Monthly Archiv: październik, 2012

Proszę o minutę ciszy….

 

               Ksiądz Biskup Marian Zimałek mieszkał w Domu Długosza, obok Collegium Gostomianum, był
więc naszym sąsiadem. Widzieliśmy Go każdego dnia. Często pracował w ogrodzie, albo odpoczywał na ławeczce. Innym znów razem spacerował po uliczkach Starego Miasta, lub wprost, przez Rynek, udawał się na zajęcia do Seminarium Duchownego. Po drodze często zatrzymywał się, zamieniając „słówko”
z napotkanymi. On tu wszystkich znał, związany był przecież z Sandomierzem i ludźmi prawie siedem dziesięcioleci. Wszyscy też Jego znali i oczekiwali na te spotkania, na uśmiech, dobre słowo …

               Ludzie mu nie przeszkadzali, on szukał z nimi kontaktu, interesował się ich problemami, umiał doradzić, wesprzeć …

               I młodzież też mu nie przeszkadzała. On kochał młodych ludzi, patrzył z zadowoleniem na ich radosne twarze, rozmawiał …

               Zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że odszedł najbardziej Sandomierski Ksiądz ze wszystkich Księży i najbardziej Sandomierski Biskup, ze wszystkich Biskupów …
Odeszła Nasza Ekscelencja, bo tak przecież poufale Go nazywaliśmy.

               Lgnęliśmy do Niego, chętnie przebywaliśmy w Jego bliskości, mając wrażenie, że wtedy mamy szansę stawać się lepszymi, a w kontaktach z Nim świat jawił nam się wartościowszy, piękniejszy …

               Modlił się z nami wiele razy. Razem świętowaliśmy Czterechsetlecie Collegium Gostomianum, święciliśmy salę gimnastyczną, tablice pamiątkowe … Należał do tych wychowanków, którzy utrzymywali ze szkołą stały kontakt i wiele razy dawał wyraz temu, że jest z niej bardzo dumny.

bp-zimalekZ kolegami, podczas Zjazdu Wychowanków w 2002 roku

 

              Przychodził do nas często; do nauczycieli, do młodzieży do mnie … Opowiadał, nad czym
aktualnie pracuje, co przeżywa, pytał co u nas, doradzał, pomagał, podtrzymywał na duchu, żartował … Mówił, że dobrze się u nas czuje i gdy w 2005 roku nadeszła  pięćdziesiąta  rocznica jego święceń kapłańskich i osiemnasta Sakry Biskupiej, jubileuszową Maszę Świętą odprawił w szkolnym oratorium.

               Był nam bliski. „Biegaliśmy” do Niego, by odetchnąć atmosferą Jego mieszkania, żeby porozmawiać, powiedzieć o naszych ważnych sprawach.

               Bliski był też osobiście mnie … Czułem w Nim prawdziwego przyjaciela. Ale też wiem, że tak jak ja, myślało i odczuwało wielu.

               Koleżanko, Kolego, Sandomierzaninie:

              – zmarł Mój i Twój Przyjaciel …

Zatrzymajmy się na chwilę. Uczcijmy pamięć Naszej Ekscelencji minutą ciszy.

js.

Janek

 

               Uczył się w Szkole Powszechnej w Rakowie oraz w Gimnazjum i Seminarium Nauczycielskim w Jędrzejowie. Po ukończeniu szkół odbył służbę wojskową w Kielcach. Następnie pracował jako nauczyciel w swojej rodzinnej wsi, gdzie prowadził także teatr amatorski. W czasie II wojny światowej był jednym z tych, którzy tworzyli struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Posiadał kontakt z Kwaterą Główną AK i Okręgiem Kieleckim. Jako porucznik WP współorganizował Obwód Jędrzejowski AK oraz placówkę „Młyny”, mającą siedzibę w Rakowie, której został dowódcą. Był też nauczycielem tajnego nauczania. W 1943 roku został aresztowany przez Niemców przy ulicy Pińczowskiej
w Jędrzejowie. 
Więziono Go w Kielcach i Radomiu, gdzie zginął w nieznanych okolicznościach.


               Przedstawiony powyżej człowiek to Jan Simlat /1915-1943/,  postać bardzo znacząca w naszej rodzinie, a także w środowisku lokalnym. To pierwszy wykształcony człowiek wśród moich najbliższych
i jeden z nielicznych w tej okolicy.

A oto znane mi zdarzenia z ostatniego okresu Jego życia.
Była jesień 1943 roku. Janek wrócił pociągiem z Warszawy, z Kwatery Głównej AK. Miał .przy sobie kenkarty, przeznaczone dla komandosów, których lądowanie było umówione w rejonie Placówki „Młyny”. Około godziny 14.00 wysiadł z pociągu na stacji kolejowej w Jędrzejowie i pieszo udał się w kierunku ulicy Pińczowskiej, gdzie znajdowała się „komendantura niemiecka”. Tam zaufany Polak miał kenkarty ostemplować. Był już blisko celu, kiedy podeszła do niego znana mu kobieta, jak się później okazało, zdrajczyni i wzięła go pod rękę. Żołnierze niemieccy biorący udział w zasadzce zrozumieli, że jest to człowiek, na którego czekają. Po chwili został uderzony kolbą karabinu w tył głowy i upadł na chodnik. Podniósł się jeszcze i próbował uciec w bramę przy kamienicy Gołębiowskich, ale niestety nie miał na to żadnych szans. Ubezpieczający Go ludzie z AK nie zareagowali w żaden sposób, uznali bowiem, że są za słabo przygotowani.  Wycofali się z myślą o przygotowaniu Jego odbicia. Niemcy przewidzieli taką akcję i  po krótkim przesłuchaniu, jeszcze tego samego dnia, przewieźli Go do więzienia w Kielcach, mieszczącego się przy ulicy Zamkowej.

               Po aresztowaniu Wujka, w Jędrzejowie „zawrzało”. Moja Mama, która była tam w tym czasie, przybiegła szybko do Rakowa /ok. 6 km/, żeby o zdarzeniu powiadomić rodzinę. Zaraz też przystąpiono do zacierania wszelkich śladów partyzanckich: w domu, obejściu i  okolicy, a Wujek Tadek, także żołnierz AK, pojechał rowerem do Jędrzejowa, powiadomić o zdarzeniu władze Organizacji. Było to skuteczne powiadomienie, bo radio, ani tego dnia, ani w dni następne, nie nadało już, o umówionej godzinie piosenki „Czerwony pas”. I zrzutu komandosów w tym czasie i w tym miejscu też nie było.

               Znane są fragmenty przesłuchań Janka.
W Jędrzejowie, po wprowadzeniu Go na przesłuchanie, czekający tam Niemiec zwrócił się do niego:
– Ty polski bandyto!
Na to Wujek odparował:
– Bandytami to wy jesteście, bo to wy napadliście na nasz kraj i to wy nas gnębicie! Dlaczego to robicie, czego od nas chcecie?

               O niezwykle wstrząsających przesłuchaniach Wujka w Kielcach opowiadała wiele razy, także
w mojej obecności, Pani Dzidka Karkoszówna, jego sympatia, która starała się uwolnić Go za wszelką cenę. W czasie przesłuchań Janek odpowiadał na pytania pojedynczymi słowami, a jeśli już coś mówił więcej, to tylko tego typu zdania:
– Ja nic nie wiem, nie znam ludzi, o których mnie pytacie; w Jędrzejowie znalazłem się przypadkowo, bo szukam pracy, bierzecie mnie za kogoś innego.
Ale w pewnym momencie, widząc beznadziejność swojej sytuacji, skatowany i doprowadzony do ostateczności „odparował”:
– Wy szwaby, wyrwijcie mi język, a ja i tak powiem, że Polska jest nasza, a nie wasza.
Powyższe zachowania i wypowiedzi świadczą dobitnie o postawie Janka. Warto odnotować jeszcze jeden ważny fakt:
– po aresztowaniu Go i ciężkich przesłuchaniach nikt z Organizacji, z jego współpracowników, ani z rodziny w żaden sposób nie ucierpiał.

               Trzeba także dodać, że cała rodzina ze strony Mamy, tzn. Simlatowie, zaangażowani byli
w działalność Polskiego Państwa Podziemnego. I nie chodzi tylko o to, że Janek /pseudonim Brązowy/ dowodził placówką „Młyny”, a Tadek /Pseudonim Kot/ brał czynny udział w wielu akcjach dywersyjnych, że Mama /pseudonim Pietruszka/ przenosiła różne materiały oraz pomagała ukrywać partyzantów, ale że nasz dom był ważnym ośrodkiem ruchu oporu w tym rejonie. Tu spotykali się dowódcy oddziałów partyzanckich planując ważne akcje. W obrębie budynków gospodarczych znajdował się schron, w którym przechowywano broń i amunicję ze zrzutów alianckich w okolicach Motkowic, a w zabudowaniach
i najbliższej okolicy ukrywani byli  partyzanci i ważne postacie polskiego podziemia, których nazwisk ze względów na bezpieczeństwo nikt wtedy nie ujawniał, a później nie było możliwości już tego dociekać. Ja natomiast miałem szczęście, bo w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, wiele razy spotykałem Pana Adama Bienia, będącego w czasie okupacji Zastępcą Delegata Rządu Londyńskiego na Kraj, który potwierdził swój pobyt służbowy w Jędrzejowie i Rakowie oraz wielokrotne kontakty z Wujkiem Jankiem. Świadczy to o tym, że członkowie mojej rodziny byli osobami w najwyższym stopniu zaufanymi, że mieli kontakty i dawali schronienie również przedstawicielom najwyższych władz Polskiego Państwa Podziemnego.

rodzenstwo_simlat

Jan Simlat, Pelagia Świtalska /z d. Simlat/, Tadeusz Simlat

 

               Nie jest łatwo po prawie 70-ciu latach od tamtych wydarzeń odtworzyć listę żołnierzy AK funkcjonujących w ramach placówki „Młyny”. Na podstawie dostępnych materiałów mogę wymienić następujące osoby: Sergiusz Janoff „Set”, Zbigniew Kowalski „Deptak”, Aleksander Morawiecki „Hardy”, Józef Morawiecki „Longin”, Tadeusz Pol „Rudy”, Andrzej Ropelewski „Karaś”, Zbigniew Skotnicki „Mrok”,
E. Sobczyk „Huragan”, Tadeusz Sobczyk „Stopka”, Jan Simlat „Brązowy”, Tadeusz Simlat „Kot”, Henryk Nazimek „Śmiały”, Stanisław Siemieniec „Jastrząb”.

               W  okresie okupacji wielu mieszkańców Rakowa i okolic podjęło aktywną walkę z okupantem, najczęściej w Armii Krajowej i w Batalionach Chłopskich. O niektórych ludziach i wydarzeniach napisał Andrzej Ropelewski w książce pt. „W Jędrzejowskim Obwodzie AK” i w innych swoich pracach. Dobrze,
że one powstały, ale mam niedosyt, bo nie udało się w odpowiednim czasie zebrać dokładniejszego materiału na temat wkładu naszego środowiska w działalność konspiracyjną. Stało się tak zapewne dlatego, że tutejsi ludzie byli niezwykle skromni i po zakończeniu wojny nie uważali, że robili coś nadzwyczajnego. Poza tym w mojej rodzinie, odradzano zajmowanie się tym tematem. Dziwnym mi się to wydawało, że w domu praktycznie nie ma żadnych pamiątek ani dokumentów sprzed wojny i z okresu wojny. Wiele razy pytałem o to i zawsze od Mamy i Babci otrzymywałem taką odpowiedź:

     – W czasie wojny obawialiśmy się Niemców, a po wojnie, kiedy Janek nie wrócił, a Tadek musiał ukrywać się za działalność partyzancką i na dodatek interesowały się nami różne podejrzane osoby, wszystko musiało zniknąć. Po prostu baliśmy się i zacieraliśmy wszelkie ślady działalności. Przecież jeden z nas już zginął, więc trzeba chronić pozostałych.

               Takie pojmowanie rzeczywistości po wojnie, wynikało zapewne z  przewrażliwienia
i z nadmiernej troski o rodzinę, ale nie mam wątpliwości, że stanowiło wyraz braku zaufania do panującego systemu.
Wstyd się przyznać, ale jakoś długo nie mogłem zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

               Wujek Janek jest także postacią bardzo ważną osobiście dla mnie, pierwszego urodzonego po wojnie dziecka w rodzinie. Gdy okazało się, że z wojny nie wrócił, a ja miałem się urodzić, było wiadomo,
że na imię będę miał Janek, dobrze by było gdybym został nauczycielem i tak jak On, grał na skrzypcach.

               Od zawsze wiedziałem o tym i było mi z tym dobrze.

js. (12:

Westchnienie


          /Wspomnienie z okazji Dnia Babci i Dnia Dziadka 2010 r/

          W latach 1906 – 1912 mój Dziadek Michał odbywał służbę w wojsku carskim. Po powrocie do rodzinnej wsi, do Rakowa, był już 26 letnim mężczyzną i zgodnie z panującym wówczas zwyczajem postanowił się ożenić.

soldaci400
Polacy w carskim wojsku: Józef Łukawski /1889-1967/  z Radoszek
 /pierwszy z lewej/ oraz jego koledzy. Zdjęcie wykonane zostało w  Moskwie, w roku 1913, a obecnie znajduje się w zbiorach
Grażyny i Stanisława Stasiaków. Zdjęcia mojego Dziadka z okresu służby w wojsku carskim nie zachowały się.

 

Jednakże przez sześć lat nieobecności wśród swoich, Michał utracił kontakty towarzyskie i znalezienie odpowiedniej kandydatki na żonę nie było łatwe. W tej sytuacji skorzystano z pomocy swata /pośrednika/ który, po dokonaniu rozeznania doradził, aby Michała ożenić z chłopską córką Agnieszką, nazywaną Jagosią,  z Mokrska, wsi położonej o 10 km od Rakowa.

          Rodzice Jagosi mieszkali nad samą Nidą i jak zdarzało mi się później słyszeć, woda czasem zatapiała podwórko, a nawet odcinała ich zabudowania od biegnącej przez wieś drogi. Marcinowie /ojciec Jagosi miał na imię Marcin/ ziemi ornej mieli mało, ale za to dostęp do rozległych łąk oraz pastwisk, co pozwalało im hodować krowy, świnie oraz gęsi. Powodziło im się dobrze. Wielokrotnie po latach podkreślano, że do dworu na zarobek nie chodzili i córek też tam nie posyłali, a jesienią i wiosną zabijali świnię i mięso konserwowali na pozostałe pory roku.

 mokrsko400

Mokrsko. W miejscu tego rozlewiska stały zabudowania rodziców Jagosi. 

 

          Pewnej letniej niedzieli 1913 roku Michał wraz z rodzicami i swatem, bryczką zaprzężoną w dwa konie, udali się do Mokrska. Marcinowie najwidoczniej nie znali terminu tej wizyty, bo dopiero po przybyciu gości rozpoczęli nerwowe przygotowania na ich przyjęcie. Przede wszystkim młodsza siostra zastąpiła szesnastoletnią wówczas Jagosię przy pilnowaniu gęsi na nadnidziańskich łąkach, a tę matka zabrała do komory i ?ogarnęła? czyli przygotowała na spotkanie z gośćmi.. Jagosia weszła do izby, gdzie trwała ożywiona rozmowa i wtedy z Michałem zobaczyli się po raz pierwszy. Swat kierował uzgodnieniami, które dotyczyły oczywiście zawarcia małżeństwa przez Jagosię i Michała, ale na ich wypowiedzi nie było teraz miejsca i czasu.

          Michał, wysoki, dojrzały już wtedy mężczyzna, patrzył na przyszłą żonę cały czas i jak później wspominał, od razu mu się spodobała. Była średniego wzrostu, zgrabna, miała ładną, zaokrągloną, uśmiechniętą buzią i  gładko przyczesane do góry ciemne włosy, splecione w długi warkocz. Ona zaś ośmieliła się spojrzeć w jego kierunku dwa, może trzy razy i wtedy on swoje oczy opuszczał i przez jakiś czas nie patrzył w jej kierunku.

