Listopadowa opowieść

 

               Jeszcze pół wieku temu prawie wszystkie drogi wiejskie były nieutwardzone, a poruszanie się nimi, szczególnie w okresie wiosny i jesieni, groziło uwięzgnięciem i pozostaniem w błocie przez dłuższy czas. Na szczęście znakomicie funkcjonowała wtedy pomoc sąsiedzka i o każdej porze dnia i nocy można było liczyć, ze w razie potrzeby ktoś się zjawi i „poda życzliwą dłoń”.

               Pietrek mieszkał we wsi Podlaszcze, na jej skraju, pod lasem, w pobliżu jeziorka zwanego „Zimną Wodą”. Miejsce to uważane było za tajemnicze i nawet niebezpieczne, a Pietrek jeszcze „wzmacniał krążące pogłoski”, opowiadając o niezwykłych postaciach pojawiających się w tej okolicy.

               W domu Pietrzka pachniało ziołami, bo jego Matka leczyła różne dolegliwości, w szczególności zaś słynęła z tego, że zręcznie i skutecznie „nastawiała” zwichnięte i złamane kończyny. Następnie stosując okłady z żywokostu i innych darów natury doprowadzała je do pełnej sprawności. Pietrek natomiast, znany był z niezwykłej siły fizycznej i opowiadań o swoich wyczynach. Okazji ku temu miał wiele, przede wszystkim w okresach mniejszego nasilenia prac polowych, kiedy to kilka razy
w tygodniu przemierzał sobie tylko znane ścieżki wśród pól i łąk pomiędzy Podlaszczem a Rakowem, odwiedzając kowala, sklep i zaprzyjaźnione domy.

               Zdarzenie, które chcę teraz przywołać, miało miejsce w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Nie wiem ile było w nim prawdy, ale nikt nigdy w mojej obecności nie poddawał go w wątpliwość.

– Jechał chłop wozem ciągnionym przez lichego konia, od Wykna przez Czarną Ziemię w stronę Podlaszcza – zagajał Pietrek. Po co powlókł się tam o tej porze roku i przy mokrej pogodzie „Bóg raczy wiedzieć”, bo kto kiedykolwiek był tam jesienią lub wiosną zdaje sobie sprawę, jaka to zdradliwa droga.

               Tym razem też było fatalnie. bo siąpił listopadowy deszcz ze śniegiem, błoto straszliwe lepiło się do kół wozu oraz nóg konia i zaprzęg ledwo się poruszał. W pewnym momencie oblepiony błotem wóz wjechał w głębsze koleiny, koń zatrzymał się i w żaden sposób nie mógł sobie poradzić z jego ciągnięciem. Sytuacja stała się tym bardziej trudna, że w odległości dwóch kilometrów od tego miejsca nie ma żadnych zabudowań, więc nikt chłopu nie mógł udzielić pomocy.

– Szedłem akurat przez łąki z Rakowa w stronę swojego domu – „ciągnął” dalej Pietrek i widzę, co się dzieje. Chłop wywija batem, „drze” się na całe gardło, koń pręży się, szarpie wóz, ale bez skutku. W końcu konisko osłabło do tego stopnia, że opuściło łeb i stało w bezruchu. Chłop z trudem zlazł z wozu obejrzał zagłębione po osie koła, poklepał na pocieszenie konia po szyi i stanął bezradny, zastanawiając się, co dalej począć.

– Poznałem Go już z daleka. To Jonek, który widocznie wracał z pola na „Brzezionkach” – kontynuował Pietrek.  Żal mi się go zrobiło, bo dobrze znalem tego serdecznego niezgułę i choć było mi nie po drodze, skierowałem się w stronę nieszczęśnika. Gdy obejrzałem wszystko z bliska, kazałem wyprząc konia, wyprowadzić go na miejsce porośnięte trawą i oczyścić mu kopyta. Sam zaś zrzuciłem wierzchnie odzienie, chwyciłem jedną ręką za dyszel, drugą za orczyk, oparłem się nogami o twardszy kawałek gruntu i ruszyłem nieco wóz do przodu. Później cofnąłem do tyłu, znowu do przodu i w końcu udało mi się wyciągnąć go na równiejszą drogę. Jeszcze tylko zarzuciłem na plecy kapotę i udałem się w „swoją” stronę. Po kilku krokach odwróciłem się na chwilę i wykrzyczałem:

– Czego się gapisz, zaprzęgaj.
– I daj przez zimę gniademu trochę obroku, bo na wiosnę nie będziesz miał, czym w pole wyjechać.

               Jonek zaprzągł swoją „chabetę”, wgramolił się na wóz i ruszył  w stronę chałupy.

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *