w pamięci różne zdarzenia, niektóre podsuwają mi bliscy i znajomi, no i rozglądam się szukając pomocy i licząc na to, że rodzina, w tym również ta dalsza, mało mi znana lub zupełnie nieznana też coś dołoży.

                    Ciągle na przykład staram się dowiedzieć skąd pochodzą Świtalscy. Ciekawe, czy ta rodzina od zawsze mieszkała na Kielecczyźnie, w okolicach Jędrzejowa, czy też może kiedyś przybyła tu
z innych terenów? Wiem, że rodziny Świtalskich mieszkają obecnie we Lwowie i w okolicach tego miasta, w Warszawie, Kielcach, Polsce południowo-wschodniej, a także w województwie wielkopolskim, kujawsko-pomorskim, lubuskim i dolnośląskim. Zastanawiam się więc, do których z nich jest nam najbliżej?

                     Dużo refleksji na temat rodziny pojawiło sie w mojej głowie na Cmentarzu Świętej Trójcy
w Jędrzejowie, bo jest to miejsce wiecznego spoczynku wielu Świtalskich, Simlatów Chrzanowskich, Chudzików … Muszę jednak z przykrością stwierdzić, że przez lata następowały tam niekorzystne dla mojej rodziny zmiany. Spoglądam ze smutkiem na starą część jędrzejowskiego cmentarza. Za cmentarną kaplicą, gdzie teren lekko się podnosi, w pobliżu wysokich drzew były kiedyś mogiły ziemne moich przodków. Pamiętam szeroki grób Pradziadków: Józefa i Katarzyny Simlatów, a tuż obok maleńką mogiłkę najstarszego syna moich Dziadków Agnieszki i Michała, Henryka, który zmarł będąc niemowlęciem. A w innym miejscu, trochę niżej były groby Chrzanowskich, rodziny ze strony mojej Babci Katarzyny, która też była pochowana w tym rejonie cmentarza. Jest tutaj też grób Rafała Świtalskiego, naszego kuzyna, burmistrza miasta Jędrzejowa, zmarłego w 1894 roku, którym od dłuższego już czasu nikt się nie opiekuje. Będąc dzieckiem odwiedzałem wszystkie te miejsca, najczęściej z Babcią Agnieszką i z Mamą. Każdego roku we Wszystkich Świętych paliłem na nich świeczki i nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek dorosnę, a tym bardziej podstarzeję się i że kiedyś będą nowe groby członków naszej rodziny. Później, kiedy byłem „gdzieś w szkołach”, niektóre z „naszych grobów”, nie zauważyłem nawet kiedy, zostały zrównane z ziemią i na tych miejscach pojawiły się nowe pochówki.

                     Mam wrażenie, że nasi nieżyjący bliscy patrzą na nas, oczekują określonych zachowań,
a czasem wpływają na nasze postępowanie. To duży i porywający temat, do którego może kiedyś wrócę.

                     A teraz, przywołuję myśl, która często przychodzi mi do głowy:
– Z biegiem dni, z biegiem lat przestrzeń wokół nas pustoszeje, odchodzą znani nam i kochani ludzie. Wszystko się zmienia, nawet krajobrazy i staje się wiadomym, że każde pokolenie ma tylko jeden swój czas, który mija bezpowrotnie. Jednocześnie inicjowany jest nowy porządek rzeczy, spraw i zależności, a powstająca wolna przestrzeń nie pozostaje pusta, ale zapełnia się szybko nowymi istnieniami. Wszystko to nas oszałamia i niszczy, a naszą „poranioną” duszę najlepiej leczą rodzący się nowi członkowie rodziny.

                     Zdaję sobie sprawę z tego, że moja wiedza dotycząca naszej rodziny jest fragmentaryczna. Ale decyduję się przedstawić to co zdołałem zebrać, co jest moim zdaniem ciekawe i stanowi charakterystykę poszczególnych miejsc, osób i sytuacji.

                     Może ta moja pisanina kogoś zainteresuje. Może kiedyś, komuś uda się sięgnąć głębiej.

 

Ciąg dalszy: Pradziadlowie

 

 

 

Największy sukces

Artykuł, który ukazał się w „Echu Dnia” 24 czerwca 2011 roku.

 

Sandomierzanka Agnieszka Świtalska-Nawrocka została brązową medalistką Mistrzostw Europy Kobiet
w Kulturystyce i Fitness, które odbyły się w Rosji.

           

A podjum
Agnieszka Świtalska-Nawrocka /z prawej/
na podium Mistrzostw Europy Kobiet

      

 

W czasie mistrzostw rozgrywanych w rosyjskim mieście Tiumeń Agnieszka Świtalska-Nawrocka wywalczyła brązowy medal w kategorii fitness sylwetkowe do163 centymetrów. Zawodniczka nie kryje radości.

