Monthly Archiv: grudzień, 2012

Panny, gęsi i gąsięta

Materiał i zdjęcia przygotował Pan Antoni Ryszard Sobczyk

 

                Współczesna wieś jest zupełnie inna niż ta, którą pamiętam sprzed około pół wieku, kiedy
to podejmowałem decyzję o wyjeździe na Śląsk w poszukiwaniu pracy. Ale każdorazowy powrót do rodzinnej Wygody w gminie Jędrzejów, a także możliwość rozmowy z Mamą, rodziną i znajomymi,
jest zawsze dla mnie wielkim przeżyciem. Jest też okazją do wspominania minionych, jakże romantycznych czasów.   

               „Kiedyś” idąc przez wieś, łatwo było zorientować się, w których rodzinach są panny na wydaniu, bo w ich domostwach panował wyjątkowy porządek: chałupa wybielona „ze dwora”
i w środku wszystko porobione w porę i jak trzeba:, izby pozamiatane, podłogi wyszorowane i ławy pomyte. W kuchennej izbie polepę na niedzielę posypywano żółtym piaskiem, niekiedy w „magiczne” wzorki, wzbudzając tym zachwyt kawalerów. Łóżka w „świątecznej” starannie zaścielano, z piętrzącymi się pod powałę, bogato pierzem i puchem wypchanymi poduszkami oraz jaśkami zdobnymi
w prześliczne koronki. Zresztą, pierzyny, poduszki i jaśki gromadzone były w tych domach w liczbie
o wiele większej, niż bieżące potrzeby, bo część z nich „czekała”, aby stać się składnikiem wiana panny, która będzie wydawana za mąż. Całe to bogactwo „wietrzyło się” często przed chałupą, koniecznie od strony drogi, „równiuśko” poukładane na żerdziach przez puszące się panny, by „kłuło” w oczy przechodzących przez wieś kawalerów. 

    

               Na przykładzie Ziemi Jędrzejowskiej można powiedzieć, że, zarówno przed, jak i po wojnie,
w każdym prawie gospodarstwie wiejskim „trzymano” stado gęsi, liczące od kilkunastu do kilkudziesięciu sztuk. Wynikało to z dużego zapotrzebowania na pierze oraz gęsie mięso i uważane było za opłacalne.
We wsiach były bowiem tereny przeznaczone do ogólnego użytku, najczęściej w postaci podmokłych łąk lub ugorów porośniętych krzakami, często z dostępem do wody, co w zupełności wystarczało dla stad ze wszystkich chętnych gospodarstw. Ale trzeba przyznać, że  z perspektywy dzisiejszych ferm drobiarskich było to zjawisko na niewielką skalę.

               „Chowanie gęsi było domeną gospodyń, ponieważ wymagało kobiecej delikatności, konkretnej wiedzy, a także umiejętności i przekazywane było córkom przez matki. Gęsi „chowała” też moja Babcia Teofila, u której, będąc jeszcze dzieckiem, mogłem wszystkie zabiegi pielęgnacyjne obserwować.

               Gęsi zaczynają się nieść, gdy dzień świetlny wynosi około dziesięciu godzin i  znoszą one po około dwudziestu jaj. Gniazda lęgowe przygotowywane były w specjalnych koszach, uplecionych z warkoczy żytniej słomy. Środek wypełniano miękką owsianą słomą /”owsianką”/, do której, zgodnie ze zwyczajem, dodawano „ociupinę” siana z wigilijnego stołu, mającego zapewnić szczęśliwy wyląg. Na takiej podściółce układano jaja, sadzano gęś i już w czasie pierwszych godzin okazywało się, czy wybrana przez gospodynię „matka”, będzie miała instynkt wysiadywania jaj i wodzenia gąsiąt. Jeżeli gęś nie schodziła z gniazda,
a pogęgując z cicha mościła je skubanym z siebie puchem, obracała po swojemu jaja i w końcu statkowała się, oznaczało, że są duże szanse na wyląg.

               Gąsiorem natomiast nikt się już wtedy nie przejmował. Po spełnieniu swojego radosnego obowiązku reproduktora, był w „nagrodę” tuczony owsianymi kluchami i najczęściej trafiał na stół bogatych jędrzejowskich Żydów.

               Ze względu na zimową porę oraz brak miejsca w lichych i ciasnych obórkach, a także z dbałości
o zapewnienie odpowiedniej temperatury, na okres wysiadywania jaj gniazda umieszczane w izbie kuchennej: pod stołem i w kącie. Na ogół domownicy i gęsi pomieszkiwali razem zgodnie, dobrze się rozumiejąc, ale jeżeli do izby wbiegł pies lub wszedł obcy człowiek, gęsi, swoim gęganiem i syczeniem, czyniły wielkie larum. Wtedy, dla uspokojenia atmosfery, przydawała się zasłonka oddzielająca gęsie gniazda od reszty izby i należało szybko ją „zaciągnąć”.

               Wszyscy domownicy musieli też umieć odczytywać zachowanie się gęsi. Jeżeli na przykład wierciła się i przykrywała jaja puchem, oznaczyło, że szykuje się do opuszczenia gniazda bo jest głodna, chce jej się pić, albo ma potrzebę „przewietrzenia się”. Wtedy należało ją delikatnie ująć pod boki i bez zwłoki wynieść na podwórko, w przeciwnym razie, sama zeszła z jaj, „waląc” na środku izby wielką
i potwornie śmierdzącą kupę, karząc tym niefrasobliwych współlokatorów.

               W dziesiątym dniu wysiadywania oceniano jaja pod kątem ich „zalęgnięcia”. W tym celu każde jajo prześwietlano światłem lampy naftowej, a w późniejszym okresie żarówki elektrycznej i usuwano
z gniazda te, które nie posiadały rozwijającego się zarodka. Drugie prześwietlenie, w osiemnastym dniu, pozwalało usunąć jaja z zarodkami zamarłymi. W dwudziestym siódmym dniu wysiadywania, jaja pławiono
w wodzie o temperaturze nieco wyższej od ciała ludzkiego przez około dziesięć minut. Pławienie przeprowadzano w celu ostatecznego usunięcia jaj z nieżywymi zarodkami /opadały na dno i były nieruchome/ oraz namoczenia skorupy, co ułatwiało przekłuwanie jej przez pisklęta. Wylęg gąsiątek następował po 28-32 dniach wysiadywania. Gniazda wynoszono wtedy z domu, natomiast nogi stołu obstawiano deskami lub zastawiano nimi wolny kąt wyścielając go sianem i umieszczano tam gąsiątka oraz ich „opiekunkę”. W pierwszych dniach po wylęgu „małe” żywione były ugotowanymi na twardo i drobno posiekanymi kurzymi jajkami, do których, po pewnym czasie, dodawano rozdrobnioną młodą oziminę.

ges_z_gasietami_3

Gęś z gąsiętami

 

               Po kilku dniach wygrzewania się w domu, w pogodny marcowy dzień, gąsięta z gęsią-matką, wynoszone były w zaciszne miejsce podwórka. Z czasem ich przebywanie na powietrzu wydłużano, a kiedy podrosły i dopisywała pogoda, już nie wracały do izby, zostając nawet na noc w obórce,
w odpowiednio przygotowanym  miejscu.