          Rodzice natomiast dość szybko przeszli do konkretów:
– zaplanowali termin ślubu i wesela,
– zdecydowali, że młodzi zamieszkają w Rakowie, razem z rodzicami Michała,
– i ustalili, co będzie wchodziło w skład posagu, który Jagosia wniesie do domu męża. Dopiero na sam koniec zapytano, co młodzi myślą o tym wszystkim. Wtedy najpierw Michał, a później Jagosia krótko
i grzecznie odpowiedzieli, że zgadzają się, skoro Rodzice uważają, ze tak będzie dobrze. Na stole pojawił się wtedy chleb, mięso, a także alkohol /samogon/, który przywieźli z sobą rodzice Michała.

          Przed ślubem Michał był jeszcze kilka razy u Jagosi i wtedy mogli się lepiej poznać oraz porozmawiać. Jesienią natomiast odbył się ich ślub i wesele.

          Po weselu Marcinowie wraz z Michałem i Jagosią przyjechali furą /furmanką/ do Rakowa. Przywieźli też wiano. W dużej skrzyni znajdowała się wyprawka Jagosi, a więc: obrusy, bielizna pościelowa i osobista, ubrania i buty. Oddzielnie spakowana była pierzyna i dwie poduszki, a za wozem szły uwiązane krowa
i jałówka. Meble /stół, krzesła, szafa, łóżko i kufer/ dowiezione zostały po kilku dniach.

          Zaczął się wtedy dla Jagosi trudny okres, bo w Rakowie wszystko było inne niż w rodzinnym domu,
a na dodatek nie było rodziców ani kogokolwiek, do kogo miałaby pełne zaufanie. Starała się jednak szybko dostosować do nowego miejsca i dobrze wykonywać kolejne prace, aby być akceptowaną przez męża i teściów.

          Któregoś z pierwszych dni wspólnego zamieszkiwania Pani Matka, bo tak Jagosia zwracała się do teściowej, powiedziała, że nadchodzi koniec tygodnia, kończy się chleb i trzeba upiec nowy i że robota ta należy od tej pory do młodej gospodyni.

          To najbardziej odpowiedzialna praca, jaka czekała Jagosię w pierwszych dniach jej pobytu
w Rakowie. Była ona tym bardziej ważna, że traktowano ją na wsi jak obrzęd i jak świętość. W rozmowie
z Michałem dowiedziała się, że w piecu chlebowym mieści się sześć bochenków oraz że są wszystkie potrzebne do tej pracy narzędzia i produkty. Poprosiła go wtedy, aby na nadchodzącą sobotę przygotował drzewo do pieca.

          Pracę Jagosia rozpoczęła już w piątek po południu, kiedy to odmierzyła odpowiednią ilość żytniej mąki i przesiała ją przez przetaczek czyli specjalne gęste sito. Pod wieczór natomiast, w dzisce /w dzieży/ przygotowała rozczyn, n  a kryła go lnianym prześcieradłem i ustawiła w ciepłym kąciku, obok pieca. Teściowa uważnie się wszystkiemu przyglądała i gdy nadszedł odpowiedni moment, podsunęła Jagosi tzw. ciostko, czyli resztkę surowego ciasta z poprzedniego wypieku, przechowywaną w misce z mąką. Ciostko stanowiło zaczyn lub inaczej zakwas do kolejnego wypieku.

          W sobotę rano rozpoczęło się mięsienie czyli wyrabianie ciasta chlebowego. Do dziski z rozczynem Jagosia dodała drożdże, serwatkę rozcieńczoną wodą, mąkę i długo mięsiła ciasto, tak długo, aż przestało się lepić do rąk. Wtedy dziskę znowu nakryła, okręciła kocem i pozostawiła w ciepłym miejscu obok pieca, żeby ciasto się rusyło, to znaczy wyrosło. Michał tymczasem przyniósł wiecheć słomy na podpałkę oraz dobrze przeschnięte brzozowe drzewo w postaci grubych polan i na prośbę żony rozpalił ogień w piecu chlebowym. Ciasto rusyło się i wtedy na nieckach Jagosia wyrobiła z niego sześć bułek /bułkami nazywano surowe bochenki chleba/, które następnie umieściła w słomianych, posypanych mąką, koszykach. Sprawdziła teraz piec i uznała, że już niedługo będzie odpowiednio nagrzany, bo kolor cegieł na sklepieniu jest beżowy, więc niedługo będzie biały. Ożogiem poprawiła jeszcze ogień, żeby wszystko drzewo dobrze się wypaliło i piec nabrał właściwej temperatury. Gdy cegły w piecu nabrały już właściwego koloru, za pomocą pocioska /tyczki z przymocowaną pionowo na końcu deseczką/ wygarnęła resztki ognia, które Michał wyniósł na podwórko i ugasił. Jagosia w wiadrze z wodą zmoczyła półmietko /słomianą miotłę nabitą na ożóg/, wytrzepała go z nadmiaru wody i wymiotła  nim z pieca resztki popiołu. Teraz na wiesło, czyli specjalną łopatę, wyłożyła bułkę surowego chleba odwracając słomiany koszyk do góry dnem , obmyła go ręką zmoczoną w wodzie  i na jego środku, wskazującym palcem, narysowała znak krzyża.

          Nadszedł czas wsunięcia do pieca surowych bułek chleba. Była to najtrudniejsza czynność, od której bardzo wiele zależało. Chodziło przecież o to, aby wszystkie bułki zmieściły się w piecu, nie dotykały ścian, a jednocześnie nie pozlepiały się, gdy zaczną podrastać w czasie pieczenia. Najwidoczniej Jagosia mocno przeżyła ten moment, bo później wiele razy go wspominała:
– Pani Matka przyglądała się, jak ja, początkująca gospodyni, poradzę sobie z wiesłem, będącym przecież łopatą na długim trzonku, sięgającą do końca wnętrza gorącego pieca, na której leży  surowa bułka chleba. A ja wiedząc co mnie czeka, westchnęłam se głęboko do Boga, przeżegnałam się, chwyciłam za wiesło i jedną za drugą bułkę, udało mi się wsadzić do pieca na  właściwe miejsce ?opowiadała Jagosia.

          Teraz znowu znak krzyża i piec zostaje zamknięty.

          Gdy po półtorej godzinie piec otworzono, ukazały się rumiane bochny chleba, które za pomocą pocioska zostały przyciągnięte na brzeg pieca, obmyte wilgotną szmatką i położone na przygotowanej ławie. Każdy z nich Pani Matka brała teraz w ręce, pukała palcem w spód i słysząc głośny odgłos świadczący o tym, że zostały dobrze upieczone, dyskretnie się uśmiechała.

           Jagosia z Michałem stanowili dobre i kochające się małżeństwo. Zawsze, kiedy przypominam sobie jak doszło do jego zawarcia, zastanawiam się, na czym tak naprawdę polegał fenomen tamtego doboru. Dziadek zawsze bardzo liczył się ze zdaniem Babci, a ona nieustannie mówiła o nim tylko dobrze. A kiedy owdowiała mając 53 lata i zjawiali się mężczyźni, którzy proponowali jej zawarcie nowego związku małżeńskiego, odmawiała. Pamiętam jak później komentowała, że takiego jak Michał już nie będzie, więc nowe małżeństwo nie miałoby sensu.

babcia_i_dziadek400

Moi Dziadkowie: Jagosia i Michał            
Zdjęcie wykonane ok 1949 r, do publikacji przygotował go P. Pieklik.

 

 

Nadia

 

Wiosna 1992 roku była chłodna, ale koniec kwietnia „buchnął” obfitością zieleni. Pamiętam, że
był to dla mnie pracowity czas. Tego dnia, jak zresztą prawie kazdego przed egzaminami dojrzalości,
długo jeszcze po godzinie piętnastej pracowałem w swoim gabinecie. Drzwi na korytarz były otwarte, bo chciałem widzieć, kto o tej porze wchodzi do budynku. (more…)