Monthly Archiv: luty, 2014

Westchnienie do Babci i Dziadka

 

/tekst napisany z okazji Dnia Babci i Dziadka w 2010 r, poprawiany w 2014/

Ignacy i Katarzyna Świtalscy /1884 – 1956, 1888 – 1923/

 

                    W moim dziecięcym języku Dziadek Ignacy był „Małym” Dziadkiem, w przeciwieństwie do  Michała Simlata -„Dużego” Dziadka. Te proste przydomki wymyśliłem w związku ze wzrostem Dziadków i były one długo i powszechnie używane przez otoczenie. Dziadek Ignacy Świtalski był rzeczywiście niskim mężczyzną, mierzył około 160 centymetrów. Pragnę jednak zauważyć, że pod względem wzrostu z pokolenia na pokolenie robimy w naszej rodzinie spore postępy: mój Tato Mieczysław /syn Ignacego/ mierzył już 165 centymetrów, ja 170, a mój syn 182 centymetry.

                    Rodzice Dziadka Ignacego, Wincenty Świtalski i Tekla z domu Gołębiowska, mieszkali
w Jędrzejowie przy ulicy Klasztornej. Tu, w rodzinnym mieście, Ignacy uczył się kowalstwa. Miał około
22 lata kiedy to przybył do Rakowa, wsi położonej sześć kilometrów od Jędrzejowa, gdyż tutejsi chłopi poszukiwali kowala. Aby zachęcić Dziadka do osiedlenia się na stałe przydzielono mu na własność działkę rolną o powierzchni 54 ary, nazwaną „Kowolówką”. Tu zbudowana została drewniana szopa,
w której zorganizowano pierwszą w Rakowie kuźnię.

                    W 1910 roku Ignacy ożenił się z miejscową dziewczyną, Katarzyną, córką Antoniego Chrzanowskiego i Rozalii z domu Marcinkowskiej. Od Chrzanowskich młodzi otrzymali na „Klosturce”
4 morgi pola  przylegającego do głównej rakowskiej drogi i na tej działce  zbudowano drewniany dom oraz oborę pod jednym dachem ze stodołą. Tu przeniesiono także kuźnię. Obecnie w tym miejscu gospodaruje nasz kuzyn Józef Blicharski z rodziną.

                    Dziadkowie Świtalscy mieli czwórkę dzieci: córkę Helenę oraz trzech synów: Mieczysława /mój Tato/, Ludwika i Seweryna.

                    Babcia Katarzyna była niewysoką „drobną” kobietką. Wyobrażam sobie jak bardzo była zapracowana, skoro nie tylko opiekowała się dziećmi, ale także wykonywała wiele prac w gospodarstwie i w polu, bo Dziadek całe dnie zajęty był w kuźni. Zmarła w wieku 35 lat. Była wtedy zimna i wilgotna wiosna 1923 roku. Z nie wyleczonym zapaleniem płuc Babcia poszła w pole sadzić kapustę, po czym choroba nasiliła się i jej organizm już nie dał rady się obronić. Ilekroć Ją wspominam jest mi bardzo smutno, bo zmarła tak młodo, zostawiła gromadkę małych dzieci /Sewek -niecały rok, Lutek -3 lata, Mietek -8, a Hela -12/, a na dodatek tak niewiele o Niej wiemy i nie pozostało nawet żadne Jej zdjęcie.

                    Tak więc Dziadek Ignacy, niespełna 40-letni mężczyzna, pozostał z gromadką małych dzieci zupełnie sam. Trochę pomagali sąsiedzi, ale tak naprawdę dwunastoletnia wówczas, drobna, podobna do matki Helena, najstarsza z rodzeństwa, z konieczności wzięła na siebie obowiązki gospodyni
i opiekunki młodszych braci. Pamiętam jak wspominała po latach, że największym dla niej problemem było pieczenie chleba, a szczególnie umieszczenie w piecu ciężkich, około 3-kilogramowych brył surowego ciasta. Ponieważ była niska, aby sięgnąć w głąb rozgrzanego pieca, wchodziła na stołeczek
i specjalną drewnianą łopatą /wiesłem/ umieszczała surowe ciasto w odpowiednim miejscu.

                     Sytuacja w domu niewątpliwie poprawiła się, gdy Dziadek ożenił się drugi raz. Po namowach rodziny Chrzanowskich oraz kierując się ówczesną tradycją, drugą żoną Ignacego zastała owdowiała starsza siostra Katarzyny, Maria, z męża Krzysztofik. Jej dwie dorastające córki wkrótce wyszły za mąż,
a syn Janek, rówieśnik mojego Taty, wychowywał się razem z dziećmi Dziadka.

                    Hela, Mietek, Lutek i Sewek nową żonę Ojca nazywali Ciotką, co wynikało z faktycznego pokrewieństwa. Ale te dzieci nigdy nie zaakceptowały Macochy, a później słyszałem wiele razy jak bracia podkreślali, że ich wychowała siostra Helena i to Ją otaczali zawsze szczególną czcią. Natomiast Maria, gdy Jej syn Janek dorósł, założył rodzinę i wybudował dom, przeprowadziła się do Niego.

 Ignacy 1Dziadek Ignacy Świtalski /zdjęcie sprzed 1939 r/

                    Kowal we wsi odgrywał wówczas bardzo ważną rolę. Był poszukiwanym i podziwianym fachowcem, który za pomocą uderzeń młotka w rozgrzane żelazo potrafi uzyskiwać potrzebne przedmioty. Wypełniał rolę inżyniera i jednocześnie rzemieślnika, który nie tylko projektował określone przedmioty, ale także je wykonywał.

                    Dziadek Ignacy, niewysoki ale silny i wytrzymały mężczyzna, był cenionym kowalem. Najczęściej robił podkowy i kuł konie, a także zajmował się pielęgnacją końskich kopyt, klepał lemiesze do pługów, okuwał wozy konne jeżdżące wtedy na drewnianych kołach zabezpieczonych żelaznymi obręczami, wykonywał różne maszyny rolnicze: pługi, brony, kultywatory oraz zawiasy i okucia, a także gwoździe, siekiery młotki i części do różnych gospodarskich urządzeń. Pierwszym uczniem i pomocnikiem Dziadka był najstarszy z synów Mieczysław /mój Tato/, który później zawód ten wykonywał samodzielnie przez wiele lat. Pracowali zawsze do późnego wieczora, bo roboty nie brakowało, a pieniędzy ciągle było za mało na utrzymanie wieloosobowej rodziny.

                    W powojennej Polsce dzieci Ignacego i Katarzyny jakoś sobie życie ułożyły:

-najstarsza Helena pozostała w domu i razem z mężem Władysławem Blicharskim, pochodzącym
z Chorzewy utrzymywali się z rolnictwa. Ich dzieci to:
* córka Maria /wyszła za mąż za Stanisława Szymańskiego z Piasków, mieszka w Jędrzejowie, gdzie osiedlił się także ich syn Michał;
* i syn Józef Blicharski, /odziedziczył gospodarstwo rolne po rodzicach i wraz z żoną Marią, pochodzącą z Brusa, mieszkają w Rakowie, ich dzieci to: Aneta, Agnieszka i Marcin;

-najstarszy syn Mieczysław, mój Tato -kowal i rolnik; napiszę o Nim w więcej w rozdziale „Rodzice”.

-średni syn Lucjan był stolarzem i po wojnie wraz z żoną Genowefą, pochodzącą z Chorzewy, wyjechali do Wrocławia, gdzie spędzili całe swoje dorosłe życie, a dziś mieszkają tam ich dzieci i wnukowie:
* syn Andrzej z żoną Haliną i synami Marcinem oraz Krzysztofem:
* i córka Krystyna z mężem Wacławem Skrzypkiem i córką Eweliną.

-najmłodszy syn Seweryn, z zawodu księgowy, wraz z żoną Wandą, jej matką i siostrą matki mieszkali najpierw w Pinczowie, gdzie Stryjek pracował w zakładach produkcji marmurów, a później w Strzegomiu, na Dolnym Śląsku, gdzie współorganizował produkcję granitów. Jego synowie to:
* Włodzimierz -nie żyje
* i Leszek, który mieszka w Strzegomiu z żoną Zofią oraz synami Piotrem i Pawłem.

                    W wieku 55 lat, kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej, przemęczony ciężką pracą Dziadek Ignacy zachorował na jaskrę i utracił wzrok. Mieszkał wtedy nadal w swoim domu w Rakowie pod opieką córki Heleny.

                    Pamiętam Dziadka bardzo dobrze, bo odwiedzałem go ze swoimi Rodzicami dość często.  Zawsze i On i ja bardzo się z tego cieszyliśmy. „Mały” Dziadek brał mnie na kolana, głaskał po głowie, po twarzy, plecach i ciągle o coś pytał: a to o psa lub kota, o króliki, cielęta, źrebięta itp. Opowiadał mi też bajki i zachęcał żebym z nim został na stałe. Pamiętam, że bardzo przeżyłem bajkę o „Księżniczce na Szklanej Górze” i uwierzyłem nawet, że gdzieś w naszym pobliżu też znajduje się taki dąb, w którym mieszkają przemienione w konie księżniczki i muszę to jakoś odkryć.