– Rok temu wywalczyłam mistrzostwo Polski w kategorii open. W tym roku udało mi się powtórzyć to osiągnięcie, tym większe, że konkurowałam z młodszymi zawodniczkami. Brązowy medal na Mistrzostwach Europy to mój największy dotychczasowy sukces -podkreśla Sandomierzanka.

SPORTOWY KONKURS
PIĘKNOŚCI
            O swojej konkurencji Agnieszka Świtalska-Nawrocka mówi, ze jest to forma konkursu piękności kobiet umięśnionych. To konkurencja, w której oceniana jest sylwetka, jej umięśnienie, ale liczy się nie duża masa mięśniowa, jak w kulturystyce, a wszechstronność, harmonijność i odpowiednie proporcje.

– Dla sędziów liczą się detale, na pozór drobiazgi, które tworzą harmonijną całość. Ważna jest także barwa skóry, wdzięk osobisty, ogólna prezentacja -mówi Agnieszka Świtalska-Nawrocka.

„Ciągle dążę do doskonałości, do uzyskania jak najlepszej, idealnej sylwetki”         – mówi zawodniczka.

Dążenie do doskonałości to, oczywiście, intensywne treningi. Zawodniczka przyznaje, że bardzo dużo ćwiczy, niemal cały wolny czas spędza w siłowni i sali gimnastycznej.

Oprócz ćwiczeń ważne są predyspozycje genetyczne oraz odpowiednia dieta, związana z ograniczeniami i licznymi wyrzeczeniami.

Agnieszka Świtalska-Nawrocka łączy sportową pasję z pracą zawodową, wraz z mężem prowadzi
w Poznaniu, mieście, w którym mieszka, studio sportu i aerobiku. Ponadto uczy wychowania fizycznego
w szkole średniej. Wcześniej, przez 12 lat, była trenerką aerobiku.

SANDOMIERSKIE POCZĄTKI

Swoją przygodę ze sportem Agnieszka rozpoczęła w rodzinnym Sandomierzu, będąc uczennicą
I Liceum Ogólnokształcącego Collegium Gostomianum. Uczestniczyła wówczas w zajęciach w siłowni przy ulicy Słowackiego, pod okiem Karola Burego. Miejsce to było kuźnią wielkich talentów w fitness
i kulturystyce, mistrzów Polski i Europy.

-Gdy pierwszy raz poszłam na siłownię, posiedziałam tam 3-4 godziny, patrząc na ćwiczących. Byłam pod ogromnym wrażeniem. Ćwiczyła tam między innymi Marzena Jarosz, która stała się dla mnie autorytetem i niedoścignionym wzorem -wspomina zawodniczka.

Agnieszka Świtalska-Nawrocka nie zaprzestała treningów podczas studiów na Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu i później, po rozpoczęciu pracy zawodowej. Startowała w wielu imprezach sportowych w kraju i za granicą, zdobywając wiele wysokich lokat /w ubiegłym roku uczestniczyła również w Mistrzostwach Europy w Kulturystyce i Fitness w Nowym Sadzie w Serbii/.

Ponadto posiada uprawnienia sędziowskie w zakresie kulturystyki i fitness i jako sędzia II klasy uczestniczy w wielu zawodach rangi mistrzowskiej.

Po studiach została w Poznaniu, ale jej więzi z Sandomierzem nie ustały. Ma w tym mieście rodzinę oraz wielu przyjaciół. Chętnie spędza tu czas wolny od pracy zawodowej. Utrzymuje kontakt z Ludowym Klubem Sportowym, w którym rozpoczynała jako zawodniczka.

-Nadal czuję się związana z siłownią Ludowego Klubu Sportowego. Zwykle podczas pobytu
w Sandomierzu kieruję tam pierwsze kroki -podkreśla zawodniczka.

Podczas zawodów sportowych oraz wywiadów mistrzyni fitness zawsze podkreśla swoje sandomierskie pochodzenie i sandomierskie „początki sportowe”.

Karol Bury, pierwszy trener Agnieszki Świtakskiej-Nawrockiej:

Agnieszka zawsze podkreśla swoje związki z Sandomierzem, w wywiadach powtarza, że tutaj zaczęła karierę sportową i ukształtowała się jako zawodniczka. Pod moją opieką zdobyła dwa medale mistrzostw Polski
w kulturystyce. Potem, gdy poszła na studia, straciliśmy kontakt. Spotkałem ją po kilku latach na Mistrzostwach Polski w Kulturystyce, jednych z ostatnich, w jakich braliśmy udział jako klub. Agnieszka sędziowała zawody. Powiedziała mi wtedy, że nie zrezygnowała ze swoich sportowych ambicji, zapowiedziała, ze jeszcze wystartuje
i odniesie sukces. Odpowiedziałem, ze w to wierzę, ponieważ znam jej upór i pracowitość. Agnieszka zawsze wyróżniała się świetną sylwetką. Miała zdecydowanie lepsze predyspozycje do fitnes niż do kulturystyki. Decydującą rolę odgrywa jej osobowość i cechy charakteru -twardość i konsekwencja.. Agnieszka zawsze była niesamowicie ambitna. 

