Monthly Archiv: czerwiec, 2013
Nie odkrywam niczego nowego mówiąc, że dzieci trzeba uczyć od
pierwszych dni życia, dostosowując oczywiście treści, metody i formy współpracy
do wieku i możliwości. Ś.P. Prezydent Lech Kaczyński sprzeciwiał się rozpoczynaniu
nauki w szkole przez sześciolatki wetując w 2009 roku ustawę o systemie oświaty,
ale od września tego samego roku jego sześcioletnia wnuczka rozpoczęła szkolną edukację. Podejrzewam, że część ludzi ze stowarzyszenia 'obrony maluchów”
postępuje podobnie.
Jestem przekonany, że nie tylko wnuczka Prezydenta Kaczyńskiego, ale także inne sześcioletnie dzieci mogą i powinny pójść do szkoły, bo dla zdecydowanej większości z nich, wspólna
z rówieśnikami nauka i zabawa to prawdziwe i szczęśliwe dzieciństwo, a nie jakaś tam strata czasu,
o której tak ochoczo niektórzy dorośli rozprawiają.
Kiedyś sam jako sześciolatek rozpocząłem naukę w szkole. Moi Rodzice uważali bowiem, że potrzeba mi nowych bodźców rozwojowych i jestem im za to wdzięczny. Zresztą, w okresie powojennym wielu rodziców postępowało podobnie i nie słyszałem, żeby ktoś z tego powodu narzekał. Dziwię się więc, że teraz, kiedy szkoły i nauczyciele w specjalny sposób przygotowują się na przyjęcie o rok młodszych dzieci, znaleźli się zagorzali przeciwnicy tego rozwiązania.
Tak naprawdę nie ma większej różnicy, w szkole czy w przedszkolu, będą edukowani nasi sześciolatkowie. Przecież głównym celem zarówno nauczycieli wychowania przedszkolnego jak i edukacji wczesnoszkolnej jest optymalny rozwój podopiecznych. Z jednakową troską nauczyciele opiekują się dziećmi, wychowują i uczą, choć to prawda, że w przedszkolu przeważa zabawa, a w szkole nauka.
Moment rozpoczęcia nauki w szkole jest bardzo wyczekiwany przez dzieci i nie ma żadnych korzyści z jego odwlekania. Nie jest dobrze, że obecnie rozpoczną one naukę w atmosferze ostrej dyskusji na ten temat, bo bezbłędnie wyczuwają nastroje dorosłych i może to mieć wpływ na stosunek do uczenia się, z którym przecież będą mieć do czynienia do końca życia.
Rozpoczęcie nauki w szkole jest pierwszym awansem społecznym dziecka i nic dziwnego, że jest ono z tego dumne, o czym świadczą choćby takie wypowiedzi: „ja jestem już uczniem, a nie przedszkolakiem”. Dobrze, że rodzice także przeżywają tę chwilę. Wsparcie początkującego ucznia, wspólna z nim radość i optymizm pomogą w dobrym starcie szkolnym, a na pewno szkodzi strach
i uleganie opiniom osób, które uczyniły z tego ważnego dla każdej rodziny święta, możliwość własnego zaistnienia w przestrzeni politycznej.
Ważnym jest też, aby w okresie rozpoczynania nauki w szkole pojawiła się u dziecka nie tylko większa samodzielność ale i odpowiedzialność za postępowanie.
js
Autor: Zbigniew Latkowski
Z cyklu: „Przygody z milicją”.
Kolejne niebezpieczne spotkaniie z milicją miałem w trzeciej klasie Technikum.
Był okres przedwiośnia. Jeszcze daleko do końca roku szkolnego, ale coraz częściej uczniowie spoglądają w stronę przygrzewającego słońca i myślą o lecie.
Tego dnia mieliśmy klasówkę z języka polskiego która, jak to często bywa, przeciągnęła się na czas przerwy. Po oddaniu pracy, dla odreagowania, razem z kolegą pobiegliśmy po schodach do piwnic
i z powrotem. Zadzwonił dzwonek i w nie przewietrzonej sali zaczęła się kolejna lekcja, podczas której do klasy weszła wicedyrektorka z milicjantem. Wstaliśmy na powitanie. Pani dyrektor przeprosiła profesora prowadzącego lekcję, a milicjant przyjrzał się uważnie stojącym uczniom, po czym wskazał na mnie
i jeszcze jednego kolegę. Dyrektorka poprosiła nas o przejście z nimi do gabinetu. Tam milicjant oznajmił, że kiedy szedł do szpitala znajdującego się obok naszej szkoły, ja i mój kolega wychylając się z okien klasy na pierwszym piętrze, wołaliśmy na niego -„gliniarz”. Stwierdził przy tym, że oni- milicjanci, narażają swoje życie dla społeczeństwa, a tu spotykają ich takie niewdzięczności. Milicjant był akurat nowym dzielnicowym, pełnym chęci robienia porządku, co wynikało z jego słów i ekspresji wypowiedzi.
– Kto jest gospodarzem waszej klasy? -spytała dyrektorka
– Ja -odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Kto jest dzisiaj dyżurnym w klasie? -drążyła dalej.
– Ja -zgłosił się stojący obok mnie kolega.
Nie żartowaliśmy, taki był po prostu taki zbieg okoliczności.
– Jak nie wy krzyczeliście, to kto? – coraz surowiej dopytywała się dyrektorka.
– Okna w naszej klasie były zamknięte na tej przerwie, bo klasówka z polskiego przeciągnęła się. Nie było możliwości wyglądania przez nie- odpowiedziałem, a kolega potwierdził ten fakt.
Przez dłuższą chwilę staliśmy naprzeciw siebie: milicjant sprawujący funkcję dzielnicowego i my dwaj uczniowie, będący jednocześnie przedstawicielami samorządu uczniowskiego: gospodarz klasy
i dyżurny. Pośrodku zaś znajdowała się zakłopotana dyrektorka szkoły, do której należała decyzja co roić dalej. Wydawało mi się przez chwilę, że nasze stwierdzenia przeważają szalę i dyrektorka da nam wiarę. Ale nic z tego. Milicjant z uporem wskazywał nas jako winowajców i podkreślał, że przecież rozpoznał.
W końcu dyrektorka stwierdziła, że jesteśmy zawieszeni w prawach ucznia i mamy czas do końca lekcji na wskazanie kto to zrobił, jeśli nie my.
Sądzę, że Dyrektorka nie była przekonana, że to my jesteśmy winni, ale sama nie podjęła próby wyjaśnienia sprawy i przerzuciła to zadanie na nas.
Wyszliśmy z gabinetu i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Do klasy nie było po co wracać,
bo i jak na lekcji prowadzić śledztwo? Byliśmy też pewni, że z naszej klasy nikt nie mógł wychylać się
z okna. Przecież wszystkie były zamknięte. Tak rozmyślając zauważyliśmy, że milicjant akurat wyszedł
z gabinetu dyrektorki i przechadza się po korytarzu. Przez panią woźną poprosiliśmy go, aby wskazał okna, w których nas widział. Zgodził się i razem wyszliśmy na ulicę. Jak można było przewidzieć okazało się, że to nie z okien naszej klasy padały „zakazane” okrzyki, ale z sąsiedniej, w której uczyli się maturzyści.
Zostawiliśmy milicjanta i biegiem wpadliśmy do gabinetu dyrektorki:
– To nie my, to nie my, tylko uczniowie z innej klasy! -wołaliśmy uradowani.
Za chwilę do gabinetu Pani Dyrektor dotarł również dzielnicowy i na podsumowanie tego wydarzenia oświadczył, że się pomylił, bo my w szkole wszyscy jesteśmy do siebie podobni jak bracia. Proste, prawda?
Udaliśmy się na lekcję, a oni, tzn. pani dyrektor i milicjant, poszli przerwać lekcję w sąsiedniej klasie.
W zasadzie dyrektorka nigdy nie odwołała naszego zawieszenia w prawach ucznia i do tej pory mógłbym się czuć zawieszony …
O efektach dalszego „śledztwa” dowiedziałem się rok później od profesora Kowalskiego, kiedy jechaliśmy autobusem na ulicę Matuszewską do Warszawskich Zakładów Telewizyjnych, gdzie rozpoczynałem jednomiesięczną praktykę. Rzeczywiście zidentyfikowano tych dwóch uczniów wołających”gliniarz”. Wezwano ich na Komendę Milicji, gdzie zostali brutalnie i ciężko pobici. Dobrze,
że jeden z rodziców /dobrze ustosunkowanych/ interweniował gdzie trzeba i dzielnicowego wyrzucono,
a chłopców w ostatniej chwili dopuszczono do matury.
Tak zakończyła się ta niebezpieczna przygoda. Do dzisiaj ciarki mnie przechodzą gdy pomyślę, co by się mogło wtedy ze mną stać. Pewnie szkoły bym nie skończył, a cały mój plan i wysiłek poszedłby
na marne.
A może na Komendzie nauczono by nas śpiewać?!
O Konstytucji III RP uchwalonej przez Zgromadzenie Narodowe w kwietniu 1997 roku i zatwierdzonej przez referendum ogólnonarodowe 25 maja 1997 roku.
Pisałem już wcześniej, że jestem zwolennikiem dokonania zmian w Konstytucji, bowiem minęło 16 lat od jej uchwalenia i obowiązywanie tego najważniejszego aktu prawnego wskazuje na potrzebę uściślenia lub zmiany części zapisów, a co za tym idzie udoskonalenie funkcjonowania wielu instytucji państwa.
Na początek opowiadam się za:
– Wprowadzeniem okręgów jednomandatowych.
Wybierając posłów i senatorów będziemy mogli wreszcie głosować na konkretnych kandydatów, a nie na partie polityczne. To uchroni od nadmiernego upartyjnienia państwa i sprawi, że wybierzemy ludzi mądrych i cieszących się autorytetem.
– Ustanowieniem silnego ośrodka władzy wykonawczej.
Nie ma wątpliwości, że to rząd powinien sprawnie rządzić i w pełni odpowiadać za kraj. Naturalnym zabiegiem winno być ograniczenie roli prezydenta i wybieranie osoby na to stanowisko przez Zgromadzenie Narodowe. Układ taki nie będzie niczym nowym, bo jest już sprawdzony w wielu krajach
i rządzenie na tym nie ucierpiało.
– Zmniejszeniem liczby posłów i senatorów, a także radnych.
Ludzi władzy w naszym kraju jest tak dużo. Pewnie dlatego zajmują się głównie sobą i brakuje im czasu na rozwiązywanie problemów społecznych. Nadmierna liczba rządzących sprawia też, że podziewa się „gdzieś” służebność polityków wobec wyborców. A poza tym będzie taniej i bardziej odpowiedzialnie.
– Stworzeniem możliwości wprowadzenia euro.
Konstytucja RP mówi o „polskim pieniądzu”, za który odpowiada NBP. Nowe zapisy konstytucyjne winny stworzyć warunki do wprowadzenia euro w najodpowiedniejszym dla Polaków czasie.
– Określeniem stanowisk politycznych.
Chodzi tu o stanowiska obsadzane przez partie polityczne zwyciężające w wyborach, w odróżnieniu od urzędniczych, na których nie należy zmieniać obsady. Trzeba też stworzyć poprawić system przygotowywania ludzi do sprawowania władzy, pełnienia poszczególnych funkcji.
Jedna z teorii głosi, że państwo powstało dla zapewnienia dominacji panujących nad poddanymi. Jednakże zadania większości współczesnych ustrojów są zupełnie inne. Państwo powinno być tak urządzone, aby zapewnić obywatelom bezpieczne życie, a przedstawiciele wybrani do sprawowania władzy, winni charakteryzować się umiejętnością myślenia kategoriami dobra wspólnego.
Uznaje się, że na obecnym etapie rozwoju najodpowiedniejszym jest państwo demokratyczne, oparte na władzy ogółu obywateli, posiadające wiele zalet, ale też nie jest pozbawione wad. Winston Churchill wypowiedział bardzo charakterystyczne i często przywoływane zdanie, że „demokracja jest najgorszą z form rządów, ale nic lepszego nie wymyślono”.
III RP funkcjonuje w oparciu o Konstytucję z 2 kwietnia 1997 roku. Stworzyliśmy ustawę zasadniczą nie dość precyzyjną, jak na polskie potrzeby i na jej podstawie ukształtowaliśmy państwo,
w którym, moim zdaniem, jest za dużo instytucji sprawujących władzę i za dużo ludzi związanych z tymi instytucjami. Na dodatek ludzie ci są źle wybrani i zamiast służyć społeczeństwu „walczą” ze sobą i przez to wprowadzają zamęt. Jestem pewien, że nie potrzebny jest nam na przykład Sejm składający się aż
z 460 posłów. Także stuosobowy Senat w obecnym kształcie jest zbędny. Nic też dobrego nie można powiedzieć o olbrzymiej ilość radnych: w sejmikach wojewódzkich, radach powiatu i radach gmin Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że władzę ustawodawczą w Polsce stanowi łącznie prawie 47 tys. osób. Z kolei władza wykonawcza to przecież więcej niż drugie tyle.
„Ludzi władzy” jest za dużo, zajmują się sobą, nie mają czasu na służenie obywatelom, na porządkowanie kraju i doskonalenie jego ustroju, a przecież do tego są powołani.
Społeczeństwo nie nauczyło się dobrze wybierać. Przede wszystkim mało ludzi bierze udział
w głosowaniach, a głosują przeważnie nie na tych, którzy mogliby najwięcej zrobić dla ogółu, ale na członków rodzin, znajomych albo populistów. Prawdą jest też, że na wyniki wyborów w Polsce ciągle jeszcze duży wpływ mają historyczne podziały. Posłami, senatorami i radnymi zostają ludzie nieodpowiedni, czasem niepoważni, którzy nie wiedzą co to jest dobro wspólne i nie potrafią pracować na rzecz innych. Wychodzą często z założenia, że skoro „dorwali się do władzy”, to powinni wykorzystać tę sytuację dla siebie i to właściwie wyczerpuje całą ich energię.
Politycy lubią prezentować swoje poglądy w mediach. Jednak większość wypowiedzi świadczy nie o dbałości o państwo, ale pokazuje partyjniackie podejście do rzeczywistości.