Monthly Archiv: listopad, 2012

Na froncie i po wyzwoleniu. Opowieści z życia dziecka

Autor tekstu: Zbigniew Latkowski. Zdjęcia ze zbiorów autora.
Wspomnienia spisane w latach 90-tych XX wieku, korekta 01.2010r

 

                                      Leczenie i straszenie.

               Druga wojna światowa zbliżała się do końca. Ojciec od blisko sześciu lat siedział w niewoli niemieckiej. Miałem wtedy pięć lat i razem z matką mieszkaliśmy w małym mieście Jędrzejowie,
w województwie kieleckim. Matka zajmowała się tym, co umiała najlepiej, to znaczy drobnym handlem, prowadząc sklepik przy ul. Kieleckiej, sąsiadujący z niewielką restauracją. Ze sklepu było przejście do mieszkania, do którego można było wejść także od strony podwórka.

 

rynek_w_jedrzejowie_ii

 

                To, co opowiem nie oznacza wcale, że jeden naród jest lepszy od drugiego. Ot złożyło się, że spotkałem akurat takich ludzi.

               Pewnego razu bawiłem się w kuchni grzebiąc pogrzebaczem w  popielniku i szukając rozżarzonych węgli. Traf chciał, że akurat coś tłustego gotowało się na kuchni. Jak to się stało nie wiem, ale w pewnym momencie nastąpił wybuch rozżarzonych węgli na moją twarz. Instynktownie zamknąłem oczy, co uratowało mój wzrok, ale twarz miałem mocno poparzoną. Poprzez sąsiada prowadzącego restaurację, matka ściągnęła niemieckiego lekarza, bo słyszała, że Niemcy mają duże doświadczenie i najlepiej potrafią leczyć oparzenia. Jak przez sen pamiętam, że cała głowę miałem zabandażowaną, została mi tylko dziurka na nos. Ten sam lekarz zmieniał mi też opatrunki, a ostatni raz przyjechał na motorze
w przeddzień wkroczenia  do miasta wojsk rosyjskich. Słyszeliśmy potem, że zdołał ujść z życiem i po wojnie przekazał nawet jakieś wiadomości do sąsiada -restauratora. Najciekawsze jednak jest to, że na mojej twarzy nie ma żadnego śladu po tym oparzeniu.

               Pamiętam też jak drogą na Kraków uciekaliśmy z miasta przed frontem. Mijaliśmy wystraszonych żołnierzy niemieckich i spotykaliśmy wielu ludzi będących w sytuacji podobnej do naszej.

               W końcu schroniliśmy się w jakiejś wsi, w piwnicy. Myślę, że było to gdzieś koło Łączyna. Schowało się tam już wiele ludzi, choć nie wszyscy wytrzymywali siedzenie w zamknięciu. Kiedy się trochę uspokoiło, ktoś wyszedł na zewnątrz. Po powrocie powiedział, że w pobliżu leży ranny Niemiec i prosi o wodę. Pamiętam, że wzbudziło to przestrach kobiet:
– może jest to podstęp, a jak podejdziesz to Cię zabije -mówiły. Nie pamiętam jak się ta historia skończyła.

               Wkrótce pojawiły się rosyjskie czołgi, wyszliśmy z piwnicy i witaliśmy żołnierzy.

               Po przejściu frontu wróciliśmy z matką do mieszkania w Jędrzejowie. Wchodząc do miasta najbardziej zapamiętałem osmalone ściany niektórych budynków, a potem to, że nie pozostał żaden ślad po moich zabawkach /matka sprawiała mi dużo ładnych zabawek, które gdzieś tam kupowała jeżdżąc za towarem/.

               Matka była piękną kobietą i gdy do miasta wkroczyli Rosjanie, „wpadła w oko” jednemu z żołnierzy, który od tej pory zaczął nas nachodzić i niepokoić. Kiedy zastawał drzwi zamknięte, a spodziewał się, że jesteśmy w środku, łomotał straszliwie. Baliśmy się bardzo, bo odgrażał się, że nas zabije.

– „Wystrielaju was” – krzyczał. Pamiętam, że wtedy kładliśmy się z matką na podłodze pod oknem.
-„Gdyby będzie strzelał przez okno, to nas nie trafi” -mówiła matka.

               Żyłem wtedy w wielkim strachu i dlatego wydarzenia te pamiętam dokładnie. Pewnego dnia bawiłem się z dziećmi sąsiadów na podwórzu. Żołnierz rosyjski zaskoczył matkę w sklepie, a Ona poprzez mieszkanie i podwórko ratowała się ucieczką do restauracji. Żołnierz pobiegł za nią chcąc zmusić ją do uległości. Widocznie to zauważyłem, a  być może krzyki spowodowały, że i ja tam pobiegłem. Wtedy żołnierz złapał mnie, przystawił karabin do mojej głowy i zapytał mojej matki, czy jestem jej synem. Do dzisiaj matka moja wspomina ten dzień, kiedy to jedyny raz,  wyparła się swojego dziecka. Ciekawe, że i ja instynktownie nie przyznałem się do swojej matki. Żołnierz puścił mnie wtedy, a ja uciekłem. Sąsiedzi jakoś ten incydent rozładowali, ale matka za poradą / nie wiem, kogo/ poszła na skargę do dowództwa NKWD. Przysłano zaraz kilku żołnierzy na sprawdzenie tego faktu, ale jak tu udowodnić swoją rację, skoro prześladowcy akurat nie ma.
– Gdzie prześladowca? – pytają. Złożyła Pani fałszywą skargę. Traf jednak chciał, że akurat w tym czasie prześladowca zaczaił się na podwórzu i zwabiony światłem w kuchni, wszedł do mieszkania. Podobno więcej już nie widziano go w mieście.

              Ja natomiast jestem zadowolony z siebie /o próżna istoto/, że  mimo swoich pięciu lat, wyczuwając zagrożenie, nie przyznałem się do matki,.

 

                                           Jakiś czas potem 

               Po wojnie ojciec powrócił z niewoli, ale rodzice nie znaleźli wspólnego języka i rozeszli się. Wkrótce matka zmieniła swoje lokum. Sklep znajdował się teraz w Rynku, koło księgarni, w dobrym punkcie handlowym. Tam też mieliśmy mieszkanie.

 

 ul._kielecka_ii

              Wśród dzieci na podwórku dominowała wtedy zabawa w wojsko i żołnierzy. Była nas cła gromadka
i prześcigaliśmy się w pomysłach, chcąc zaimponować jeden drugiemu. Ja marzyłem o tym, aby mieć jakąś broń do zabawy, dlatego matka poprosiła kogoś z rodziny o wystruganie kształtu karabinu z drewna
i wkrótce otrzymałem „sprzęt”, z którego byłem niebywale dumny. Z czasem przyczepiłem do niego gumę i wtedy mogłem nawet strzelać z grochu lub patyków.

               Pewnego razu przechodziłem ze swoim kolegą koło naszego sklepu. Wystawę oglądał młody milicjant, na którego plecach wisiała „pepeszka”. Stanęliśmy za jego plecami.
– „Ja też mam w domu karabin, taki jak prawdziwy” -pochwaliłem się głośno koledze. Milicjant albo dokładnie nie usłyszał, co mówiłem, albo nie zrozumiał zdania warunkowego. Błyskawicznie odwrócił się, złapał mnie za kołnierz i rozkazał:
– „prowadź do swoich rodziców”.