                                                                                    

                                                                                    Małgorzata Płaza    

                                                                                    plaza@echodnia.eu           

js. (10:11)

Wychowanek Generała Andersa

           

               Wydaje mi się, że nieźle znam historię II wojny światowej. Jeśli nawet niektórych zagadnień nie zgłębiłem dokładnie, to przynajmniej mam pogląd na sprawę oraz wyraźny stosunek do zdarzeń i ludzi biorących w nich udział. Jednakże wiele razy przekonałem się, że moja wiedza jest typowo podręcznikowa. W sytuacji, gdy spotykam świadków „tamtych lat” i poznaję ich osobiste przeżycia, jestem zaskoczony i mam poczucie, że dopiero w tym momencie rozumiem to, co tak naprawdę się wtedy działo. 

               Ostatnio jestem pod wrażeniem losów ludności polskiej z kresów wschodnich II Rzeczpospolitej. Uświadomiłem też sobie, jak ogromna odpowiedzialność za setki tysięcy ludzi spoczywała wtedy na Generale Władysławie Andersie, mocno doświadczonym, schorowanym i zmęczonym człowieku. W czasie, gdy w okupowanej Polsce szalał terror, masowo unicestwiano ludność w obozach zagłady, nie mogła oficjalnie działać rodzima oświata
i inne instytucje, On, na terenie obcego państwa, tworzył wojsko – Polskie Siły Zbrojne.
 

 

 

Generał AndersGenerał Władysław Anders /1944/

 

               Śmiało można powiedzieć, że powstało „coś” znacznie większego niż wojsko, powstała bardzo ważna dla polskich obywateli instytucja, skupiająca nie tylko osoby zdolne do walki, ale także kobiety i dzieci wymagające opieki. Do Armii Andersa masowo ściągali Polacy z całego Związku Radzieckiego, bo co Ci deportowani z kresów wschodnich nasi rodacy mieli robić na obcej ziemi … głodni, obdarci, zmęczeni i przerażeni …  Dowiedziawszy się o tworzeniu Polskiego Wojska wstępowali do niego, aby walczyć, garnęli się także, żeby znaleźć schronienie pod „jego skrzydłami”.

 

               Gdy teraz, w listopadzie 2010 roku, przygotowywaliśmy się do pogrzebu naszego wuja Eugeniusza Lamcha, przypominało nam się wiele z jego wcześniejszych wypowiedzi. Mówił min., że w jego umyśle wciąż uwijają się cienie obdartych i wynędzniałych postaci sprzed lat, z którymi przeżył straszliwy koszmar. Nic dziwnego, przecież, gdy wybuchła II wojna światowa Eugeniusz był dzieckiem, miał zaledwie jedenaście lat. Matka z siostrą i bratem przebywała akurat u swojej rodziny w Ostrołęce koło Sandomierza, a On pozostał na kresach wschodnich, w osadzie Stachowo, gmina Świsłocz, powiat Wołkowysk, na obszarze dawnego województwa białostockiego. Obecnie jest to teren Białorusi. Pozostał tam ze swoim Ojcem, w gospodarstwie rolnym, które Jan Lamch, tak jak i inni Legioniści, otrzymał od Piłsudskiego. Ziemia pochodziła z parcelacji dużego majątku Bodendorfów, za którą, co pół roku, osadnicy-legioniści wpłacali kolejne raty do Banku Ziemskiego w Wilnie.

 

                Pewnie po wybuchu wojny nikt z Lamchów nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nigdy rodzina nie spotka się razem. Zrozpaczona Matka podjęła wprawdzie heroiczną próbę dotarcia do męża i syna, zostawiając pozostałą dwójkę dzieci /Otolię i Henryka/ w Ostrołęce, ale dopiero wiosną 1940 roku, udało Jej się zbliżyć do tamtych terenów
i od napotkanych ludzi dowiedzieć się, że Jej mąż, wraz z pięćdziesięcioma innymi osobami, został rozstrzelany pod lasem. Podobno przed egzekucją krzyczał, rozpaczliwie prosząc, żeby Go nie zabijali, bo czekają na Niego małe dzieci.
O losach syna, nikt nic nie wiedział.

                Po wojnie wujenka Jadwiga Stąporowska, której udało się powrócić z zesłania na daleki wschód Związku Radzieckiego opowiadała trochę inną wersję zdarzeń:

– Około połowy października 1939 roku, do Jana Lamcha przyjechał furmanką chłop z pobliskiej wsi, wynająć Go do kopania studni. Wtedy Jan pozostawił syna Eugeniusza pod naszą opieką /tzn.szwagrostwa: Jadwigi i Stanisława Stąporowskich, także osadników w Stachowie/ i pojechał wykonać zaproponowaną mu robotę. Od tej pory ślad po
nim zaginął.

               Trudno powiedzieć, co tak naprawdę stało się z naszym Dziadkiem Janem Lamchem. Faktem jest, że podobnie jak wielu innych mieszkających tam Polaków, nie podpisał tak zwanej „lojalki”, po zagarnięciu wschodnich ziem
II Rzeczpospolitej przez Armię Czerwoną. W tej sytuacji wyjazd do kopania studni, nie wyklucza rozstrzelania, czy zamordowania w inny sposób. Tym bardziej jest to prawdopodobne, że później nikt Go już nigdzie nie widział.

               Tak czy inaczej Eugeniusz pozostał z wujostwem Stąporowskimi i w lutym 1940 roku razem z Nimi, wywieziony został w głąb Związku Radzieckiego.

               Wiele razy później wspominał tę niesamowitą podróż:

– Jechaliśmy kilka tygodni, „bydlęcymi wagonami”, przeważnie starsi mężczyźni, kobiety i wiele dzieci w różnym wieku. W czasie podróży ludzi dziesiątkował głód, ziąb oraz choroby i na każdym postoju pociągu trzeba było kopać nowe mogiły. Każdego dnia i w każdą noc towarzyszył nam strach, niepewność, ból po śmierci kolejnych osób i rozpacz
z powodu braku kontaktu z najbliższymi.

 

               W ten sposób Eugeniusz dotarł do miejscowości Karabasz, w okolicach Czelabińska na Uralu. Mając inne
niż Wujowie nazwisko, rozdzielony został z Nimi i oddany do sierocińca. Były tam stosunkowo dobre warunki mieszkaniowe, nie był głodny, a poza tym nauczył się tu jeździć na łyżwach i nartach. Karabasz kojarzy mu się też ze smakiem pomarańczy, których spróbował tu po raz pierwszy w życiu. W sierocińcu odwiedzili Go Wujowie Stąporowscy osadzeni w obozie dla Polaków około siedmiu kilometrów od Niego.. Dowiedział się wtedy, że Wuj Stanisław ciężko pracuje w kopalni rudy żelaza.

               W Karabaszu miało też miejsce zdarzenie, o którym Wujenka Stąporowska opowiadała po powrocie z wielkim przejęciem:

– Gdy dzieci polskie trafiły do sierocińca były głodne, brudne, wynędzniałe, zarobaczone i obdarte. Nic też dziwnego,
że rozpoczynano kontakty z Nimi od zabierania ich mocno zużytej „garderoby”, która następnie była palona. Ale Eugeniusz miał skórzane buty, które bardzo sobie cenił, które osobiście zrobił dla Niego Ojciec. Trudno było mu rozstać się z nimi również dlatego, że dzięki nim zdołał przetrwać bardzo trudny czas podróży. Schował więc buty
w krzakach, a przy nadarzającej się okazji przekazał je wujostwu Stąporowskim. Gdy Ci znaleźli się w sytuacji kryzysowej, bo w obozie nie było co jeść i ludzie umierali z głodu, wymienili u miejscowych ludzi owe buty na słoninę oraz chleb
i dzięki temu udało im się przetrwać najgorszy czas. P
rzy wielu okazjach, w gronie rodzinnym przypominany jest ten fakt, z bardzo mocnym podkreśleniem, jak bardzo cenną rzeczą są porządne, skórzane buty:   

– chronią nogi w każdą pogodę, a w trudnych sytuacjach mogą nawet uratować życie.  

                Po wybuchu wojny pomiędzy III Rzeszą a Związkiem Radzieckim /22.06.1941/, zawarto układ Sikorski-Majski /30.07.1941/ przywracający stosunki dyplomatyczne, zerwane 17.09.1939 roku, po napaści Armii Czerwonej na Polskę. Układ miał na celu wspólną walkę obu państw z III Rzeszą. W protokole dodatkowym rząd ZSRR zagwarantował „amnestię” dla obywateli polskich, będących więźniami politycznymi i zesłańcami przetrzymywanymi w więzieniach
i obozach. Na mocy tych dokumentów 4 sierpnia 1941 roku zaczęły powstawać Polskie Siły Zbrojne w ZSSR. Ich organizację i dowodzenie powierzono Generałowi Władysławowi Andersowi, czterokrotnie rannemu w kampanii wrześniowej, do tej pory przetrzymywanemu /od 1939 r/  w więzieniu NKWD na Łubiance.

 

              dzieci_u_andersaiiUzbekistan, maj 1942 rok. Dzieci docierające do formułującej się Armii Andersa.
Foto inż Ostrowski. Ze zbioru Instytutu Gen. Sikorskiego w Londynie.     

 

               W ostatnich dniach lipca 1941 roku wuj Stanisław Stąporowski powiadomił Eugeniusza, że ich obóz
w Karabaszu będzie likwidowany.. W umówionym dniu, o godzinie trzeciej nad ranem, Eugeniusz uciekł z sierocińca
i pociągiem wyjechał z wujostwem do Uzbekistanu. Dotarli do kołchozu, który prawdopodobnie nazywał się Samsonówka i mieścił się gdzieś niedaleko Ałma-Aty. Za pracę w kołchozie dostawali jedzenie i mieszkanie w jednym ze znajdujących się tam budynków gospodarczych.

               Tym razem Eugeniusz też nie pozostał długo z wujostwem. Gdy dowiedział się, że w pobliskiej miejscowości Szachta powstaje Polskie Wojsko, opuścił rodzinę i wstąpił do Junaków i wraz z tą jednostką przemieścił się na południe, do Krasnowocka, miasta portowego nad Morzem Kaspijskim, a dalej okrętem do Pahlewi
/obecnie Bander-e Anzall/ w Persii /Iran/.

               Dokonując przeglądu junackich szeregów, władze jednostki dopatrzyły się, że Eugeniusz jest za młody, aby służyć w wojsku i oddany został do wędrującego za żołnierzami polskiego sierocińca. Na nowo wstąpił do Junaków
w Teheranie i w połowie 1943 roku miał z wojskiem wyjechać do Południowej Afryki. Jednakże po drodze, w Palestynie, dokonywano ponownie przeglądu szeregów najmłodszego wojska i zdecydowano, że lepiej aby Eugeniusz  wraz
z rówieśnikami kontynuował naukę w Junackiej Szkole Powszechnej. Wkrótce, zmuszony był jednak przerwać szkołę,
bo stracił wzrok i przez około pół roku przebywał w izolatce.

               Po wyzdrowieniu, wraz z dwudziestoma innymi chłopcami został wybrany do angielskiego oddziału wojskowego i wysłany do Egiptu. Tu odbył kilkumiesięczny kurs wojskowy, tzw. „Szkołę Łączności”, ale uznano, że jest za młody, aby pójść na front. Zamiast do walki we Włoszech, skierowany został do Pierwszej Państwowej Szkoły Mechanicznej w Te-el-kebir, a po jej ukończeniu zdał egzamin czeladniczy. Zaraz po tym przydzielony został do Korpusu Zmechanizowanego Polskiego Wojska w Cassano, który przygotowywał się do wyjazdu do Anglii.

 

 

lamch. dzieciństwo i dorastaniejpgEugeniusz Lamch: po wyjsciu ze szpitalnej izolatki /16.04.1943/, jako uczeń Szkoły Łączności i Szkoły Mechanicznej.
Zdjęcia ze zbiorów Otolii Ziemniak, siostry Eugeniusza.

 

               Okrętem przypłynęli do Southampton /Anglia/. Stamtąd pociągiem przewieziono ich do obozu Hemslej, niedaleko Yorku, gdzie zostali zdemobilizowani. Koniec wojny oznaczał również kres funkcjonowania obozów wojskowych. Przebywający w nich ludzie stanęli przed dramatycznym wyborem: pozostać na emigracji, czy wracać do nowej, innej Polski, dla której ich ziemie rodzinne były już poza granicami.

               W 1945 roku, gdy zakończyła się wojna, Eugeniusz miał 17 lat. Przypomniał sobie, że w plecaku ma kartkę papieru, którą przekazali mu w chwili rozstania wujowie Stąporowscy, a na niej zapisane są dwa adresy: do Stachowa
i do Ostrołęki. Napisał więc listy prosząc o kontakt kogoś z rodziny, ale nigdy nie otrzymał na nie odpowiedzi. Wraz
z upływem czasu utrwaliło się w nim przekonanie, że został sam, że nikt z rodziny nie przeżył wojny. W tej sytuacji zdecydował się na podjęcie proponowanej mu pracy  w fabryce „Whitehead” w Bradford, produkującej dywany.
Było to na początek dobre rozwiązanie, bo zaczął zarabiać pieniądze i mógł zamieszkać w hotelu robotniczym „Codrerley”. 
                                     

                               

juz_w_cywilu   W cywilu. Ze zbiorów Otolii Ziemniak, siostry Eugeniusza.

 

               W okresie pobytu w Anglii kilkakrotnie zmieniał zatrudnienie. Pracował, jako robotnik w kilku fabrykach,
jako ślusarz, a także w polskiej rzeźni. W
 „fabryce dywanów” w Bradford poznał Angielkę, Joyce Hewitt, z którą w 1953 roku ożenił się.

