Monthly Archiv: grudzień, 2012

Trza iść, bronić Polski

Autor tekstu Antoni Ryszard Sobczyk pokazał zachowanie Polaków po wybuchu
II wojny światowej. 

 

               Latem 1939 roku zapanował niepokój, bo ludzie gadali, że będzie wojna, ale dopiero kiedy przyszły karty mobilizacyjne dla rezerwistów, uświadomiono sobie, ze nieszczęście jest blisko. Kartę mobilizacyjną otrzymał też mój wujek Stanisław. Powiedział wtedy krótko i rzeczowo:

– Co robić? Trza iść, bronić Polski.

 

               Słońce chyliło się już ku zachodowi i raziło w oczy, gdy ludzie wyszli na drogę, żeby pożegnać kolejnego „swojaka” odchodzącego do wojska. Tego dnia był to właśnie Stanisław.

               Szli drogą w stronę cmentarza. On kroczył na przedzie, niósł najmłodszą córkę Gienię, a za rękę trzymał pochlipującego i uślimatanego siedmioletniego Cześka. Za nim ruszyła rodzina i wszyscy mieszkańcy Wygody.

               Odprowadzili Go na koniec wsi, za Kuloska i tam nastąpiło pożegnanie. Lament się wtedy zrobił
i szloch wielki. Kobiety zawodziły żałośnie i nawet chłopy „co miększe” przecierały rękawami ukradkiem oczy. Stach odszedł „ździebko”, ale odwrócił się, żeby popatrzeć jeszcze na „swoich” i na wieś. Wtedy Babcia uniosła rękę i znakiem krzyża pobłogosławiła Go, a za nią uczyniły to samo inne kobiety.

               Odszedł, jak wcześniej inni odchodzili, a we wsi pozostała niepewność i przygnębienie. Ale też pojawiała się nadzieja, że wojny może nie będzie?

               1-go września jednak wybuchła…
Od strony Jędrzejowa i Miąsowy słychać było ciężkie samoloty i odgłosy wybuchających bomb. Doszły wieści, ze Niemcy nie tylko bombardują miasta i wsie, ale też „sieką”  karabinami maszynowymi
z samolotów uciekających ludzi.

               Zapanował strach i przerażenie.
– Co robić?
– Może uciekać, chować się?
– Ale gdzie, dokąd?
W końcu zaczęto pakować na  „fury” pierzyny i co wartościowsze rzeczy, na wierzch sadzano dzieci i stare babki, do „kónicek” przywiązywano postronkami bydło i „hajda” w drogę.

 

               W olszyny pod Klisowcem nazjeżdżało się wiele furmanek i ludzi, jak w czwartkowy jarmark do Jędrzejowa … z Michowa, Brusa, Wygody …  Siedzieli w tych olszynach jak kuropatwy pod „torkami”
i nasłuchiwali. Na drugi dzień głodne dzieci zaczęły płakać, kobiety lamentować, chłopy martwić się
o gospodarstwa zostawione przeważnie beż opieki, a bydło i wszelka „gadzina” tak ryczała, że chyba słychać było  w Rakowie i Mokrsku. Na dodatek psy we wsi wyły jak opętane i wtedy ludzie powolutku, jedni za drugimi, zaczęli opuszczać „schronienie” i rozjeżdżać się do domów.

 

               Niemcy pojawili się we wsi po dwóch dniach. Przyjechali motocyklami, uzbrojeni „po zęby”, drogą od Podlaszcza. Na krótko zatrzymali się, pogadali między sobą i odjechali w stronę Brusa, jak gdyby nigdy nic, a ludzie nie mogli się nadziwić, skąd oni znają drogę przez las, koło Klisowca. Wyszło w końcu na to, że nic ino jakieś śpiegi musiały im ją pokazać.

               W czasie wojny ludzie starali się wykonywać codzienne zajęcia, ale robota nijak im się „nie kleiła”. Słychać było o walkach na różnych frontach, aresztowaniach, mordowaniu ludności i wywożeniu na roboty. Kobiety popłakiwały często i niepokoiły się o bliskich: tych w domu, a jeszcze bardziej o tych, którzy poszli do wojska.

 

               Po odejściu Stanisława do wojska w chałupie pozostali:
– jego Teściowie, a moi Dziadkowie: Jasiek i Teofila,
– jego żona, córka Dziadków, Wichtusia,
– oraz czworo małych dzieci /dwoje to dzieci Stanisława i Wichtusi: Czesiek i Gienia/ oraz Kasia /młodsza siostra Wichtusi, druga córka Dziadków, a moja Mama/
– i kuzynka będąca u Dziadków na wychowaniu.
Wszyscy martwili się o Niego, bo znikąd nie docierały żadne wieści gdzie jest i czy żyje. Szczególnie dzieci, bardzo tęskniły za ojcem. Gdy jednego razu byli w polu i przelatywały samoloty, Czesio sam
z siebie zaczął biegać, machać rękami, płakać oraz krzyczeć:
–  nie zabijajcie mojego Tatusia, nie zabijajcie Go …
Nawet zaczęto rozpytywać o Stanisława po wsiach, bo dochodziły słuchy, że to tu, to tam, ktoś wrócił
z wojny…  Ale nic.

               Jakoś przed Bożym Narodzeniem 1939 roku dostali radosną wiadomość: Stanisław żyje.
Jest w niewoli, ale żyje.
Cóż za ulga!

               Wiadomość przyszła z Bizorendy, od kogoś, komu udało się wrócić z wojennej tułaczki.
Opowiadał:
– Biliśmy się ostro, do ostatka. Ale nos przemogli. Dostaliśmy się do niewoli. Parę tysięcy polskich żołnierzy, zgromadzono na placu pod gołym niebem i tak siedzieliśmy przez kilka dni, brudni i głodni, czekając na transport do obozu jenieckiego  Dopytywaliśmy się kto jest z której jednostki wojskowej
i z jakiej miejscowości pochodzi. W ten sposób poznałem Waszego Stacha i od tej pory trzymaliśmy się razem. Gdy podstawili pociąg i ładowali nas do niego, my obaj upchaliśmy się w jednym wagonie. Pociąg ruszył i wszyscy zaczęli kombinować, jak by tu uciec. Z resztą, nawet już na placu niektórzy próbowali odłączyć się od grupy. W czasie jazdy poluzowaliśmy deski z boku wagonu, żeby, gdy przyjdzie odpowiednia pora, można było je odchylić i przecisnąć się. Co jakiś czas słychać było strzały. Wiadomo, że to niemiecka eskorta, siedząca w budkach hamulcowych strzela do tych, którzy odważyli się wyskoczyć, a chętnych do ucieczki nie brakowało. Gdy się ściemniło, strzały jeszcze się nasiliły. W pewnym momencie Stachu mi mówi:
– Skacz! Tyś jest kawaler i młody, może ci się uda. Ja już nie taki sprawny jestem i na mnie czeka rodzina, małe dzieci … Ja nie zaryzykuję.
Skoczyłem! I nie trafili mnie. Szedłem tylko nocami, polnymi drogami, przez pola, lasy… Tygodniami tułałem się głodny błądząc jak zbity, bezpański pies. Na szczęście pomagali dobrzy ludzie; dali kawałek chleba, wskazali drogę …

 

 

Antoni Ryszard Sobczyk                             Żory, 18 marca 2010 roku

 

 

Papugi z Adelajdy

 

               Edward N. Lorentz był pierwszym meteorologiem, który odważył się stwierdzić, iż nie sposób opracować dobrą prognozę pogody, na dłuższej niż kilka dni, ponieważ  występuje wielu różnorakich, niemożliwych do przewidzenia zjawisk. Jak mawiał, nawet machnięcie skrzydeł motyla w Brazylii, może wywołać tornado w Teksasie. Stwierdzenie to jest z pewnością przesadne, chociaż jeśli weźmie się pod uwagę dynamikę zjawisk oraz ich tendencje rozwojowe, można dojść do wniosku, że rzeczywiście wszystko jest możliwe, bowiem:

– jedne zjawiska podążają w kierunku wygasania,
– a inne powstają, rozwijają się i wzmacniają.

               Przykładem wygasania zjawisk może być zachowanie się kamienia rzuconego płasko na wodę, odbijającego się od jej powierzchni, a następnie jego zatonięcie. Zjawisko przeciwne natomiast, a więc rosnące w siłę, to proces powstawania cyklonu, który rozpoczyna się od słabych podmuchów powietrza, po czym wiatry nasilają się, żeby w końcu uderzyć z ogromną siłą, rozładowując nagromadzoną energię.

               Do zjawisk posiadających ogromne znaczenie dla całej naszej planety należą min. trzęsienia ziemi. Naukowcy z NASA oraz Chilijskiego Instytutu Badawczego twierdzą, że niedawne trzęsienie ziemi o sile 8,8 stopni w skali Richtera, piąte co do wielkości od 1900 roku, to jest od czasu kiedy zaczęto prowadzić pomiary sejsmologiczne, oprócz ogromnych ofiar w ludziach i zniszczeń, wywołało jeszcze inne skutki. Między innymi miasto Concepcion, będące najbliżej epicentrum trzęsienia, przesunęło się o 3 metry na zachód. Zmiana położenia dotknęła także stolicy kraju, Santiago, która przesunęła się o 27 centymetrów, a nawet stolicy Argentyny Buenos Aires, Wysp Falklandzkich na Oceanie Spokojnym itd. O około osiem centymetrów zmieniła też swoje położenie oś ziemska oraz zaszła zmiana rozłożenia ogólnej masy Ziemi, co wywołało zmianę jej rotacji i w rezultacie skrócenie dnia. Nie jest ono duże, bo wynosi zaledwie 1,26 mikrosekundy /mikrosekunda to milionowa część sekundy/, ale jest warte odnotowania, bo dotyczy całej planety. Poza tym chilijskie trzęsienie nie jest przecież jedynym tego typu zdarzeniem na Ziemi. Na przykład po trzęsieniu ziemi na Sumatrze w 2004 roku dzień skrócił się o 6,8 mikrosekundy.

               Biosfera, atmosfera, oceany i ziemia tworzą razem jeden, ogromny żywy organizm.  Na szczęście zawsze podąża on w kierunku homeostazy, czyli równowagi i można mieć nadzieję, że wszystko co zastało zachwiane, z czasem wróci do normy.

               Warto jeszcze raz podkreślić, iż zdarzenia w określonym rejonie kuli ziemskiej, mają wpływ na to, co dzieje się w innych jej miejscach. Owo podkreślenie ma związek z tym, o czym chcę teraz napisać. Otóż utrzymujemy stały kontakt z przyjaciółmi: Lilą i Darkiem, mieszkającymi w Adelajdzie, w Australii,
a więc na półkuli południowej. Ich dom znajduje się w pobliżu zalesionej góry i nic dziwnego, że na co dzień mają Oni bezpośredni kontakt z przyrodą, min. karmią i poją papugi, „doglądają” kangury, misie koala
i inne zwierzęta przybywające w pobliże ich siedliska.

 papugi_i

Adelajda. Papugi przy wodopoju. Foto D. Pukiewicz.

koala_iiAdelajda. Miś koala w poblizu zabudowań Lili i Darka.

Foto D. Pukiewicz.

 

               Teraz, gdy w Sandomierzu pojawiła się „marcowa” nadzwyczaj  ostra zima, żartujemy sobie z Zosią, że pewnie w Adelajdzie, w posiadłości Lili i Darka, papugi spłoszyły się i mocniej zatrzepotały skrzydełkami.