               Chciałem się uwolnić i uciec, ale trzymał mnie mocno. Wyrywając się i krzycząc prowadziłem go na nasze XVIII  wieczne, wybrukowane podwórko, w kształcie wąskiej uliczki, z rynsztokiem pośrodku. Znajdowało się ono tuż koło sklepu i prowadziła do niego z Rynku wąska sień. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości naszego mieszkania, chcąc zrobić na złość prześladowcy, skręciłem w lewo i zaprowadziłem go do sąsiadki z naprzeciwka, mówiąc, że to jest moja Mama. Kobieta bardzo się wystraszyła. Potem dowiedziałem się dlaczego -bo jej mąż siedział wtedy w więzieniu UB w Kielcach, oskarżony o współpracę z gestapo /pracował jako folksdojcz?/. Prawdopodobnie był on umieszczony u Niemców za wiedzą AK,
w celu pomagania naszemu ruchowi oporu /między innymi słynne odbicie więźniów/. Ale w więzieniu się wysiedział, bo AK też nie była dobrze widziana przez nową władzę ludową. Próbowałem niedawno dotrzeć do informacji i zweryfikować zasłyszane opowieści, ale się nie udało.

               W każdym razie swoim działaniem narobiłem dużo zamieszania, a w awanturę włączyli się także sąsiedzi. Na pomoc przybiegła również moja matka razem z przyszłym ojczymem, bo ktoś dał znać o tym incydencie do sklepu, który prowadzili. Weszliśmy wtedy do naszego mieszkania, pokazaliśmy milicjantowi drewnianą kolbę wystruganą na kształt karabinu, ale to nie wystarczało. Żądał prawdziwego karabinu i nic go nie przekonywało. Awantura jak cholera – weź człowieku i wyczaruj mu karabin! Rozsierdzony awanturą mój przyszły ojczym /”silny jak byk”/, zdjął milicjantowi czapkę, /aby uszanować orzełek jak powiedział/, następnie złapał milicjanta, uniósł go do góry i wyrzucił z mieszkania tak mocno, że ten wywalił plecami drzwi sąsiadów i wpadł do środka. Odchodząc, odgrażał się, że wróci tutaj jeszcze
i nam pokaże. Ale na szczęście więcej się nie zjawił. W milicji byli też „koledzy z AK” mojego przyszłego ojczyma.

               Dobrze, że milicjant nie użył broni, bo i tak mogło być.

 

Moja pierwsza dobranocka

Opowiadanie przedstawia życie na wsi jędrzejowskiej ponad pół wieku temu. Autor Antoni Ryszard Sobczyk jest emerytowanym górnikiem mieszkającym w Żorach. Pochodzi z Mnichowa kolo Jędrzejowa.

 

               Jako dziecko prawie zawsze przebywałem u Dziadków na Wygodzie. Łączą się z tym wspaniałe wspomnienia. Byłem małym brzdącem, ale pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Pewnie dlatego tak się dzieje, że jest to najpiękniejsza część mojego dzieciństwa.

               Dziadka zwali na wsi tak po prostu, „Jasiek”.  Chłop był z niego nie za wysoki i szczupły, ale żylasty i mocny. Zapamiętałem go z siwymi włosami i sumiastym wąsem, zawsze podkręcanym.

               Sypiałem oczywiście z Dziadkiem, w izbie obok kómory, pod wielkim obrazem z Sercem Jezusowym i jak mi się wtedy wydawało, na wielkim, dębowym łóżku z siennikiem wypchanym żytnią słomą, przykrytym prześcieradłem z szarego płótna. Bo jak mawiał Dziadek, na białym to ino dziedzice
i gulony śpio. Oczywiście przykrywaliśmy się pierzyną, pod głowy mieliśmy bufiastą poduszkę obszywaną koronką, a Dziadek spał w płóciennych kalesonach z oberwanymi trokami.

            Przed snem mówiliśmy pacierz. Dziadek klękał, opierał złożone ręce o łóżko, a ja obok niego,
w takiej samej pozycji. Później, z pomocą Dziadka pierwszy gramoliłem się na łóżko, bo spałem od ściany, żebym w nocy nie spadł.

– No Dziadziuś, teraz opowiedz mi bajkę.
– Społbyś, chyra! Cały dziń włócyłem. Umordówanym.
– Ale Dziadziuś …
– Niech ci ta bedzie, ale króciuśko.

 

               No to było tak. W chałupinie pod lasem mieszkał chłop z babą. Mieli kilkoro dzieci, drobiazg to jeszcze był. W obórce stała krowa z cielęciem, a po podwórzu łaziło parę kur i gęsi. Konia nie mieli, bo i na czym mieli go utrzymać? Na tych paru morgach lichej ziemi? Cały rok u nich trwał przednówek. Dobrze,
że las był obok, to jakoś wiązali koniec z końcem. Ale bida była.

                Wiosna już przyszła, cieplutko się zrobiło, to chłop mówi do swoi:
– Może by tak wsadzić ziemniaków, póki jeszcze wszystkie niezjedzone?
– Ale cym orać?…

               Uradzili, że będą ciągnąć pług sami, na zmianę. Wyszli dodnia, rozrzucili gnój po polu i wzięli się za orkę. Kole południa byli już tak pomordowani, że ledwie stali na nogach. Przystanęli, obtarli pot z czoła, napili się wody ze skopka i spojrzeli po polu. Prawie nic roboty nie ubyło.

Nagle, za nimi, jak nie zawieje, jak się nie zakurzy?!
Patrzą, stoi jakiś chłop i pyto:
– Cośta takie pomordówane?

– Tak to się wita ludzi ciężko w polu pracujących, diable jeden!?

               Chłop z babą domyślili się, że jest to widywany w tej okolicy diabeł. Zresztą, porządny człowiek to ludziom w polu pracującym najpierw „Szczęść Boże” mówi. Czy się go bali? Ależ skąd! Wcale się nie bali, bo taki, na ten przykład diabeł, na grzeszne dusze ino jest łasy, a oni przecież do kościoła chodzili, na ochfiarę dawali, nie kradli na panadziedzicowym polu, ani na plebanowym. Podobno ino bogaci grzeszą,
a nie takie bidoki jak oni.

– Może bym i wama co ulżył w ty robocie – zagaił diabeł.
– Pewnie nie za darmo? – pyta chłop.
– A juści! Przecie wim, że wase dusze na nic mi sie zdadzo. A jeść trza.

               Chłop zdjął copke, podrapał się po głowie i mówi:

– Dobrze. Zrobimy tak, teraz idziemy do chałupy coś zjeść, poobrządzać, odpocząć, a po południu bierzemy się do roboty.
– Co ty na to?
– Dobra!         

               Po południu wyszedł chłop w pole. Patrzy, pod lasem, obok drogi diabeł już siedzi na żerdzi
i a jakże,  … fajkę se kurzy.

– No to do roboty!- mówi chłop zacierając ręce.
– Hola! Hola! Nie tak prendko! A jak z podziałem plonu bedzie?
Fifty, fifty?  – pyta podejrzliwie diabeł.
– Nooo, uradziliśmy z moją, że jak urośnie, to na jesieni, ty zbierasz plon z wierzchu, a my od spodu, czyli
z ziemi.
– Dobra! Zgoda!- przyklasnął diabeł. Myśli se, pasuje, bo ja z wierzchu, co najlepsze zbiorę, a oni korzonki ino. Ha, ha, ha, ha!  I tarzało się diablisko ze śmiechu, aż się po polu kurzyło!

– No diable, do pługa – zawołał chłop.

               Diabeł wstał otrzepał się i tak jucha ciągnął pług zapalczywie, że aż pierdzioł przy tym śmierdząco. Kładli jedną skibę za drugą, ledwie chłopina nadążył chodzić trzymając mocno pług w garściach,
a kobiecina za nimi, co dwie stopy pac, pac, krojonego ziemniaka z opołki w bruzdę ledwo zdążyła wrzuczć. 
Pod wieczór wszystkie ziemniaki mieli już wsadzone i pole pięknie zabronowane.

               Już tak początkiem lipca wiadomo było, że ziemniaki się udadzą tego roku. Nać pięknie wyrosła
i pięknie zakwitła. Diabeł, co rusz oglądał pole i tylko ręce zacierał z radości. 

               Gdzieś tak w połowie września, w niedzielę, chłop wracając ze swoją po sumie w kościele, spotyka diabła:
– Co się tak kręcisz jak kot z pęcherzem, za duszyczkami? Jutro bierz się do roboty i zabieraj z pola co swoje.

               Ucieszył się diabeł. W poniedziałek z samego rana wpadł na pole, zaczął z wielkim zapałem zrywać nać i wynosić gdzieś chet za las, do swojej chałupy. Jeszcze zanim na „Anioł Pański” zadzwonili, już
z ostatnią płachtą naci schodził z pola, ino się strasznie dziwował, dlaczego te gupcoki na pobliskich polach, palą to, co on z takim mozołem do chałupy znosi.

               Chłop ze swoją i z pomocą kumoszek wykopali ziemniaki, wsypali do piwniczki obok gruszy przed chałupiną posadowionej, obmurowanej w ziemi i przykrytej od góry darnią, by w zimę miały cieplutko i nie przemarzły czasem. Kobiecina zaraz ugotowała ich pełen sagan i postawiła na środku izby. Dzieciska go obsiadły w koło, bo już od dawna się kręciły po izbie, kuszone zapachem. Chłop też na ławie pod piecem
z pełną michą zasiadł i wszyscy zajadają zadowoleni.

               Nagle z hukiem drzwi się otwarły i przed progiem stanął diabeł taki zły, że aż mu piana z pyska waliła. Progu nie śmiał przekroczyć, bo w izbie za dużo było świętych obrazów, a i ten najważniejszy,
z pielgrzymki do Częstochowy wisioł pośrodku ściany, no i święcona woda też by się znalazła.
– Co wy se myślita? Źmioczki se ita smacne, jak jakie paniska -drze się w niebogłosy. A jo gotuje i gotuje te nać i nie idzie tego do gemby wrazić! Pies się tego nawet nie chce chycić!

               Pomiarkował się chłop, że to nie przelewki, bo diabeł zły i trza go jakoś udobruchać.
– Nie nerwuj się już. Teroz robimy tak. Na tym polu po ziemniakach zasiejemy razem żyto i ty zbierzesz to z góry, a ja to z dołu. Niech się rachunki wyrównają.
– Ooo nie! Tym razem to mnie już nie ocyganicie. Biere wszystko z dołu
– wykrzyczał diabeł.

              Nie wiem jak to się skończyło, bo zasnąłem.

               Rano, po przebudzeniu, wychodziliśmy z Dziadkiem, po cichutku, przez komorę, do ogródka.
A Babcia później dziwowała się i dziwowała, czego te malwy jej tak marnieją.

 

Żory, wtorek, 23 lutego 2010 r

 

 

Wspomnienie o sąsiedzie

Jest to opowiadanie autorstwa Pana Zbigniewa Latkowskiego.Jego Mama pochodziła z Rakowa. On urodził się w Jędrzejowie, ale większość dotychczasowego życia spędził w Warszawie. Jest absolwentem Wydziału Elektroniki Politechniki  Warszawskiej. W stolicy też realizował swoje ambicje zawodowe. 

 

 

               Było raz tak, w drugiej połowie lat 70-tych ub. wieku, że przeprowadziłem się do nowego mieszkania na trzecim piętrze, w całkiem nowym bloku. Blok był zbudowany z wielkiej płyty, na Ursynowie, a mieszkanie stanowiło realizację naszych marzeń w tamtym czasie. Naszych marzeń, to znaczy rodziny złożonej z nas /małżonków/ i dwojga dzieci – syna i córki.

               Powoli poznawaliśmy otoczenie i sąsiadów. Czasy nie były dobre, a w tym miejscu Warszawy było szczególnie trudno, choćby w dokonywaniu codziennych zakupów. Mówiono wtedy, że mieszkamy
w dzielnicy będącej „sypialnią Warszawy”.

 

ursynow_III

               Jednego razu zostaliśmy zaproszeni przez sąsiadów mieszkających „pod nami”. Przyjechała właśnie moja Matka, została więc z dziećmi, a my udaliśmy się na zapoznawczą kolację.

– Dlaczego o tym wspominam?

– Bo nieraz okoliczności tak się układają, że trudno wytłumaczyć to zwykłym przypadkiem.

– Może w tym jest jakaś siła sprawcza, a my po prostu o tym nie wiemy?

– Jeśli tak było, to po co miałaby działać w ten sposób?

– Intuicyjnie czujemy, ze trudno wytłumaczyć jest wystąpienie zdarzenia o bardzo niskim /znikomym/ prawdopodobieństwie.

               Sąsiad był miłym człowiekiem, trochę starszy od nas. Okazało się, że do niedawna był prezesem Spółdzielni Mieszkaniowej, która wybudowała osiedle Ursynów. Wspominał, że rozważał czy wziąć mieszkanie na trzecim piętrze /ostatnim/, czy też pod nami i jeszcze o tym, że do naszego mieszkania „przymierzali się” jego znajomi, ale gdy po kilku dniach wrócili do tego wariantu, okazało się, ze mieszkanie jest już zajęte. Zdziwienie ich wywołało szybkie nasze działanie, bo mieszkanie było z puli na sprzedaż lub zamianę.

               Dalej rozmowa potoczyła się na temat, skąd jesteśmy i co robimy?

– Cóż się okazało?

– Otóż ja pochodziłem z Jędrzejowa, a mój sąsiad z Piasków koło Jędrzejowa. Oczywiście mieliśmy wiele wspólnych tematów i znajomych, ale wskutek różnicy wieku /około 10 lat/ części ludzi, o których on mówił, nie znałem. Wspomniałem więc, że akurat przyjechała moja mama, która na pewno pamięta brakujące w mojej pamięci wydarzenia i wkrótce siedzieliśmy już wszyscy razem, snując wspomnienia
o znajomych, okupacji i rodzinie.

 

ursynow_ii

               W pewnym momencie sąsiad zaczął opowiadać o swoim ojcu, który przed wojną był posłem. Pisał też pamiętnik, którego pierwsze zdania mówiły o tym, że jego ojciec, /czyli dziadek sąsiada -przypisek autora/ w 1863 roku wiózł furą rannych powstańców i zajechał na podwórze do swojej siostry w Rakowie, gdzie akurat odbywało się wesele.

               W trakcie rozmowy okazało się, że wesele odbywało się u Chajów, a moja babcia pochodziła właśnie z tej rodziny i z tego domu, gdzie zajechali powstańcy i gdzie odbywało się wesele. W ten oto sposób dogadaliśmy się, że jesteśmy rodziną, co prawda daleką, ale jednak. Odtąd już moja żona dopatrywała się między nami dużego podobieństwa, szczególnie w zarysie głowy, czoła itp.

               W/w Spółdzielnia Mieszkaniowa powstała dla zaspakajania potrzeb pracowników Politechniki Warszawskiej, ale wskutek aktywności prezesa i zarządu rozwinęła się ponad zakładany plan. W czasie naszego spotkania sąsiad nie był już jej prezesem. Mówił, że dokąd trzeba było wszystko organizować
i budować od zera, to on był dobry, a teraz, już na gotowe, posadzono na to stanowisko jakiegoś „aparatczyka”, no i w zamian za to pewnie był zobowiązany pilnować realizacji jedynie słusznej drogi do socjalizmu, a przy okazji rozdzielać dobra mieszkaniowe „swoim”.

               W tym czasie sąsiad był już wykładowcą na Politechnice Warszawskiej, ale też szukał możliwości biznesowych. Wkrótce rozpoczął z powodzeniem działalność gospodarczą uruchamiając produkcję wyborów z tworzyw sztucznych. Niestety z początkiem lat 90 -tych ubiegłego wieku zbyt wcześnie odszedł z tego świata. Nie udało się bowiem lekarzom z Zabrza poprawić funkcjonowania jego organizmu.

 

 

Jadzia, Ciorty i inni

 

               W dawnej Polsce było wiele tajemniczych miejsc, w których miały swoje siedziby różne, obce ludziom i czasem niebezpieczne dla nich istoty: duchy i demony. Myślę, że jest potrzeba pisania o tym, by ocalić od zapomnienia ginącą bezpowrotnie tradycję wierzeniową minionych pokoleń, a poza tym jesteśmy przecież ciekawi, jak żyli, o czym myśleli i co zajmowało naszych praojców.

               Z opowiadań dziadków, rodziców i przyjaciół rodziny zapamiętałem, że w okolicach Rakowa /jędrzejowskiego/ jest kilka miejsc, gdzie można zetknąć się z istotami pozaziemskimi. Najbardziej utkwiły mi w pamięci:
– „Torfiane Doły”,
– „Żabiniec”,
– i „Zimna Woda”.

 

„Torfiane Doły”

 

               Od Jędrzejowa po Motkowski Las, wzdłuż rzeki Brzeźnicy, ciągnie się malowniczy pas łąk, leżących na torfowisku. Przez wiele lat mieszkańcy okolicznych wsi, min.  Rakowa i Czarnocic wydobywali tu torf, który po wysuszeniu służył jako opał. Po torfie pozostał wielohektarowy obszar dołów napełnionych wodą:
– głębokich i  płytkich, małych i dużych, łączących się ze sobą lub istniejących samodzielnie.

               Ludzie łowili tu ryby, polowali na ptactwo wodne, a czasem przychodzili tu tylko po to, żeby nacieszyć oczy pięknem okolicy i odpocząć. Starsi i bardziej doświadczeni mieszkańcy przestrzegali, żeby nie chodzić w „Torfiane Doły” pojedynczo, bo można zostać ofiarą topielicy. Postać tę utożsamiano z duszą młodej szlachcianki z pobliskiego dworu, Jadwigi, która porzucona przez narzeczonego,
z rozpaczy i zgryzoty, tu się utopiła. Topielica Jadzia pięknym śpiewem wabiła młodych mężczyzn, wciągała ich w miłosne igraszki, po czym mściła się za nie osiągnięcie małżeńskiego szczęścia, po prostu ich topiąc.

               W latach sześćdziesiątych XX wieku „Torfiane Doły” zostały zamulone, bo przez ich teren poprowadzono wody rzeki Brzeźnicy.

 torfiane_doly_ii

W Torfianych Dołach

 

               Dzisiaj cały ten obszar wygląda inaczej niż przed laty, jest wielkim „trzęsawiskiem”, porośniętym, szuwarami, zielskiem i olchami, z niewielkimi rozlewiskami wody, między którymi wije się koryto Brzeźnicy. Wchodząc tam, ciągle jeszcze można nacieszyć się niepowtarzalną atmosferę minionych lat, a niektórzy usłyszeć mogą nawet cichutko „sączący” się śpiew szlachcianki Jadzi.

 

Żabiniec”

 

               Jeśli dobrze pamiętam, stał tam tylko jeden dom oraz zlokalizowany był bród, czyli przeprawa, przez przecinający drogę strumień, płynący od Gozny w stronę Chwaścic. Poza tym w koło, jak okiem sięgnąć, rozciągały się pola, ukraszone kępami zarośli i zagajnikami. Strumień, o którym mowa i przyległy teren nazywano „Żabińcem” lub „Ziabińcem”.

               Niepokój zaczynał się tu późnym popołudniem, gdy furmanka lub przechodzień zbliżali się do owego brodu. W pobliżu wody zjawiało się dwóch opryszków-diabełków, nazywanych w tej okolicy Ciortami. Mieli oni postacie kilkunastoletnich chłopców, ubranych w zielone spodnie i czerwone kurtki. Na ich głowach zwracały uwagę charakterystyczne „ośle” uszy i małe różki, a z tyłu ogon. Nogi natomiast zakończone miały bydlęcymi kopytami. Ciorty nie mówiły ludzkim głosem, a jedynie pokrzykiwały
i pobekiwały, mocno przy tym gestykulując. Usiłowały też schwycić konia za uzdę i skierować furmankę nie przez bród na drugą stronę strumienia, ale zgodnie z płynącą wodą. Przechodnia zaś pociągały za ubranie, popychały i wskazywały kierunek marszu zgodny z nurtem wody. Konflikt przedłużał się, jeśli podróżny zatrzymał się, usiłując coś wytłumaczyć. Wtedy trudno było się od Ciortów uwolnić i wiele nerwów kosztowało przedłużjące się spotkanie. Najgorzej zaś było, gdy pozwolił sobą pokierować i ruszyli wzdłuż strumienia. Szybko bowiem tracił orientację w terenie i błądzili po okolicy, wracając do domu dopiero po kilku dniach. Mój Wuj, który opowiadał o takim zdarzeniu, bo też kiedyś spotkał się z Ciortami. Usiłował nawet „zdzielić” batem jednego z nich, ale on tak się ustawiał i przeskakiwał z miejsca na miejsce, że nie można go było trafić.

 zabiniec_i

Dojazd do Żabińca

 

               Ciorty przestały być widywane na terenie Żabińca, gdy bród został zastąpiony betonowym mostkiem. Od tej pory można je podobno spotkać w pobliskim zagajniku.

 

„Zimna Woda”

 

               „Zimna Woda” to małe jeziorko, znajdujące się na skraju lasu, w pobliżu wsi Podlaszcze, teraz niestety prawie całkowicie zarośnięte trawą i sitowiem. O ile dobrze zapamiętałem, nigdy nie została zbadana jego głębokość, bo nawet najdłuższe tyczki, drągi i pręty wchodziły w wodę, następnie w muł
i nie napotykały żadnego oporu. Niektórzy twierdzili, że pod wodą, od strony zachodniej, jest wejście
do podziemnych komnat, do których można się dostać przez żelazne drzwi.

               W świadomości okolicznej ludność teren ten wiązany jest z ważnymi wydarzeniami historycznymi. Słyszałem na przykład, że jedna z pierwszoplanowych postaci Powstania Styczniowego, uciekając przed prześladowaniem władz carskich, zatopiła tu  kufer z ważnymi dokumentami. Podobno w jeziorku został też schowany skarb jednego z majętnych rodów tego regionu. W okresie II wojny światowej, w lesie koło „Zimnej Wody” zbierali się partyzanci AK i BCh przed akcjami zbrojnymi, min. przy szosie z Jędrzejowa do Kielc.

 zimna_woda_i

Okolice Zimnej Wody

 

               Mówiło się, że wcześnie rano, na skraju lasu w okolicach „Zimnej Wody”, spotkać można nieznane
w tej okolicy osoby, które pilnują wejścia do podziemnych komnat i schowanych skarbów. W latach pięćdziesiątych XX wieku o wschodzie słońca, można było tu spotkać mężczyznę, ubranego w ciemny garnitur, białą koszulę, krawat i rozpięty popielaty płaszcz. Na nogach nosił tak zwane „oficerki”, od których miejscowi nazwali go „Oficerem”. Zjawiał się nagle na skraju lasu i tak samo nagle znikał. Ów „Oficer” chętnie podejmował rozmowy z napotkanymi, imponując im nie tylko znajomością historii Polski, ale także prognozami dotyczącymi rozwoju naszego kraju. Jeden z mieszkańców Podlaszcza spotykał „Oficera” wielokrotnie i zasłyszanymi od niego opowieściami dzielił się z sąsiadami i znajomymi.