               Ciekawy był początek znajomości Joyce i Eugeniusza:

– Joyce była adorowana przez pewnego Anglika, którego nie lubiła, ale i nie potrafiła się od niego uwolnić. Doszło do tego, że ów mężczyzna stał się ordynarny w stosunku do Niej, zaczepiał Ją, a nawet Jej groził. Eugeniusz obserwował kłopoty nieznanej sobie bliżej koleżanki z pracy i bardzo chciał Jej pomóc. Gdy któregoś dnia po zakończonej pracy Anglik znowu ordynarnie zaczepił Joyce, Eugeniusz stanął w Jej obronie i poskromił natręta. To wydarzenie sprawiło, że Joyce i Eugeniusz zostali przyjaciółmi, a z czasem połączyło ich uczucie miłości i odbył się ich ślub. Ze związku tego urodziło się pięcioro dzieci.

     

               Silne przeżycia wojenne, długi okres życia w niepewności i brak kontaktu z najbliższymi sprawiły, że już pod koniec lat pięćdziesiątych rozpoczęły się kłopoty zdrowotne Eugeniusza, które ciągnęły się do końca życia i przysporzyły mu wielu problemów.   

 

               W drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku Biuro Informacji i Poszukiwań PCK, pomagające
w nawiązywaniu kontaktów „pogubionym” członkom rodzin, odpowiedziało na list siostry Eugeniusza, Otolii, zamieszkałej w Sandomierzu, powiadamiając Ja, że Jej brat mieszka na terenie Wielkiej Brytanii. Dzięki tej informacji nawiązana została najpierw korespondencja pomiędzy Nimi, a później odbywały się także wzajemne odwiedziny. Podczas pobytów Eugeniusza w Sandomierzu obserwowaliśmy, jak z biegiem lat nasila się Jego tęsknota za Ojczyzną. W końcu sprowadził się do Polski i ostatnie siedem lat życia spędził w Pielęgniarskim Domu Opieki
w Czerwonej Górze koło Kielc. Wielokrotnie wyrażał też wolę, aby prochy Jego spoczęły w Ziemi Ojczystej, w stronach rodzinnych Matki. Spełnione zostało Jego życzenie. 18 listopada 2010 roku, w obecności swoich angielskich dzieci
i polskiej rodziny, pochowany został na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu.

 

           Tak zakończyła się historia Polaka – Tułacza. Uczył się i dorastał podczas wędrówki przez obce kraje, podążając za Armią Generała Andersa. Co wtedy myślał, co czuł, co działo się w sercu tego dziecka .,.. bez rodziców, rodzeństwa, własnego kąta …  Nigdy o tym nie mówił …  Ale przecież nietrudno sobie to wyobrazić …

                        gienek_dor

Eugeniusz Lamch rok 1984. Ze zbiorów Otolii Ziemniak siostry Eugeniusza

 

               Gdy wuja Eugeniusza nie ma już wśród nas, zastanawiamy się, jak można by krótko scharakteryzować Jego osobowość, ukształtowaną przecież w dużej mierze przez niebywałe warunki życia i wychowania.

– Wydaje nam się, że na pierwszy plan wysuwa się Jego wrażliwość na krzywdę innych ludzi. Sam posiadał niewiele dóbr materialnych, ale tym, co miał, chętnie dzielił się z potrzebującymi. Bardzo kochał swoją rodzinę, żonę dzieci, wnuki i prawnuki. Zdjęcia ich traktował jak relikwie, a niektóre z nich, oprawione były w ramki i znajdowały się na widocznym miejscu w jego poloju. Był staranny, dokładny, „poukładany”, bardzo dbający o swoje rzeczy osobiste, ubrania, drobiazgi. Mieliśmy wrażenie, że ciągle szuka właściwego dla siebie miejsca na ziemi i że ciągle jest niezadowolony z tego, gdzie się aktualnie znajduje. Wszystko, co polskie, robiło na Nim wielkie wrażenie. Bardzo był dumny z tego, że mógł zobaczyć Warszawę, Kraków, Kielce, Sandomierz i Sandomierszczyznę. Bardzo ważną dla Niego była wiara w Boga i podkreślał, że Jemu zawsze chce służyć jak najwierniej.

 

               Spotkamy różne cyfry określające liczebność Armii Generała Andersa. Jednakże biorąc pod uwagę osoby wyprowadzone z ZSSR przez Morze Kaspijskie na Bliski Wschód i podążające dalej różnymi drogami,
można mówić o:

– 41 tysiącach wojskowych i 74 tysiącach cywilów, w tym około 20 tysiącach dzieci.

  

                A co stało się z setkami tysięcy osób deportowanych na wschód, które nie wyjechały z Armią Generała Andersa?  

– Dla kilkuset tysięcy z Nich, Związek Radziecki stał się miejscem wiecznego spoczynku. Następne około 250 tysięcy zostało repatriowanych na tak zwane Ziemie Odzyskane w Zachodniej Polsce, w czasie masowej wymiany ludności po II wojnie światowej. A niektórzy zamieszkali w ZSSR na stałe. I jeśli już nie Oni sami, to ich potomkowie wciąż tam żyją.

 

 

 

 

 

 

 

 

Janek

 

               Uczył się w Szkole Powszechnej w Rakowie oraz w Gimnazjum i Seminarium Nauczycielskim w Jędrzejowie. Po ukończeniu szkół odbył służbę wojskową w Kielcach. Następnie pracował jako nauczyciel w swojej rodzinnej wsi, gdzie prowadził także teatr amatorski. W czasie II wojny światowej był jednym z tych, którzy tworzyli struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Posiadał kontakt z Kwaterą Główną AK i Okręgiem Kieleckim. Jako porucznik WP współorganizował Obwód Jędrzejowski AK oraz placówkę „Młyny”, mającą siedzibę w Rakowie, której został dowódcą. Był też nauczycielem tajnego nauczania. W 1943 roku został aresztowany przez Niemców przy ulicy Pińczowskiej
w Jędrzejowie. 
Więziono Go w Kielcach i Radomiu, gdzie zginął w nieznanych okolicznościach.


               Przedstawiony powyżej człowiek to Jan Simlat /1915-1943/,  postać bardzo znacząca w naszej rodzinie, a także w środowisku lokalnym. To pierwszy wykształcony człowiek wśród moich najbliższych
i jeden z nielicznych w tej okolicy.

A oto znane mi zdarzenia z ostatniego okresu Jego życia.
Była jesień 1943 roku. Janek wrócił pociągiem z Warszawy, z Kwatery Głównej AK. Miał .przy sobie kenkarty, przeznaczone dla komandosów, których lądowanie było umówione w rejonie Placówki „Młyny”. Około godziny 14.00 wysiadł z pociągu na stacji kolejowej w Jędrzejowie i pieszo udał się w kierunku ulicy Pińczowskiej, gdzie znajdowała się „komendantura niemiecka”. Tam zaufany Polak miał kenkarty ostemplować. Był już blisko celu, kiedy podeszła do niego znana mu kobieta, jak się później okazało, zdrajczyni i wzięła go pod rękę. Żołnierze niemieccy biorący udział w zasadzce zrozumieli, że jest to człowiek, na którego czekają. Po chwili został uderzony kolbą karabinu w tył głowy i upadł na chodnik. Podniósł się jeszcze i próbował uciec w bramę przy kamienicy Gołębiowskich, ale niestety nie miał na to żadnych szans. Ubezpieczający Go ludzie z AK nie zareagowali w żaden sposób, uznali bowiem, że są za słabo przygotowani.  Wycofali się z myślą o przygotowaniu Jego odbicia. Niemcy przewidzieli taką akcję i  po krótkim przesłuchaniu, jeszcze tego samego dnia, przewieźli Go do więzienia w Kielcach, mieszczącego się przy ulicy Zamkowej.

               Po aresztowaniu Wujka, w Jędrzejowie „zawrzało”. Moja Mama, która była tam w tym czasie, przybiegła szybko do Rakowa /ok. 6 km/, żeby o zdarzeniu powiadomić rodzinę. Zaraz też przystąpiono do zacierania wszelkich śladów partyzanckich: w domu, obejściu i  okolicy, a Wujek Tadek, także żołnierz AK, pojechał rowerem do Jędrzejowa, powiadomić o zdarzeniu władze Organizacji. Było to skuteczne powiadomienie, bo radio, ani tego dnia, ani w dni następne, nie nadało już, o umówionej godzinie piosenki „Czerwony pas”. I zrzutu komandosów w tym czasie i w tym miejscu też nie było.

               Znane są fragmenty przesłuchań Janka.
W Jędrzejowie, po wprowadzeniu Go na przesłuchanie, czekający tam Niemiec zwrócił się do niego:
– Ty polski bandyto!
Na to Wujek odparował:
– Bandytami to wy jesteście, bo to wy napadliście na nasz kraj i to wy nas gnębicie! Dlaczego to robicie, czego od nas chcecie?

               O niezwykle wstrząsających przesłuchaniach Wujka w Kielcach opowiadała wiele razy, także
w mojej obecności, Pani Dzidka Karkoszówna, jego sympatia, która starała się uwolnić Go za wszelką cenę. W czasie przesłuchań Janek odpowiadał na pytania pojedynczymi słowami, a jeśli już coś mówił więcej, to tylko tego typu zdania:
– Ja nic nie wiem, nie znam ludzi, o których mnie pytacie; w Jędrzejowie znalazłem się przypadkowo, bo szukam pracy, bierzecie mnie za kogoś innego.
Ale w pewnym momencie, widząc beznadziejność swojej sytuacji, skatowany i doprowadzony do ostateczności „odparował”:
– Wy szwaby, wyrwijcie mi język, a ja i tak powiem, że Polska jest nasza, a nie wasza.
Powyższe zachowania i wypowiedzi świadczą dobitnie o postawie Janka. Warto odnotować jeszcze jeden ważny fakt:
– po aresztowaniu Go i ciężkich przesłuchaniach nikt z Organizacji, z jego współpracowników, ani z rodziny w żaden sposób nie ucierpiał.

               Trzeba także dodać, że cała rodzina ze strony Mamy, tzn. Simlatowie, zaangażowani byli
w działalność Polskiego Państwa Podziemnego. I nie chodzi tylko o to, że Janek /pseudonim Brązowy/ dowodził placówką „Młyny”, a Tadek /Pseudonim Kot/ brał czynny udział w wielu akcjach dywersyjnych, że Mama /pseudonim Pietruszka/ przenosiła różne materiały oraz pomagała ukrywać partyzantów, ale że nasz dom był ważnym ośrodkiem ruchu oporu w tym rejonie. Tu spotykali się dowódcy oddziałów partyzanckich planując ważne akcje. W obrębie budynków gospodarczych znajdował się schron, w którym przechowywano broń i amunicję ze zrzutów alianckich w okolicach Motkowic, a w zabudowaniach
i najbliższej okolicy ukrywani byli  partyzanci i ważne postacie polskiego podziemia, których nazwisk ze względów na bezpieczeństwo nikt wtedy nie ujawniał, a później nie było możliwości już tego dociekać. Ja natomiast miałem szczęście, bo w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, wiele razy spotykałem Pana Adama Bienia, będącego w czasie okupacji Zastępcą Delegata Rządu Londyńskiego na Kraj, który potwierdził swój pobyt służbowy w Jędrzejowie i Rakowie oraz wielokrotne kontakty z Wujkiem Jankiem. Świadczy to o tym, że członkowie mojej rodziny byli osobami w najwyższym stopniu zaufanymi, że mieli kontakty i dawali schronienie również przedstawicielom najwyższych władz Polskiego Państwa Podziemnego.

rodzenstwo_simlat

Jan Simlat, Pelagia Świtalska /z d. Simlat/, Tadeusz Simlat

 

               Nie jest łatwo po prawie 70-ciu latach od tamtych wydarzeń odtworzyć listę żołnierzy AK funkcjonujących w ramach placówki „Młyny”. Na podstawie dostępnych materiałów mogę wymienić następujące osoby: Sergiusz Janoff „Set”, Zbigniew Kowalski „Deptak”, Aleksander Morawiecki „Hardy”, Józef Morawiecki „Longin”, Tadeusz Pol „Rudy”, Andrzej Ropelewski „Karaś”, Zbigniew Skotnicki „Mrok”,
E. Sobczyk „Huragan”, Tadeusz Sobczyk „Stopka”, Jan Simlat „Brązowy”, Tadeusz Simlat „Kot”, Henryk Nazimek „Śmiały”, Stanisław Siemieniec „Jastrząb”.

               W  okresie okupacji wielu mieszkańców Rakowa i okolic podjęło aktywną walkę z okupantem, najczęściej w Armii Krajowej i w Batalionach Chłopskich. O niektórych ludziach i wydarzeniach napisał Andrzej Ropelewski w książce pt. „W Jędrzejowskim Obwodzie AK” i w innych swoich pracach. Dobrze,
że one powstały, ale mam niedosyt, bo nie udało się w odpowiednim czasie zebrać dokładniejszego materiału na temat wkładu naszego środowiska w działalność konspiracyjną. Stało się tak zapewne dlatego, że tutejsi ludzie byli niezwykle skromni i po zakończeniu wojny nie uważali, że robili coś nadzwyczajnego. Poza tym w mojej rodzinie, odradzano zajmowanie się tym tematem. Dziwnym mi się to wydawało, że w domu praktycznie nie ma żadnych pamiątek ani dokumentów sprzed wojny i z okresu wojny. Wiele razy pytałem o to i zawsze od Mamy i Babci otrzymywałem taką odpowiedź:

     – W czasie wojny obawialiśmy się Niemców, a po wojnie, kiedy Janek nie wrócił, a Tadek musiał ukrywać się za działalność partyzancką i na dodatek interesowały się nami różne podejrzane osoby, wszystko musiało zniknąć. Po prostu baliśmy się i zacieraliśmy wszelkie ślady działalności. Przecież jeden z nas już zginął, więc trzeba chronić pozostałych.

               Takie pojmowanie rzeczywistości po wojnie, wynikało zapewne z  przewrażliwienia
i z nadmiernej troski o rodzinę, ale nie mam wątpliwości, że stanowiło wyraz braku zaufania do panującego systemu.
Wstyd się przyznać, ale jakoś długo nie mogłem zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

               Wujek Janek jest także postacią bardzo ważną osobiście dla mnie, pierwszego urodzonego po wojnie dziecka w rodzinie. Gdy okazało się, że z wojny nie wrócił, a ja miałem się urodzić, było wiadomo,
że na imię będę miał Janek, dobrze by było gdybym został nauczycielem i tak jak On, grał na skrzypcach.

               Od zawsze wiedziałem o tym i było mi z tym dobrze.

js. (12: