Monthly Archiv: listopad, 2012

Między młotem a kowadłem

 

               Hefajstos, najpracowitszy z bogów mitologii greckiej, prowadził kuźnię we wnętrzu wulkanu. Kuł pioruny dla Zeusa, robił tarcze, miecze i pancerze. Wykonał nawet berło dla władcy i biżuterię dla bogów Olimpu. Wszystko, co zrobił, było niezwykle piękne
i użyteczne.

              Kowalstwo kojarzy mi się jednak nie z Hefajstosem, ale przede wszystkim z wiejską kuźnią II polowy XX wieku, którą dobrze znałem. Ta kuźnia, to drewniana szopa, w której znajdowało się palenisko, kowadło, śrubstak, czyli imadło i wiele prostych narzędzi do obróbki żelaza: różnej wielkości młotki, kleszcze, cęgi, przecinaki, punktaki, pilniki, gwintowniki itp. U kowala było zawsze wesoło i ciekawie, bo mężczyźni przychodzili nie tylko „za interesem”, ale też żeby dowiedzieć się czegoś nowego, pogadać o sprawach gospodarskich, a także popolitykować i pożartować.

               Niekiedy miały tu miejsce zupełnie nieoczekiwane zdarzenia, jak choćby takie, jak przedstawione poniżej.

 

– Było jesienne, pogodne popołudnie. W pobliskiej kałuży stado dorosłych kaczek pławio się i szukało „czegoś  dojedzenia”. Ptaki te lubią przebywać w pobliżu ludzi, dlatego w pewnym momencie wychodzą
z wody i jak zwykle, powoli zmierzają w kierunku kuźni. Następnie zdarzenia toczą się już błyskawicznie. Kowal odcina zbędny dla obrabianego przedmiotu kawałeczek rozgrzanego do czerwoności żelaza,
a ten odbija się od podstawy kowadła i wypada za próg kuźni. Dorodna kaczka uznaje ten ścinek za smakowity kąsek i łapczywie go połyka, a on, za chwilę wypada na ziemię, … wypalając jej dziurę w szyi, tuż za dziobem. Kaczka, jak gdyby nigdy nic, rusza za spłoszonym stadem, ale po chwili traci oddech i pada na ziemię.

               Ten „spektakl” widziało kilka osób i wiadomość o „łakomej kaczce” obiegła szybko okolicę. Każdy, kto w następnych dniach przychodził do kuźni, upewniał się, czy rzeczywiście takie zdarzenie miało miejsce.

 

               Kowale to zdolni i wszechstronni rzemieślnicy, mający tzw. „złote ręce”. Z ich pracy korzystała cała okolica i pewnie dlatego, utarło się powiedzenie, że „kowal wszystko zrobi i wszystko naprawi”. Poza tym kowal utrwalił się przez wieki, jako człowiek pracowity i odpowiedzialny, a kuźnia jako miejsce, gdzie nie można pozwolić sobie na słabość i bezczynność.

               Tacy też byli dwaj przyjaciele, kowale: Mietek i Tadek. Znali się od dzieciństwa, bo pochodzili z tej samej wsi. Obaj nauczyli się fachu od Ignacego, Ojca Mietka, wiejskiego kowala. Obaj tez byli pasjonatami tworzenia z rozgrzanego żelaza i wykonywali przedmioty, które charakteryzowały się nie tylko przydatnością w gospodarstwie wiejskim, ale także walorami artystycznymi.

               Później ich losy rozeszły się.
Mietek pozostał na wsi. Tu nadal, jak jego ojciec, robił podkowy i podkuwał konie, okuwał drewniane wozy, wykonywał pługi, brony, kultywatory, siekiery, młotki, różnej wielkości gwoździe, śruby i nakrętki, naprawiał też wszelkie maszyny rolnicze i sprzęt gospodarski. W Jego kuźni żelazo rozgrzewane było
w palenisku, podsyconym przez wentylator, napędzany siłą ludzkich mięśni. Następnie obrabiane było na kowadle umieszczonym na dębowym pniu umieszczonym w środkowej  części kuźni. Jeśli przedmiot wymagał znacznej zmiany kształtu i grubości, wtedy potrzebny był pomocnik, który dużym młotem uderzał we wskazane miejsce. Przedmioty wymagające utwardzenia, czyli zahartowania, były nagrzewane, a następnie zanurzane w wodzie.

               Bardzo ekscytującą czynnością było szwejsowanie, to znaczy łączenie na gorąco dwóch kawałków żelaza lub łączenie dwóch końców płaskownika w taki sposób, aby powstała obręcz, np. do okucia drewnianego koła do wozu. Była to czynność niebezpieczna, wymagająca dużej sprawności, a także pełnej koordynacji i wtedy każdy z obecnych w kuźni wiedział dokładnie co ma robić. Gdy kawałki żelaza przeznaczone do połączenia znalazły się w palenisku, trzeba było mocniej kręcić kołem napędzającym wentylator, aby wytworzyć większy żar. Do paleniska, oprócz koksu, dosypywany był wtedy drobno potłuczony, wysokiej jakości węgiel. Żelazo rozgrzewało się do czasu pojawienia się nad  paleniskiem  charakterystycznego iskrzenia. Gdy kowal uznał, że nadszedł właściwy moment, że żelazo zaczyna się topić, błyskawicznym ruchem chwytał szczypcami rozgrzane do białości, iskrzące kawałki, przenosił je na kowadło i poprzez uderzanie młotkiem lub młotem pomocnik sklepywał miejsce łączenia.

 

               Tadek wyjechał do miasta i pracował jako kowal w hucie, a jego podstawowymi narzędziami były: półtora tonowy młot automatyczny i obrabiarka. Podczas corocznego urlopu wypoczynkowego odwiedzał rodzinną wieś i był wtedy codziennym gościem w kuźni Mietka. Pokazywał, przebywającym tam osobom przedmioty, które sam wytoczył ze stali nierdzewnej i opowiadał o swoim kowalstwie, zupełnie innym niż to na wsi, o produkcji w wielkim zakładzie przemysłowym, pracujących tam ludziach i precyzji, jaką uzyskał w posługiwaniu się olbrzymim młotem. Słuchali go bywalcy wiejskiej kuźni z wielkim podziwem, szczególnie wtedy, gdy mówił, jak to na kowadle jego współpracownicy kładli zegarek, a On uruchamiał młot, który uderzał w taki sposób, że dotykał zegarka, ale go nie zmiażdżył, albo na kowadle ustawiano butelkę, na niej kapsel, a On „swoim olbrzymem” naciskał kapsel na butelkę, nic nie uszkadzając.

 

               Dziś nie ma już „mojej kuźni”. Także Mietek z Tadkiem przenieśli się do wieczności i z całą pewnością zatrudnieni zostali w kuźni Hefajstosa. Bo kowale trzymają się razem, a poza tym nie lubią bezczynności.

mali_kowale

Wiejscy kowale 2009

 

 

Książęta Wodne


 

                                                     Pytajo sie ludzie z czego flisak żyje,
                                                     A z tej drygawecki co jo w wodzie myje.
                                                     Pytajo sie ludzie gdzie Janulo bywał,
                                                     Do samego Gdańca na cółenku pływał.
                                                     Pytajo sie ludzie jak ten oryl żyje,
                                                     Buda jak chałupa no i sie napije …

                                                                   

               Od niepamiętnych czasów do transportu towarów człowiek wykorzystywał wodę. Z tej starej tradycji wykształciło się flisactwo /flose z niemieckiego -spław/, czyli masowy transport towarów na większe odległości. Najdogodniejszymi szlakami do flisowania w dawnej Polsce były systemy rzeczne Wisły i Odry.

               „Flisacy”, „flisy” lub „oryle” -tak nazywano ludzi, którzy zajmowali się spławem. Transportowali oni drewno, zboże oraz inne płody rolne, wyroby rzemieślnicze, smołę, kamień, piasek, węgiel, miedź, sól, potaż, a  czasem także pocztę i ludzi. „Flis”, „orylka”, „ryza”, „pływanka”, „osyłka” -tak z kolei nazywano spławy rzeczne, a najczęściej wykorzystywanymi do nich obiektami pływającymi były: tratwy, galary, szkuty i komięgi.

 

Tratwa na Sanie

Tratwa na Sanie /Ulanów 20.06.2009 r/

 

               Na przełomie XIX i XX wieku flisactwo powoli traciło rację bytu w związku z rozwojem kolejnictwa. Ostatnie spławy na większą skalę miały miejsce pod koniec XIX wieku, natomiast zawód ten
w zasadzie przestał istnieć w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku.

               Flisactwo kojarzy nam się z romantyką i przygodami, ale w rzeczywistości była to ciężka
i pełna niebezpieczeństw praca, z którą  załoga musiała sobie sama radzić. Od flisaka wymagano solidności, odwagi i bezwzględnego podporządkowania. Stanowił on bowiem cząstkę zespołu, którym rozporządzał retman i posłuszeństwo było jego największą zaletą.

               Podczas spławów zdarzały się wypadki i to nawet śmiertelne, ale mimo „spartańskich” warunków pracy oraz bezkompromisowych wymagań, nieustraszonych i silnych mężczyzn, chętnych do uprawiania tego zawodu nie brakowało.

               Pływanki były  „oknem na świat”, bowiem wzbogacały osobowość ludzi biorących w nich udział
i przyczyniały się do rozwoju kulturowego środowisk, z których pochodzili. Przy okazji spławów flisacy zwiedzali kraj, poznawali nowych ludzi, uczyli się handlu oraz zdobywali wiadomości na temat teraźniejszości i historii Ojczyzny. Powrót flisaków do rodzinnej miejscowości był swego rodzaju świętem. Przywozili nieznane w środowisku towary, jak np.: modne stroje, narzędzia, ozdoby, zabawki, lekarstwa itd. Szczególnie w okresie zimy, która była dla flisactwa martwym okresem, opowiadali o tym, co widzieli
i przeżyli. Dla ludzi z małych miejscowości, będących wtedy prawie w 100% analfabetami, zasłyszane wiadomości miały olbrzymią wartość: poszerzały ich wiedzę o kraju, rozwijały wyobraźnię i zaciekawiały. Było to jednocześnie znakomite wychowanie patriotyczne. Opowieści o bohaterskich czynach Polaków, o zabytkach, pięknych zamkach i bogatych miastach budziły dumę narodową i wzmacniały poczucie łączności z innymi częściami kraju.

               Dzięki specyfice swojej pracy flisacy czuli się wolnymi i niezależnymi ludźmi. Długie okresy wspólnego pobytu w czasie flisu w oddaleniu od bliskich,  sprzyjały powstawaniu niepowtarzalnych zespołów zachowań i zwyczajów, a więc folkloru, w skład którego wchodzą przede wszystkim charakterystyczne pieśni, opowieści, słownictwo, a także potrawy. Flisacy byli z tej odrębności bardzo dumni i  za nią podziwiani, nie tylko przez swoich ziomków. Mówiono o nich nawet, że są to „książęta wodne”.

 

Beczka sygnałówka

Beczka sygnałówka /Ulanów 20.06.2009 r/

 

               Za polską stolicę flisactwa, gdzie także obecnie najpełniej kultywowane są jego tradycje, uznawany jest Ulanów, małe miasteczko w województwie podkarpackim, leżące w widłach rzek: Sanu
i Tanwi. Istniejące tam Bractwo Ziemi Ulanowskiej im. Świętej Barbary, systematycznie podejmuje szerokie działania popularyzatorskie tego zawodu.

Min.:

– co roku w Ulanowie organizowane są  Ogólnopolskie Dni Flisactwa;
– Bractwo reprezentowane jest w imprezach międzynarodowych, np. w 2008
roku flisacy z Ulanowa uczestniczyli w Międzynarodowym Spotkaniu Flisaków w Hiszpanii;
-w dniach 18,19, 20 i 21 czerwca br. Ulanów był organizatorem Międzynarodowych Dni Flisactwa,
w których wzięło udział ponad 200 flisaków z dziewięciu krajów Europy: Niemiec, Hiszpanii, Francji, Austrii, Czech, Łotwy, Słowenii, Włoch i  Polski.

 

Flisacy w Ulanowie

Flisacy w Ulanowie  /20.09.2009 r/

 

               Ulanowskie uroczystości rozpoczęły się od „Flisu Szlakiem Błękitnego Sanu”. Tratwa o długości
60 metrów, zbudowana z jodłowych pni na bindudze w Jaroslawiu, prowadzona przez załogę składającą się
z flisaków kilku krajów, rozpoczęła spław 14 czerwca. Płynęła przez Sieniawę, Leżajsk, Krzeszów i Bieliny
i po tygodniu przybiła do brzegu w Ulanowie.

               Poza tym organizatorzy MDF, poprzez informację medialną, spotkania, wydawnictwa,. prezentacje i występy artystyczne, nie tylko nawiązywali do tradycji, ale także promowali walory swojego regionu.

               Jednym z najciekawszych elementów programu Międzynarodowych Dni Flisactwa w Ulanowie był występ zespołu muzycznego Hambawenah, wykonującego muzykę określaną przez fachowców jako folk wodniacki. Jest to jedyna w Polsce kapela, odkrywająca dawne pieśni szeroko rozumianej Ziemi Sandomierskiej i doliny Wisły. Dzięki nowatorskiemu podejściu do muzyki ludowej, utwory w wykonaniu tego zespołu chętnie słuchane są zarówno przez tradycjonalistów, jak i zwolenników nowych trendów.
W Ulanowie Hambawenah zaprezentowała szereg uroczych pieśni, oddających atmosferę minionych wieków. Słowa ich mówią o życiu i pracy podczas pływanki, wyrażają tęsknotę za rodziną, nadzieję na lepsze życie, a także niepokój o bezpieczny powrót do domu.

Hambawenah

 Hambawenah podczas koncertu w Ulanowie /20.06.2009 r/

 

               Fragmentem pieśni „Pytajo sie ludzie” rozpocząłem niniejszy tekst. Na zakończenie natomiast pozwalam sobie przytoczyć fragmenty niektórych innych opracowanych i prezentowanych przez zespół Hambawenah pieśni.

I

Flisackowa żona, siedzi sobie doma,
A Flisacek nieboraczek, robi na chleb jak robaczek,
Płynie do Torunia…

II

Gdzie pojedziesz Jasiu, na pływankę Kasiu,
Na pływanke daleką.
A weź że mnie z sobą, pojadę ja z Tobą,
Na pływanke daleką …

III

Płyną tratwy płyną, już są za leszczyną
Pożegnał się Flisak ze swoją dziewczyną.
Płynie Wisła płynie, woda się kołysze,
Płacze moja Maryś, a jo nic nie słysze …

IV

Jadą Flisy jadą, pod góre holujo,
Korolisie wiezo, panny się radują.
Jado flisy jado, mojego nie widać,
Usyłam koszulkę, nie mam komu jej dać …

V

Za górami , za lasami,
Tańcowała Małgorzatka z Orylami …

VI

Julianno, Julianno,
Pojedź z nami Flisakami piękna panno …

 

               W 2007 roku zespół Hambawenah wydał płytę pt. Turururu, której nakład kilku tysięcy egzemplarzy szybko rozszedł się wśród fanów. Niektórych pieśni z tej płyty można wysłuchać wchodząc na stronę internetową zespołu. Adres strony: www.hambawenah.com.pl

 

 

 

Listopadowa opowieść

 

               Jeszcze pół wieku temu prawie wszystkie drogi wiejskie były nieutwardzone, a poruszanie się nimi, szczególnie w okresie wiosny i jesieni, groziło uwięzgnięciem i pozostaniem w błocie przez dłuższy czas. Na szczęście znakomicie funkcjonowała wtedy pomoc sąsiedzka i o każdej porze dnia i nocy można było liczyć, ze w razie potrzeby ktoś się zjawi i „poda życzliwą dłoń”.

               Pietrek mieszkał we wsi Podlaszcze, na jej skraju, pod lasem, w pobliżu jeziorka zwanego „Zimną Wodą”. Miejsce to uważane było za tajemnicze i nawet niebezpieczne, a Pietrek jeszcze „wzmacniał krążące pogłoski”, opowiadając o niezwykłych postaciach pojawiających się w tej okolicy.

               W domu Pietrzka pachniało ziołami, bo jego Matka leczyła różne dolegliwości, w szczególności zaś słynęła z tego, że zręcznie i skutecznie „nastawiała” zwichnięte i złamane kończyny. Następnie stosując okłady z żywokostu i innych darów natury doprowadzała je do pełnej sprawności. Pietrek natomiast, znany był z niezwykłej siły fizycznej i opowiadań o swoich wyczynach. Okazji ku temu miał wiele, przede wszystkim w okresach mniejszego nasilenia prac polowych, kiedy to kilka razy
w tygodniu przemierzał sobie tylko znane ścieżki wśród pól i łąk pomiędzy Podlaszczem a Rakowem, odwiedzając kowala, sklep i zaprzyjaźnione domy.

               Zdarzenie, które chcę teraz przywołać, miało miejsce w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Nie wiem ile było w nim prawdy, ale nikt nigdy w mojej obecności nie poddawał go w wątpliwość.

– Jechał chłop wozem ciągnionym przez lichego konia, od Wykna przez Czarną Ziemię w stronę Podlaszcza – zagajał Pietrek. Po co powlókł się tam o tej porze roku i przy mokrej pogodzie „Bóg raczy wiedzieć”, bo kto kiedykolwiek był tam jesienią lub wiosną zdaje sobie sprawę, jaka to zdradliwa droga.

               Tym razem też było fatalnie. bo siąpił listopadowy deszcz ze śniegiem, błoto straszliwe lepiło się do kół wozu oraz nóg konia i zaprzęg ledwo się poruszał. W pewnym momencie oblepiony błotem wóz wjechał w głębsze koleiny, koń zatrzymał się i w żaden sposób nie mógł sobie poradzić z jego ciągnięciem. Sytuacja stała się tym bardziej trudna, że w odległości dwóch kilometrów od tego miejsca nie ma żadnych zabudowań, więc nikt chłopu nie mógł udzielić pomocy.

– Szedłem akurat przez łąki z Rakowa w stronę swojego domu – „ciągnął” dalej Pietrek i widzę, co się dzieje. Chłop wywija batem, „drze” się na całe gardło, koń pręży się, szarpie wóz, ale bez skutku. W końcu konisko osłabło do tego stopnia, że opuściło łeb i stało w bezruchu. Chłop z trudem zlazł z wozu obejrzał zagłębione po osie koła, poklepał na pocieszenie konia po szyi i stanął bezradny, zastanawiając się, co dalej począć.

– Poznałem Go już z daleka. To Jonek, który widocznie wracał z pola na „Brzezionkach” – kontynuował Pietrek.  Żal mi się go zrobiło, bo dobrze znalem tego serdecznego niezgułę i choć było mi nie po drodze, skierowałem się w stronę nieszczęśnika. Gdy obejrzałem wszystko z bliska, kazałem wyprząc konia, wyprowadzić go na miejsce porośnięte trawą i oczyścić mu kopyta. Sam zaś zrzuciłem wierzchnie odzienie, chwyciłem jedną ręką za dyszel, drugą za orczyk, oparłem się nogami o twardszy kawałek gruntu i ruszyłem nieco wóz do przodu. Później cofnąłem do tyłu, znowu do przodu i w końcu udało mi się wyciągnąć go na równiejszą drogę. Jeszcze tylko zarzuciłem na plecy kapotę i udałem się w „swoją” stronę. Po kilku krokach odwróciłem się na chwilę i wykrzyczałem:

– Czego się gapisz, zaprzęgaj.
– I daj przez zimę gniademu trochę obroku, bo na wiosnę nie będziesz miał, czym w pole wyjechać.

               Jonek zaprzągł swoją „chabetę”, wgramolił się na wóz i ruszył  w stronę chałupy.

 

 

 

 

Czas

 

czas tajemny starzec
złodziej chwil minionych
ryczy wciąż ze śmiechu
jednym każąc czekać
innym trwać… w
bez grzechu.

 

                                 Wiersz z tomiku  pt. w blasku słońca, w poświacie księżyca …                                                                                                                                                                                                                                                                                                             Krzysztofa Jędrzejko

 

               Nigdy nie lubiłem przemijania i nie czuję się dobrze względem upływającego czasu. On wywołuje
u mnie pośpiech i pewnie dlatego nie udaje mi się zmieniać otoczenia na lepsze. Na dodatek zdaję sobie sprawę, że co chwilę jestem bliżej „jakiegoś tam” końca. I chyba  nie tylko ja mam taki problem, skoro Roger Caillois /francuski filozof/ pisze wprost:

 – czas odziera z sił i to z jego powodu wszystko zużywa się, starzeje, zdąża ku śmierci. …

               A Mikołaj Bierdiajew /rosyjski filozof/ dodaje:
– czas to zło, śmiertelna choroba, która zatruwa nas swoim nostalgicznym jadem.

               Tak więc Caillois i Bierdiajew utwierdzają człowieka w przekonaniu, że czas to nieuchronność z jaką przychodzi mu się zmagać, bez szans na zwycięstwo. Zaś cytowany powyżej wiersz Krzysztofa Jędrzejko dodatkowo uświadamia, że poszczególne osoby są w różnej sytuacji względem czasu: jedni „żyją”, a więc „czekają” i z natury rzeczy grzeszą, a inni przekroczyli granicę wyznaczoną przez Opatrzność i mogą już „trwać” w bez grzechu. … Jednych i drugich właściwie dzieli tylko czas. Poeta daje nam do zrozumienia, że to Bóg „rządzi” czasem i to On jest „tajemnym starcem”, i z Nim człowiek toczy odwieczny spór
o przemijanie.

               Tu warto jeszcze dodać, że spór człowieka z Bogiem dotyczy nie tylko przemijania. …

 

               Starzec w powszechnym mniemaniu to postać budząca sympatię, doświadczona, to mędrzec, do którego można zwrócić się po radę. W cytowanym wierszu jest jednak inaczej. Tu „tajemny starzec” jest bezwzględny, apodyktyczny i karzący:

– to „złodziej”, bez skrupułów kradnący chwile i zabierający nam wszystko, co najpiękniejsze;

– nic sobie nie robi z naszych problemów, a na dodatek jeszcze …  „ryczy ze śmiechu”, czyli kpi, szydzi;

– i nie prosi, nie negocjuje, ale nakazuje; jednym każe czekać, a innych już teraz zabiera do lepszego życia. …

 

              Ale nie denerwujmy się, przecież wielu mędrców tego świata uspakaja, sygnalizując, że tak naprawdę od nas i tak nic nie zależy. Min. u Michela Quoista /francuskiego pisarza katolickiego/ czytamy:

– Bóg nie myli się w przydzielaniu czasu. Każdemu daje go tyle, by zrobił to, co On chce by zrobił.

 

               Zdecydowanie lepiej brzmią jednak słowa Jacka Kaczmarskiego, gdy śpiewa:

Czy zbawienie nam, czy piekło!
Byle życie nie uciekło!
Jeszcze będzie czas umierać!
A więc żyjmy tu i teraz.