               U mojej Babci każdego roku przeważnie trzy gęsi wysiadywały jaja i „zajmowały” się wylęgniętymi gąsiętami. W miarę jak małe dorastały i obrastały w pióra, jedna ze „starych” gęsi kreowała się na przywódczynię całego stada i za nią każdego ranka, bez sprzeciwu i w należytym porządku, jak przystało na gęsi, stado podążało dróżką do śródleśnego jeziorka zwanego Klisowiec. Tam przychodziły także stada z innych gospodarstw i wszystkie gęsi razem przebywały tam przez całe dni, pływając i zajadając się wodorostami, skubiąc trawę na śródleśnej polanie położonej na wzgórku, wygrzewając się w słońcu
i czyszcząc sobie pióra.

gesiarka3Mała gęsiarka

             Z gęsiami na Klisowiec posyłane były dzieci, z przykazaniem aby solidnie pilnować stada. Ale dzieci, jak to dzieci, nie bardzo przejmowały się obowiązkami. Urządzały różne zabawy, kąpały się i swawoliły, zdając sobie sprawę z tego, że gęsi w dużej grupie są dość bezpieczne, bo potrafią obronić się nawet przed atakiem lisa.

               Przed zmierzchem dzieci i stada powracały do zagród.

               Gęsi, które wylęgły się przed końcem marca, w okresie do późnej jesieni można było podskubywać trzy razy. Przed każdą z tych czynności badano, czy pióra są „dojrzałe”, to znaczy, czy mają suchą oraz przezroczystą „dutkę” i luźno tkwią w skórze. Skubano pierze i puch na piersiach i brzuchu gęsi, oszczędzając „bokówki”, gdyż stanowią one oparcie dla skrzydeł. Jeżeli po podskubaniu, którejś gęsi opadały skrzydła, świadczyło to o tym, że zadanie nie było wykonane dobrze. Ważnym też było, aby świeżo podskubanych gęsi nie wpuszczać do wody i wtedy do ich pasienia wykorzystywano przydrożne rowy, podmokłe łąki i śródleśne trawiaste łęgi. A po żniwach dzieci zaganiały gęsi na ścierniska, a one wyskubywały tam zielone chwasty i czyściły ściernisko z niezebranych kłosów i wypadłych ziaren.

               Jesienią, przed Świętym Marcinem, gdy gęsi były już podpasione owsem i podskubane po raz trzeci, zjawiali się we wsi kupcy. Byli to Żydzi pochodzący z Chęcin, bo miasto to słynęło z handlu drobiem, a zamieszkała tam ludność żydowska zajmowała się skupem, koszernym ubojem, sprzedażą pieża
i gęsiego mięsa. Jeżeli po czasochłonnym targowaniu się, ustalono zadowalającą dla obu stron cenę, Żyd ładował na „furkę” zakupione stado i podążał w „swoją” stronę.

               Licząc pieniądze ze sprzedaży gęsi i pierza, co roku można było usłyszeć od gospodyń opinię, że „trzymanie” gęsi opłaciło się, bo wydatków na nie w ciągu roku było niewiele, a pieniądze wzięte za jednym razem, bardzo się przydadzą rodzinie przed zimą.

               Troskliwa Babcia zostawiała „na chowani” trzy upatrzone wcześniej gęsi i gąsiora, bo takie były proporcje płci zapewniające prawidłową przyszłość hodowli. A w dzień Świętego Szczepana nie zapominała podsypać gąsiorowi święconego owsa, by swoje gęsi chędożył, a nie fruwał po wsi za obcymi.

Antoni Ryszard Sobczyk

Z Radoszek do Montpellier i Liverpoolu

               Materiały i zdjęcia przygotowały: Janina Makowska -żona bohatera poniżej zamieszczonego szkicu oraz córka -Grażyna Stasiak.

 

 

               Polskie Siły Powietrzne zapisały jedną z najchlubniejszych kart historii II wojny światowej, skutecznie walcząc pod niebem Europy Zachodniej. Mówi się nawet, że to Oni odwrócili bieg historii uniemożliwiając Niemcom podbicie całej Europy. Szkoda, że wielu z bohaterów tamtych wydarzeń pozostanie na zawsze bezimiennymi, bowiem z imienia i nazwiska znamy przede wszystkim pilotów, a więc tych, którzy bezpośrednio realizowali loty bojowe. Znacznie mniej natomiast wiemy o ludziach wykonujących inne funkcje: mechaników samolotowych, radiotelegrafistów, rusznikarzy i całego personelu pomocniczego. A przecież dobrze wiemy, że bez fachowości, solidności i zgrania całych zespołów, żaden lot nie mógłby się zakończyć powodzeniem.

 

Niniejszy szkic poświęcamy starszemu sierżantowi Janowi Makowskiemu, mechanikowi samolotowemu w Dywizjonie 308, poprzez urodzenie i zamieszkanie związanemu z Ziemią Sandomierską.

starszy_sierzant. Jan Makowski

Starszy sierżant Jan Makowski

               Urodził się w 1915 roku w Radoszkach koło Sandomierza, jako ósme spośród dziewięciorga dzieci w rodzinie. Edukację rozpoczął w Szkole Powszechnej w Radoszkach, która dzięki staraniom mieszkańców, po raz pierwszy w historii tej wsi, akurat wtedy została zorganizowana. Następnie uczył się przez rok w Gimnazjum w Tarnobrzegu, a później w Gimnazjum Męskim w Sandomierzu, które ukończył w 1932 roku.

               Od najmłodszych lat marzył aby zostać lotnikiem. Zdecydował się więc przystąpić do egzaminów wstępnych w bardzo prestiżowej wówczas: Szkole Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich
w Bydgoszczy, mimo krążącej opinii, że trudniej się do niej dostać, niż na studia aktorskie. Trudny egzamin i szczegółowe badania lekarskie przeszedł bez zarzutu i w październiku 1932 roku rozpoczął tam kształcenie. Jednakże w drugim roku nauki, komisja lekarska dopatrzyła się u Niego drobnej wady wzroku i to spowodowało przeniesienie Go do grupy mechaników.

makowski_w_szkole_lotniczej

Jan Makowski w Szkole Podoficerów Lotnictwa
dla Małoletnich w Bydgoszczy.

 

               Patent mechanika samolotowego uzyskał 31 maja 1935 roku i został przydzielony do 2 Pułku Lotniczego 121 Eskadry Myśliwskiej  w Krakowie, stacjonującego na lotnisku Rakowice. Tam rozpoczął służbę dla Polski jako żołnierz zawodowy.

               Trzeba przyznać, że ta jednostka wojskowa miała wtedy wybitne przedstawicielstwo sandomierskie. W tym samym roku co Jan Makowski, pracę w 121 Eskadrze rozpoczął Sandomierzanin Tadeusz Król, który jako obserwator, wraz z pilotem i strzelcem, na samolocie PZL P-23B, wziął udział
w bombardowaniu niemieckich kolumn wojskowych idących na Warszawę we wrześniu 1939 roku. Niestety, po wykonaniu zadania, ich samolot został ostrzelany przez Niemców z broni maszynowej i spadł na ziemię w płomieniach. Dwa lata później, a więc w 1937 roku, do 121 Eskadry dołączył brat Tadeusza, Wacław Król, walczący podczas II wojny światowej,  min. jako dowódca eskadry w Dywizjonie 316 i dowódca Dywizjonu 302.

 

               W przeddzień wybuchu II wojny Światowej 121 Eskadra Myśliwska przeniesiona została na zapasowe lotnisko w Balicach, dzięki czemu uniknęła ciężkiego bombardowania, jakie dotknęło Rakowice 1 września 1939 roku o świcie i dlatego natychmiast po wybuchu wojny stanęła w obronie Ojczyzny. Niestety, już 18 września 1939 roku jej żołnierze otrzymali rozkaz wycofania się z walki i samodzielnego przekraczania granicy z Rumunią.

               Od tej pory dla Jana Makowskiego oraz innych polskich żołnierzy, zaczęła się wieloletnia tułaczka i poszukiwanie mozliwosci wzięcia odwetu na niemieckim agresorze. Przez prawie dwa miesiące przebywali w obozie internowania w Focsani. Mimo przychylności Rządu Rumunii oraz pomocy miejscowej ludności, był to dla przebywających tam Polaków bardzo trudny okres. Żyli w poczuciu klęski, w wielkiej niepewności, bez kontaktu z rodziną i środków do życia.

               11 listopada 1939 roku Jan Makowski wraz z polskimi lotnikami przeniesiony został na terytorium Francji. Wydawało im się, że tu będą mogli szybko „rozwinąć skrzydła” i wziąć odwet za przegraną kampanię wrześniową. Bardzo się jednak zawiedli, bo znowu rozpoczęło się czekanie bez konkretnej perspektywy, w złych warunkach materialnych. Poprawa nastrojów nastąpiła dopiero po 4 stycznia 1940 roku, tzn. po podpisaniu umowy polsko- francuskiej /uzupełnionej 17 lutego/, która określała min. kolejność tworzenia polskich jednostek lotniczych i rozpoczęcie niezbędnych szkoleń.

               W grupie 30 mechaników samolotowych dowodzonych przez  kpt. Stefana Wagnera Jan Makowski skierowany został na kurs w Szkole Lotniczej w Montpellier, który trwał od 2 do 11 marca 1940 roku. Następnie, po odbyciu stażu w dywizjonach francuskich, utworzone zostało sześć patroli myśliwskich /tzw. Kluczy/, z których każdy składał się z: trzech pilotów, mechaników i pomocników mechaników, mechanika uzbrojenia, elektrotechnika oraz żołnierzy innych specjalności. Capral-Chef Jan Makowski przydzielony został do Klucza nr 3 pod dowództwem kpt. Mieczysława Sulerzyckiego, który dysponował samolotami Morane 406 oraz Dewoitine 520 i miał następującą obsadę osobową:

– piloci: Mieczysław Sulerzycki, Bolesław Rychlicki, Erwin Kawnik; od 8.06.1940 roku: Jan Borowski, Wieńczysław Barański, Michał Cwynar;

– mechanicy samolotowi: Edward Kulikowski, Józef Tarlak, Jan Makowski, Leon Józefowski, Stanisław Pilosz;
– pomocnicy mechaników samolotowych: Aleksander Dziekański, Zygmunt Dziekański
– rusznikarz: Józef Pamła;
– radiotelegrafista: Tadeusz Libicki;
– kierowcy: Leon Urbaniak, Marian Kubiak.

 

               Wiosną 1940 roku samoloty z polskimi załogami uczestniczyły w obronie Francji, głównie osłaniając obiekty wojskowe i przemysłowe. Przyjęło się nazywać je „kluczami kominowymi”, od kominów fabryk, których chroniły. Zestrzelili samodzielnie 10 samolotów Luftwaffe oraz 6 przy wsparciu lotników francuskich, a dwa zostały uszkodzone.

 

               22 czerwca 1940 roku Francja skapitulowała.

 

               Kapitan Sulerzycki podsumował udział „swojego klucza” w walkach o Francję w sposób następujący:

… Przez cały czas, tak piloci, jak i mechanicy pokazali  hart ducha i bohaterstwo polskiego żołnierza, które to wartości wyróżniały ich korzystnie na tle armii francuskiej i stanowiły dobry przykład do naśladowania …  Natomiast jeden z kolegów Jana Makowskiego, Mieczysław Woliński, tak napisał
o tych wydarzeniach:  …  Po dziewięciu miesiącach pełnych tragicznych przeżyć, zawiedzionych nadziei, kompletnego upadku, po totalnej klęsce opuszczamy Francję i udajemy się na „wyspę ostatniej nadziei, skąd nie ma już odwrotu”.

               Z Francji Jan Makowski wraz z polskimi lotnikami odleciał do Algieru, a następnie drogą wodną, przez Casablankę i Gibraltar dotarł do Liverpoolu w Wiekiej Brytanii. Tu we wrześniu 1940 roku wcielony został do Dywizjonu 308 utworzonego z pilotów 2 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Krakowie. Na lotnisku Spece koło Liverpoolu piloci i mechanicy przeszli kolejne szkolenia, zapoznając się z przydzielonym im sprzętem: samolotami treningowymi Master i myśliwcami bojowymi Hurricane.

 

               I znowu odżyły w Polakach nadzieje na zwycięstwo i wyzwolenie Ojczyzny.

 

               Oficjalnie Dywizjon 308 rozpoczął służbę 1 grudnia 1940 roku. Na początku samoloty odbywały przede wszystkim loty nocą, aby odpierać naloty prowadzone przez niemiecką Luftwaffe. W 1943 roku głównym ich zadaniem stało się niszczenie celów naziemnych. Wtedy Dywizjon 308 bazował nie tylko na lotniskach angielskich, ale także: francuskich, belgijskich, holenderskich i niemieckich.

nalotnisku_2 Z kolegami na lotnisku. /Jan Makowski czwarty z prawej/

 

 przy_szczatkachPrzy szczątkach zestrzelonego samolotu niemieckiego
/Jan Makowski drugi od prawej wśród stojących/

 

               Dywizjon 308 „Krakowski” był jedną z najskuteczniejszych jednostek myśliwskich Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie. Wykonał łącznie:

– 8812 lotów bojowych w czasie 13200 godzin.
– zrzucono ponad 500 ton bomb.

Dokonano:

– 69 zestrzeleń pewnych, 13 prawdopodobnych, 21 uszkodzeń.

Zniszczonych zostało:

– 536 pojazdów lądowych, 17 lokomotyw, 109 wagonów, 45 statków, 31 czołgów i 28 budynków.

W czasie działań wojennych z Dywizjonu 308 poległo 22 lotników, a 24 zaginęło.

Utracono 78 samolotów.

 

               1 września 1944 roku Jan Makowski awansował na stopień starszego sierżanta i powierzono mu funkcję szefa eskadry.

 

               Polscy piloci zasłynęli z odwagi i bohaterstwa w bitwach o Europę Zachodnią. Wielu z nich zasłużyło na zaszczytne miano asów myślistwa, jak chociażby wspomniany już wcześniej Sandomierzanin, pułkownik Wacław Król, który wykonał łącznie 420 lotów bojowych, stoczył liczne walki powietrzne
z niemieckimi oraz włoskimi myśliwcami i bombowcami, osłaniał alianckie wyprawy bombowe i konwoje morskie, dowodził myśliwskimi ugrupowaniami bombardowania nurkowego i ostrzeliwania celów naziemnych. Zestrzelił na pewno 9 samolotów nieprzyjacielskich, 3 prawdopodobnie, a 4 uszkodził.
Miał wiele szczęścia, bowiem zdarzało się, ze kule dziurawiły samolot, omijając jego samego.

 

               Ale wiadomo, że aby pilot mógł z powodzeniem odbyć lot bojowy i mieć poczucie niezawodności maszyny, musiała ona być odpowiednio przygotowana przez mechaników, że bez pracy mechaników sukcesy pilotów byłyby po prostu niemożliwe. To Oni, „szare korzenie bujnych kwiatów”, jak określił mechaników samolotowych Arkady Fiedler sprawiali, że piloci mogli codziennie startować do boju.

               Praca mechaników samolotowych była niezwykle trudna. Nie mogli stworzyć nigdzie stałej bazy, bowiem przenosili się na kolejne lotniska, w miarę jak przemieszczał się ich dywizjon. Musieli bardzo szybko orientować się w  budowie i działaniu powierzonych im, coraz to innych typów samolotów, dokonywać przeglądów, wymiany części i napraw, a także udzielać pilotom informacji o ich działaniu. Często mechanicy byli jedynymi, którzy potrafili instruować pilotów, bo Ci mieli za mało danych i czasu, aby samodzielnie je rozpoznawać. Praca mechaników polegała na „ciągłym czuwaniu i natychmiastowej gotowości do pracy, od świtu do świtu”. Wykazywali się wręcz nadludzkim wysiłkiem naprawiając w nocy przestrzelone i uszkodzone samoloty, aby następnego ranka były gotowe do walki.

               Warto więc zapamiętać, że w czasie „Bitwy o Wielką Brytanię” dokonało się całkowite przewartościowanie, stawiające służby techniczne i zaplecza, na równi, a czasem nawet ponad jednostkami frontowymi, które to przewartościowanie do dziś obowiązuje na polach bitwy.

               Przed samym lotem mechanik wraz ze swoim pomocnikiem rozgrzewali silniki samolotu,
a ostatnią, bardzo symboliczną czynnością, było zapięcie pilotowi pasów bezpieczeństwa i poklepanie
go po ramieniu.

mechanik_i_pilotPrzed lotem bojowym. Jan Makowski /na skrzydle samolotu/
w rozmowie z pilotem.

               Piloci bardzo cenili swoich kolegów mechaników, a przede wszystkim ufali im, nazywając ich „mrówkami”, bo tak ich postrzegali gdy samolot wzbijał się w górę. W stwierdzeniu tym i wzajemnych gestach wyrażony był wzajemny szacunek dla pełnej poświęcenia służby Ojczyźnie.

 

               Koniec wojny zastał Jana Makowskiego na lotnisku w Ahlhorn, w Niemczech. Rozkazem z dnia
22 lipca 1945 roku, za walkę zbrojną z hitlerowskim najeźdźcą w latach 1939-45 Naczelny Dowódca Wojska Polskiego nadał mu Odznakę Grunwaldzką, a 25 maja 1946 roku uhonorowany został Medalem Lotniczym.

               Dywizjon 308 rozwiązano 3 stycznia 1947 roku. Do Polski Jan Makowski powrócił 9 czerwca 1947 roku, a zdemobilizowany został 23 czerwca 1947 r. Z Anglii do Polski przypłynął okrętem,  a z Gdańska do Sandomierza przyjechał pociągiem.

 

               Był piękny, czerwcowy dzień …

 

 

               Po wojnie Jan Makowski pracował jako księgowy. W związku małżeńkim z Janiną Kapustą-Czerpak wychowali czworo dzieci. Zmarł 19 grudnia 1998 roku i pochowany został na Cmentarzu Katerdralnym
w Sandomierzu.

 

Załączniki: 

 

Polskie Lotnictwo na Zachodzie Europy

 

Podczas zakończenia II wojny światowej Lotnictwo Polskie na Zachodzie liczyło  15 dywizjonów, w tym:

-osiem myśliwskich /302,303, 306, 307, 308, 315, 316 i 317/

-cztery bombowe /300, 301, 304, 305/

-jeden myśliwsko-rozpoznawczy /309/

-jeden współpracy z artylerią /663/

       Dowódcy Dywizjonu 308:

  • 9 września  – 16 października 1940 r s/ ldr Davis (zginął w locie treningowym)
  • 10 września  1940 – ? – s/ldr Morris
  • 9 września 1940 – 9 listopada 1940 – kpt. pil. Stefan Łaszkiewicz
  • 10 listopada 1940 – 7 grudnia 1940 – kpt. pil. Walerian Jesionowski
  • 8 grudnia 1940 – 22 czerwca 1941 – kpt. pil. Jerzy Orzechowski
  • 23 czerwca 1941 – 10 grudnia 1941 – kpt. pil. Marian Pisarek
  • 11 grudnia 1941 – 9 stycznia 1942 – kpt. pil. Marian Wersołowski
  • 10 stycznia 1942 – 10 stycznia 1942 – kpt. pil. Tadeusz Nowierski
  • 6 maja 1942 – 17 maja 1942 – kpt. pil. Feliks Szyszka
  • 25 maja 1942 – 11 lutego 1943 – kpt. pil. Walery Żak
  • 12 lutego 1943 – 3 marca 1943 – kpt. pil. Franciszek Kornicki
  • 4 marca 1943 – 18 maja 1943 – kpt. pil. Paweł Niemiec
  • 19 maja 1943 – 20 marca 1944 – kpt. pil. Józef Żulikowski
  • 21 marca 1944 – 16 listopada 1944 – kpt. pil. Witold Retinger
  • 17 listopada 1944 – 30 czerwca 1940 – kpt. pil. Karol Pniak
  • 1 lipca 1945 – 3 stycznia 1946 – kpt. pil. Ignacy Olszewski

       Piloci Dywizjonu 308

  • Od 9 września 1940:
    kpt. Mieczysław Wiórkiewicz, por. Stefan Janus, por. Zbigniew Moszyński, ppor. Władysław Bożek, ppor. Władysław Chciuk, ppor. Ryszard Kaczor, ppor. Bronisław Skibiński, ppor. Stanisław Wandzilak, ppor. Jerzy Wolski, ppor. Tadeusz Hojden, sierż. Jan Kremski, sierż. Władysław Majchrzyk, sierż. Józef Sawoszczyk, plut. Mieczysław Parafiński, plut. Tadeusz Krieger, plut. Paweł Kowala, plut. Ernest Watolski, plut. Piotr Zaniewski, plut. Stanisław Widarz, pchor. Tadeusz Hegenbarth, pchor. Bogdan Muth, plut. Stanisław Piątkowski
  • Od października 1940:
    kpt. Walerian Jasionowski, ppor. Władysław Grudzińsi, ppor. Stanisław Riess, kpr. Józef Derma
  • Od grudnia 1940:
    mjr. Jerzy Orzechowski, kpt. Bronisław Kosiński, ppor. Brunon Kudrewicz
  • Od 14 grudnia 1943:
    plut. Kazimierz Chomacki

      Uzbrojenie

  • Hawker Hurricane Mk-I – od 12 września 1940
  • Supermarine Spitfire Mk-IA – od 30 marca 1941
  • Supermarine Spitfire Mk-IIA i Mk-IIB – od 14 maja 1941
  • Supermarine Spitfire Mk-VA i Mk-VB – od 5 września 1941
  • Supermarine Spitfire Mk-IIA i Mk-IIB – od 12 stycznia 1942
  • Supermarine Spitfire Mk-VB i Mk-VC – od 1 kwietnia 1942
  • Supermarine Spitfire Mk-IXCMk-IXEB i LF.IXE – od 12 listopada 1943
  • Supermarine Spitfire LF.XVIE – od 1 marca 1945

       Lotniska bazowania

  • 9 września 1940 – Squires Gate
  • 12 września 1940 – Speke
  • 25 września 1940 – Baginton
  • 1 czerwca 1941 – Chilbolton
  • 24 czerwca 1941 – Northolt
  • 12 grudnia 1941 – Woodvale
  • 1 kwietnia 1942 – Exeter
  • 7 maja 1942 – Hutton Cranswick
  • 30 sierpnia 1942 – Heston
  • 20 października 1942 – Northolt
  • 29 kwietnia 1943 – Church Fenton
  • 5 lipca 1943 – Hutton Cranswick
  • 7 września 1943 – Friston
  • 21 września 1943 – Heston
  • 11 września 1943 – Northolt
  • 8 marca 1944 – Llanberd
  • 15 marca 1944 – Northolt
  • 1 kwietnia 1944 – Deanland
  • 26 czerwca 1944 – Chailey
  • 29 czerwca 1944 – Appledram
  • 16 lipca 1944 – Ford
  • 3 sierpnia 1944 – Plumelot B-10
  • 6 sierpnia 1944 – Londiniere
  • 10 września 1944 – Lille B-56
  • 3 października 1944 – Deurne B-70
  • 11 października 1944 – St. Denise Westrem B-61
  • 14 stycznia 1945 – Grimbergen B-60
  • 9 marca 1945 – Gilze Rijen B-77
  • 13 kwietnia 1945 – Nordhorn B-101
  • 30 kwietnia 1945 – Varrelbush B-113
  • 10 września 1945 – Ahlhorn

 

Wychowanek Generała Andersa

           

               Wydaje mi się, że nieźle znam historię II wojny światowej. Jeśli nawet niektórych zagadnień nie zgłębiłem dokładnie, to przynajmniej mam pogląd na sprawę oraz wyraźny stosunek do zdarzeń i ludzi biorących w nich udział. Jednakże wiele razy przekonałem się, że moja wiedza jest typowo podręcznikowa. W sytuacji, gdy spotykam świadków „tamtych lat” i poznaję ich osobiste przeżycia, jestem zaskoczony i mam poczucie, że dopiero w tym momencie rozumiem to, co tak naprawdę się wtedy działo. 

               Ostatnio jestem pod wrażeniem losów ludności polskiej z kresów wschodnich II Rzeczpospolitej. Uświadomiłem też sobie, jak ogromna odpowiedzialność za setki tysięcy ludzi spoczywała wtedy na Generale Władysławie Andersie, mocno doświadczonym, schorowanym i zmęczonym człowieku. W czasie, gdy w okupowanej Polsce szalał terror, masowo unicestwiano ludność w obozach zagłady, nie mogła oficjalnie działać rodzima oświata
i inne instytucje, On, na terenie obcego państwa, tworzył wojsko – Polskie Siły Zbrojne.
 

 

 

Generał AndersGenerał Władysław Anders /1944/

 

               Śmiało można powiedzieć, że powstało „coś” znacznie większego niż wojsko, powstała bardzo ważna dla polskich obywateli instytucja, skupiająca nie tylko osoby zdolne do walki, ale także kobiety i dzieci wymagające opieki. Do Armii Andersa masowo ściągali Polacy z całego Związku Radzieckiego, bo co Ci deportowani z kresów wschodnich nasi rodacy mieli robić na obcej ziemi … głodni, obdarci, zmęczeni i przerażeni …  Dowiedziawszy się o tworzeniu Polskiego Wojska wstępowali do niego, aby walczyć, garnęli się także, żeby znaleźć schronienie pod „jego skrzydłami”.

 

               Gdy teraz, w listopadzie 2010 roku, przygotowywaliśmy się do pogrzebu naszego wuja Eugeniusza Lamcha, przypominało nam się wiele z jego wcześniejszych wypowiedzi. Mówił min., że w jego umyśle wciąż uwijają się cienie obdartych i wynędzniałych postaci sprzed lat, z którymi przeżył straszliwy koszmar. Nic dziwnego, przecież, gdy wybuchła II wojna światowa Eugeniusz był dzieckiem, miał zaledwie jedenaście lat. Matka z siostrą i bratem przebywała akurat u swojej rodziny w Ostrołęce koło Sandomierza, a On pozostał na kresach wschodnich, w osadzie Stachowo, gmina Świsłocz, powiat Wołkowysk, na obszarze dawnego województwa białostockiego. Obecnie jest to teren Białorusi. Pozostał tam ze swoim Ojcem, w gospodarstwie rolnym, które Jan Lamch, tak jak i inni Legioniści, otrzymał od Piłsudskiego. Ziemia pochodziła z parcelacji dużego majątku Bodendorfów, za którą, co pół roku, osadnicy-legioniści wpłacali kolejne raty do Banku Ziemskiego w Wilnie.

 

                Pewnie po wybuchu wojny nikt z Lamchów nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nigdy rodzina nie spotka się razem. Zrozpaczona Matka podjęła wprawdzie heroiczną próbę dotarcia do męża i syna, zostawiając pozostałą dwójkę dzieci /Otolię i Henryka/ w Ostrołęce, ale dopiero wiosną 1940 roku, udało Jej się zbliżyć do tamtych terenów
i od napotkanych ludzi dowiedzieć się, że Jej mąż, wraz z pięćdziesięcioma innymi osobami, został rozstrzelany pod lasem. Podobno przed egzekucją krzyczał, rozpaczliwie prosząc, żeby Go nie zabijali, bo czekają na Niego małe dzieci.
O losach syna, nikt nic nie wiedział.

                Po wojnie wujenka Jadwiga Stąporowska, której udało się powrócić z zesłania na daleki wschód Związku Radzieckiego opowiadała trochę inną wersję zdarzeń:

– Około połowy października 1939 roku, do Jana Lamcha przyjechał furmanką chłop z pobliskiej wsi, wynająć Go do kopania studni. Wtedy Jan pozostawił syna Eugeniusza pod naszą opieką /tzn.szwagrostwa: Jadwigi i Stanisława Stąporowskich, także osadników w Stachowie/ i pojechał wykonać zaproponowaną mu robotę. Od tej pory ślad po
nim zaginął.

               Trudno powiedzieć, co tak naprawdę stało się z naszym Dziadkiem Janem Lamchem. Faktem jest, że podobnie jak wielu innych mieszkających tam Polaków, nie podpisał tak zwanej „lojalki”, po zagarnięciu wschodnich ziem
II Rzeczpospolitej przez Armię Czerwoną. W tej sytuacji wyjazd do kopania studni, nie wyklucza rozstrzelania, czy zamordowania w inny sposób. Tym bardziej jest to prawdopodobne, że później nikt Go już nigdzie nie widział.

               Tak czy inaczej Eugeniusz pozostał z wujostwem Stąporowskimi i w lutym 1940 roku razem z Nimi, wywieziony został w głąb Związku Radzieckiego.

               Wiele razy później wspominał tę niesamowitą podróż:

– Jechaliśmy kilka tygodni, „bydlęcymi wagonami”, przeważnie starsi mężczyźni, kobiety i wiele dzieci w różnym wieku. W czasie podróży ludzi dziesiątkował głód, ziąb oraz choroby i na każdym postoju pociągu trzeba było kopać nowe mogiły. Każdego dnia i w każdą noc towarzyszył nam strach, niepewność, ból po śmierci kolejnych osób i rozpacz
z powodu braku kontaktu z najbliższymi.

 

               W ten sposób Eugeniusz dotarł do miejscowości Karabasz, w okolicach Czelabińska na Uralu. Mając inne
niż Wujowie nazwisko, rozdzielony został z Nimi i oddany do sierocińca. Były tam stosunkowo dobre warunki mieszkaniowe, nie był głodny, a poza tym nauczył się tu jeździć na łyżwach i nartach. Karabasz kojarzy mu się też ze smakiem pomarańczy, których spróbował tu po raz pierwszy w życiu. W sierocińcu odwiedzili Go Wujowie Stąporowscy osadzeni w obozie dla Polaków około siedmiu kilometrów od Niego.. Dowiedział się wtedy, że Wuj Stanisław ciężko pracuje w kopalni rudy żelaza.

               W Karabaszu miało też miejsce zdarzenie, o którym Wujenka Stąporowska opowiadała po powrocie z wielkim przejęciem:

– Gdy dzieci polskie trafiły do sierocińca były głodne, brudne, wynędzniałe, zarobaczone i obdarte. Nic też dziwnego,
że rozpoczynano kontakty z Nimi od zabierania ich mocno zużytej „garderoby”, która następnie była palona. Ale Eugeniusz miał skórzane buty, które bardzo sobie cenił, które osobiście zrobił dla Niego Ojciec. Trudno było mu rozstać się z nimi również dlatego, że dzięki nim zdołał przetrwać bardzo trudny czas podróży. Schował więc buty
w krzakach, a przy nadarzającej się okazji przekazał je wujostwu Stąporowskim. Gdy Ci znaleźli się w sytuacji kryzysowej, bo w obozie nie było co jeść i ludzie umierali z głodu, wymienili u miejscowych ludzi owe buty na słoninę oraz chleb
i dzięki temu udało im się przetrwać najgorszy czas. P
rzy wielu okazjach, w gronie rodzinnym przypominany jest ten fakt, z bardzo mocnym podkreśleniem, jak bardzo cenną rzeczą są porządne, skórzane buty:   

– chronią nogi w każdą pogodę, a w trudnych sytuacjach mogą nawet uratować życie.  

                Po wybuchu wojny pomiędzy III Rzeszą a Związkiem Radzieckim /22.06.1941/, zawarto układ Sikorski-Majski /30.07.1941/ przywracający stosunki dyplomatyczne, zerwane 17.09.1939 roku, po napaści Armii Czerwonej na Polskę. Układ miał na celu wspólną walkę obu państw z III Rzeszą. W protokole dodatkowym rząd ZSRR zagwarantował „amnestię” dla obywateli polskich, będących więźniami politycznymi i zesłańcami przetrzymywanymi w więzieniach
i obozach. Na mocy tych dokumentów 4 sierpnia 1941 roku zaczęły powstawać Polskie Siły Zbrojne w ZSSR. Ich organizację i dowodzenie powierzono Generałowi Władysławowi Andersowi, czterokrotnie rannemu w kampanii wrześniowej, do tej pory przetrzymywanemu /od 1939 r/  w więzieniu NKWD na Łubiance.

 

              dzieci_u_andersaiiUzbekistan, maj 1942 rok. Dzieci docierające do formułującej się Armii Andersa.
Foto inż Ostrowski. Ze zbioru Instytutu Gen. Sikorskiego w Londynie.     

 

               W ostatnich dniach lipca 1941 roku wuj Stanisław Stąporowski powiadomił Eugeniusza, że ich obóz
w Karabaszu będzie likwidowany.. W umówionym dniu, o godzinie trzeciej nad ranem, Eugeniusz uciekł z sierocińca
i pociągiem wyjechał z wujostwem do Uzbekistanu. Dotarli do kołchozu, który prawdopodobnie nazywał się Samsonówka i mieścił się gdzieś niedaleko Ałma-Aty. Za pracę w kołchozie dostawali jedzenie i mieszkanie w jednym ze znajdujących się tam budynków gospodarczych.

               Tym razem Eugeniusz też nie pozostał długo z wujostwem. Gdy dowiedział się, że w pobliskiej miejscowości Szachta powstaje Polskie Wojsko, opuścił rodzinę i wstąpił do Junaków i wraz z tą jednostką przemieścił się na południe, do Krasnowocka, miasta portowego nad Morzem Kaspijskim, a dalej okrętem do Pahlewi
/obecnie Bander-e Anzall/ w Persii /Iran/.

               Dokonując przeglądu junackich szeregów, władze jednostki dopatrzyły się, że Eugeniusz jest za młody, aby służyć w wojsku i oddany został do wędrującego za żołnierzami polskiego sierocińca. Na nowo wstąpił do Junaków
w Teheranie i w połowie 1943 roku miał z wojskiem wyjechać do Południowej Afryki. Jednakże po drodze, w Palestynie, dokonywano ponownie przeglądu szeregów najmłodszego wojska i zdecydowano, że lepiej aby Eugeniusz  wraz
z rówieśnikami kontynuował naukę w Junackiej Szkole Powszechnej. Wkrótce, zmuszony był jednak przerwać szkołę,
bo stracił wzrok i przez około pół roku przebywał w izolatce.

               Po wyzdrowieniu, wraz z dwudziestoma innymi chłopcami został wybrany do angielskiego oddziału wojskowego i wysłany do Egiptu. Tu odbył kilkumiesięczny kurs wojskowy, tzw. „Szkołę Łączności”, ale uznano, że jest za młody, aby pójść na front. Zamiast do walki we Włoszech, skierowany został do Pierwszej Państwowej Szkoły Mechanicznej w Te-el-kebir, a po jej ukończeniu zdał egzamin czeladniczy. Zaraz po tym przydzielony został do Korpusu Zmechanizowanego Polskiego Wojska w Cassano, który przygotowywał się do wyjazdu do Anglii.

 

 

lamch. dzieciństwo i dorastaniejpgEugeniusz Lamch: po wyjsciu ze szpitalnej izolatki /16.04.1943/, jako uczeń Szkoły Łączności i Szkoły Mechanicznej.
Zdjęcia ze zbiorów Otolii Ziemniak, siostry Eugeniusza.

 

               Okrętem przypłynęli do Southampton /Anglia/. Stamtąd pociągiem przewieziono ich do obozu Hemslej, niedaleko Yorku, gdzie zostali zdemobilizowani. Koniec wojny oznaczał również kres funkcjonowania obozów wojskowych. Przebywający w nich ludzie stanęli przed dramatycznym wyborem: pozostać na emigracji, czy wracać do nowej, innej Polski, dla której ich ziemie rodzinne były już poza granicami.

               W 1945 roku, gdy zakończyła się wojna, Eugeniusz miał 17 lat. Przypomniał sobie, że w plecaku ma kartkę papieru, którą przekazali mu w chwili rozstania wujowie Stąporowscy, a na niej zapisane są dwa adresy: do Stachowa
i do Ostrołęki. Napisał więc listy prosząc o kontakt kogoś z rodziny, ale nigdy nie otrzymał na nie odpowiedzi. Wraz
z upływem czasu utrwaliło się w nim przekonanie, że został sam, że nikt z rodziny nie przeżył wojny. W tej sytuacji zdecydował się na podjęcie proponowanej mu pracy  w fabryce „Whitehead” w Bradford, produkującej dywany.
Było to na początek dobre rozwiązanie, bo zaczął zarabiać pieniądze i mógł zamieszkać w hotelu robotniczym „Codrerley”. 
                                     

                               

juz_w_cywilu   W cywilu. Ze zbiorów Otolii Ziemniak, siostry Eugeniusza.

 

               W okresie pobytu w Anglii kilkakrotnie zmieniał zatrudnienie. Pracował, jako robotnik w kilku fabrykach,
jako ślusarz, a także w polskiej rzeźni. W
 „fabryce dywanów” w Bradford poznał Angielkę, Joyce Hewitt, z którą w 1953 roku ożenił się.

               Ciekawy był początek znajomości Joyce i Eugeniusza:

– Joyce była adorowana przez pewnego Anglika, którego nie lubiła, ale i nie potrafiła się od niego uwolnić. Doszło do tego, że ów mężczyzna stał się ordynarny w stosunku do Niej, zaczepiał Ją, a nawet Jej groził. Eugeniusz obserwował kłopoty nieznanej sobie bliżej koleżanki z pracy i bardzo chciał Jej pomóc. Gdy któregoś dnia po zakończonej pracy Anglik znowu ordynarnie zaczepił Joyce, Eugeniusz stanął w Jej obronie i poskromił natręta. To wydarzenie sprawiło, że Joyce i Eugeniusz zostali przyjaciółmi, a z czasem połączyło ich uczucie miłości i odbył się ich ślub. Ze związku tego urodziło się pięcioro dzieci.

     

               Silne przeżycia wojenne, długi okres życia w niepewności i brak kontaktu z najbliższymi sprawiły, że już pod koniec lat pięćdziesiątych rozpoczęły się kłopoty zdrowotne Eugeniusza, które ciągnęły się do końca życia i przysporzyły mu wielu problemów.   

 

               W drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku Biuro Informacji i Poszukiwań PCK, pomagające
w nawiązywaniu kontaktów „pogubionym” członkom rodzin, odpowiedziało na list siostry Eugeniusza, Otolii, zamieszkałej w Sandomierzu, powiadamiając Ja, że Jej brat mieszka na terenie Wielkiej Brytanii. Dzięki tej informacji nawiązana została najpierw korespondencja pomiędzy Nimi, a później odbywały się także wzajemne odwiedziny. Podczas pobytów Eugeniusza w Sandomierzu obserwowaliśmy, jak z biegiem lat nasila się Jego tęsknota za Ojczyzną. W końcu sprowadził się do Polski i ostatnie siedem lat życia spędził w Pielęgniarskim Domu Opieki
w Czerwonej Górze koło Kielc. Wielokrotnie wyrażał też wolę, aby prochy Jego spoczęły w Ziemi Ojczystej, w stronach rodzinnych Matki. Spełnione zostało Jego życzenie. 18 listopada 2010 roku, w obecności swoich angielskich dzieci
i polskiej rodziny, pochowany został na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu.

 

           Tak zakończyła się historia Polaka – Tułacza. Uczył się i dorastał podczas wędrówki przez obce kraje, podążając za Armią Generała Andersa. Co wtedy myślał, co czuł, co działo się w sercu tego dziecka .,.. bez rodziców, rodzeństwa, własnego kąta …  Nigdy o tym nie mówił …  Ale przecież nietrudno sobie to wyobrazić …

                        gienek_dor

Eugeniusz Lamch rok 1984. Ze zbiorów Otolii Ziemniak siostry Eugeniusza

 

               Gdy wuja Eugeniusza nie ma już wśród nas, zastanawiamy się, jak można by krótko scharakteryzować Jego osobowość, ukształtowaną przecież w dużej mierze przez niebywałe warunki życia i wychowania.

– Wydaje nam się, że na pierwszy plan wysuwa się Jego wrażliwość na krzywdę innych ludzi. Sam posiadał niewiele dóbr materialnych, ale tym, co miał, chętnie dzielił się z potrzebującymi. Bardzo kochał swoją rodzinę, żonę dzieci, wnuki i prawnuki. Zdjęcia ich traktował jak relikwie, a niektóre z nich, oprawione były w ramki i znajdowały się na widocznym miejscu w jego poloju. Był staranny, dokładny, „poukładany”, bardzo dbający o swoje rzeczy osobiste, ubrania, drobiazgi. Mieliśmy wrażenie, że ciągle szuka właściwego dla siebie miejsca na ziemi i że ciągle jest niezadowolony z tego, gdzie się aktualnie znajduje. Wszystko, co polskie, robiło na Nim wielkie wrażenie. Bardzo był dumny z tego, że mógł zobaczyć Warszawę, Kraków, Kielce, Sandomierz i Sandomierszczyznę. Bardzo ważną dla Niego była wiara w Boga i podkreślał, że Jemu zawsze chce służyć jak najwierniej.

 

               Spotkamy różne cyfry określające liczebność Armii Generała Andersa. Jednakże biorąc pod uwagę osoby wyprowadzone z ZSSR przez Morze Kaspijskie na Bliski Wschód i podążające dalej różnymi drogami,
można mówić o:

– 41 tysiącach wojskowych i 74 tysiącach cywilów, w tym około 20 tysiącach dzieci.

  

                A co stało się z setkami tysięcy osób deportowanych na wschód, które nie wyjechały z Armią Generała Andersa?  

– Dla kilkuset tysięcy z Nich, Związek Radziecki stał się miejscem wiecznego spoczynku. Następne około 250 tysięcy zostało repatriowanych na tak zwane Ziemie Odzyskane w Zachodniej Polsce, w czasie masowej wymiany ludności po II wojnie światowej. A niektórzy zamieszkali w ZSSR na stałe. I jeśli już nie Oni sami, to ich potomkowie wciąż tam żyją.

 

 

 

 

 

 

 

 

Bielacka i Bielaski

 

Autor oowiadania – Antoni Ryszard Sobczyk

               W okresie międzywojnia, każdego roku, najpóźniej po św. Józefie, moja Babcia i inne kobiety z jędrzejowskich wsi, urządzały bielacke. Od krążących po wsiach „wopniorzy” kupowały palone wapno, aby po jego odpowiednim przygotowaniu odnowić swoje domostwa: w środku, a także na zewnątrz. 

               Na białej od wapna „furkce”, ciągnionej przez lichą szkapę, wiózł Żyd nabyte w wapienniku bryły palonego wapna. Jadąc przez poszczególne wsie krzyczał głośno, ile tylko miał tchu
w sobie:

– Wapnoooo, apnoooooo przedajjjjeee, … zachęcając w ten sposób gospodynie do jego nabywania.        

              Z boku furki wisiała „zmyślna” waga. Stanowił ją zawieszony na pętli dębowy kij, z dwoma płytkimi nacięciami. Na jednym końcu kija wisiało stare blaszane wiadro lub drewniany kubeł, a do drugiego końca przywiązany był kamień równoważny. Jeżeli gospodyni chciała pięć kilo wapna, wtedy Żyd przesuwał kij w pętli na pierwsze nacięcie, jeżeli zaś dziesięć, to na drugie. Mówiono, że waga ta jest pewna „jak pieniądze w żydowskim banku”, to znaczy, że jest ona akuratna. Zdarzało się, że niedowiarkowie sprawdzali wagę kupionego wapna, na jedynej we wsi wadze, należącej do mojego Dziadka Jaśka, zwanej „przeźmionkiem”, działającym na tej samej zasadzie, co „żydowska” waga.

 

przezmionek_iiWygodzki „przeźmionek”

 

            Ceny oferowanego towaru można było porównywać, bo objazdowych handlarzy było wielu.
Na cenę miała wpływ jakość oferowanego wapna, zależna od miejsca, w którym skały były wydobywane i wypalane. Najwięcej wapienników znajdowało się w miejscowościach położonych
w rejonie Chęcin, a najbardziej cenione było wapno z Tokarni, z racji czystego, bez przerostów, wapienia, pozyskiwanego w tamtejszych kamieniołomach. Oprócz czystości skały, dla jakości wapna ważną rzeczą, na którą przy kupnie zwracały uwagę doświadczone gospodynie, było to, by bryła była przepalona na wskroś. Jeżeli nie było tak, to podczas gaszenia pozostawał niezlasowany kamień.

               Gdy wypalone bryły wapienne zostały już zakupione, można było przystąpić do gaszenia, które polegało na zalaniu ich, przeważnie w cebrzyku, odpowiednią ilością wody. Następnie, mając baczenie na oczy, należało motyką starannie i ostrożnie mieszać zawartość, aż do całkowitego rozpuszczenia się bryłek i uzyskania mleczka wapiennego. Taki roztwór w ciągu paru dni zgęstniał do tego stopnia, że powstała bielutka masa, którą można kroić jak masło. Wtedy to, wykrojona porcja „masła” mieszana była z wodą do uzyskania roztworu o gęstości słodkiej śmietany.

               Nadszedł czas, aby do otrzymanego roztworu gospodyni dosypała niebieskiego proszku, nazywanego „lachmusem”, z sobie tylko znanym wyczuciem, jeżeli chodzi o ilość. Lakmus nadawał wapiennej bieli odpowiednią głębię i ledwie dostrzegalny błękit. Teraz, maczając w przygotowanym roztworze pędzel wykonany ze słomy z prosa, można było zrobić próbne „mazy” i jeśli kolor został zaakceptowany, przystąpić do bielenia. Wszystkie te czynności były bardzo ważne, bo jeżeli gospodyni przedobrzyła, na przykład z lakmusem, to chałupa miała zbyt „siwy” kolor i taka gospodyni wytykana była palcami oraz obśmiewana przez sąsiadki.

 

               

mapaiiFragment mapy z 1936 roku, na której kartograf nie znający zapewne miejscowej tradycji,
umieścił nazwę Białaski zamiast Bielaski. 

 

               Przedstawię teraz opowiastkę, która utrwaliła się w świadomości lokalnej społeczności, co wyraziło się w nazywaniu miejsca jej akcji -„Bielaski”. Idąc z Wygody leśną dróżką obok jeziorka Klisowiec w stronę Podlaszcza, przechodziło się obok dwóch śródleśnych zagród.W jednej z nich mieszkała rodzina, której nazwiska nikt nie pamiętał, a wszyscy mówili o nich Peltony. W drugiej chałupie natomiast, mieszkały macocha z pasierbicą i mówiono o nich Bielaski. Żywot ich nie był lekki. Tak nieszczęśliwie im się życie ułożyło, że zostały same i skazane na siebie w tym śródleśnym odludziu. Macocha podobno nie była złą kobietą, ale pasierbica jej po prostu nie znosiła. Tak, czy owak, nie było między nimi zgody, a tylko ciągłe waśnie i wzajemne dokuczliwości. Obie kobiety były lubiane we wsi za pracowitość, uczynność i wesołość. Wynajmowały się do prac w polu i gospodarstwie; min. pomagały w rwaniu, międleniu i czesaniu lnu, tkaniu płótna oraz przędzeniu wełny. W zimowe wieczory chętnie widziane były w różnych chałupach przy „darciu” pierza, a że znały opowieści i przyśpiewki na każdą okazję, to żaden wyskubek, ani inne wiejskie zdarzenie, nie mogło się bez nich odbyć.

               Pewnego dnia, wczesną wiosną, „wpadła” do babci Teofili mieszkającej na Wygodzie „młoda” Bielaska, aby pożyczyć lakmusu do wapna. Tłumaczyła:

 Mom bielić chałupe, a tak mie chopoki na jarmaku w Jendrzejowie zagodały, że zapómniałam se kupić lachmusu.

Z tymi adoratorami to mogła być i prawda. Mówiono o niej, że:

– Dziewucha z ni ślno, zdrowo, cerwóno po gembie.  A chopoki ciekajo za niom ze ło! Ale lakmusu najpewniej nie kupiła, dlatego, że jak zwykle nie wystarczyło jej pieniędzy na wszystkie sprawunki.

               Parę dni później, z ledwością przywlokła się do Babci ciężko chora macocha, prosząc, prawie z płaczem, o ratunek:

– Tełosiu kochano, chorom takom … postowcie mi bańki, a moze pijowki, abo, co. Przewioło mie przy wybiraniu źmioków z kopca u Bieli.

Po postawionych bańkach, w wielkiej jeszcze gorączce chciała wracać do domu, ale Babcia jej to wyperswadowała:

–  Musicie polezyć i wydobrzyć. Mocie wielgaśno goroncoś i bańki corne jak smoła. Natre wos gensim smalcem. Jak przeziembicie baniki to złapie wos zopolynieLezcie!

               Wtedy to, gdy chora macocha leżała wygrzewając się pod pierzyną, popijając gorące mleko
z masłem i miodem oraz zagryzając czosnkiem, żaliła się na pasierbicę opowiadając min. o bieleniu chałupy:

– Docie wiare Tełosiu jako łóna niedobro? Jak robiła wiosenne porzondki, to zdjina ino pół zogaty i pobieliła ino pół chałupy, i pół izby!  A widziała przecie zem choro.

 

 

ciotka_antoniego_iiMoja Ciotka z Wygody na tle zogaty. Zdjęcie sprzed 1939 roku

 

               Na trzeci dzień nie można już było macochy zatrzymać, więc dostała od Babci woreczek
z ziołami, a za odrobek drugi z lnem do parzenia i picia, a i fasoli na wzmocnienie. Zawinęła wszystko
w chustkę i powlokła się przez las, do swojej chałupy.

 

droga_antoniego_iiDroga z Wygody w stronę Klisowca i Bielasek /14.08.2010 r/

 

               Wiadomość o bielacce u macochy i pasierbicy rozeszła się szybko po okolicy i już inaczej
o nich ludzie nie mówili jak tylko, „Bielaski”, a i miejsce gdzie stał ich dom, tak jest nazywane do dzisiaj.

               Los zadrwił z  pasierbicy okrutnie. Za czas jakiś wyszła za mąż za wdowca.
               I wcale nie była lubianą macochą.

 

                                                                              Antoni Ryszard Sobczyk