                    Zdarzyło się też kilkakrotnie, że pod nieuwagę domowników niewidomy Dziadek Ignacy wyszedł i udał się w kierunku naszego domu, na drugi koniec wsi /odległość około 1,5 km/. Szedł samodzielnie i zwykle dopiero w okolicach remizy strażackiej /już nieistniejącej/, gdzie znajdowały się dwa ostre zakręty zatrzymywał się i stąd Ciotka zawracała Go.

                    Pamiętam też, że całe dnie Dziadek spędzał w domu słuchając „głośnika” i był dobrze zorientowany w bieżących wydarzeniach w kraju i na świecie.

                    Zmarł wiosną 1956 roku w wieku 72 lat.

 

Michał i Agnieszka Simlatowie /1887 – 1950, 1897 – 1988/

                    Dziadek Michał Simlat był bardzo barwną postacią. Zmarł w 1950 roku, gdy miałem zaledwie
4 lata, ale zdołałem go zapamiętać.

                    Byłem najstarszym wnukiem w rodzinie i wszyscy, a zwłaszcza dziadkowie, bardzo się mną interesowali i chcieli się mną zajmować. Pamiętam jak Dziadek Michał prowadzał mnie za rękę. Chodziliśmy zwykle łąką w stronę rzeki Brzeźnicy i opowiadał mi o różnych ciekawych rzeczach. Mówił na przykład, że tu rośnie żytko na chlebek, a tu pszeniczka na kluseczki, a tam wąsaty jęczmień, który jest bardzo paskudny do młocki i najbardziej ulubione zboże, owies, bo przepadają za nim konie. A za rzeką rozciągają się łąki i są doły torfowe pełne ryb, i my tam kiedyś pójdziemy, i będziemy łowić.

                    Pamiętam jego wysoką, pochyloną sylwetkę i laskę w ręce, którą lubił wygrażać. A ja z takim „Dużym” Dziadkiem, który na dodatek ma laskę, czułem się bezpieczny i lubiłem z nim przebywać.

                    Michał był najmłodszym synem Katarzyny i Józefa Simlatów. W latach 1906 – 1912 służył
w wojsku carskim. Po powrocie do rodzinnej wsi, do Rakowa, był już dojrzałym mężczyzną i zgodnie
z panującym wówczas zwyczajem chciał się ożenić.

 soldaci400

Moskwa 1913 r: Polacy w carskim wojsku: Józef Łukawski /1889-1967/ z Radoszek 
/pierwszy z lewej/ oraz jego koledzy /ze zbiorów G i S Stasiaków/.
Zdjęcia mojego Dziadka z okresu służby w wojsku carskim nie zachowały się.

 

Jednakże sześć lat nieobecności wśród swoich sprawiło, że Michał utracił kontakty towarzyskie i znalezienie odpowiedniej kandydatki na żonę nie było łatwe. W tej sytuacji skorzystano z pomocy swata, który po dokonaniu rozeznania doradził, aby Michała ożenić z Agnieszką, jedną z czterech córek Marcina i Anny Stępniów z Mokrska, wsi położonej 10 km od Rakowa.

                    Rodzice Jagosi /bo tak nazywano Babcię Agnieszkę /mieszkali nad samą Nidą i jak zdarzało mi się później słyszeć, woda prawie każdej wiosny zatapiała podwórko, a nawet odcinała ich zabudowania od biegnącej przez wieś drogi. Marcinowie ziemi ornej mieli mało, ale za to dostęp do rozległych łąk oraz pastwisk bez ograniczeń, co pozwalało im hodować krowy, świnie oraz gęsi. Powodziło im się dobrze. Wielokrotnie po latach podkreślano, że do dworu na zarobek nie chodzili i córek też tam nie posyłali, a jesienią i wiosną zabijali świnię i mięso konserwowali na pozostałe pory roku.

 

Figura w Mokrsku 2


mokrsko400

Mokrsko. W miejscu widocznego rozlewiska, obok tej figury stały zabudowania
rodziców Jagosi. /Zdjęcia autora  2010 r,

 

 

 

                    Pewnej letniej niedzieli 1913 roku Michał wraz z rodzicami i swatem bryczką zaprzężoną w dwa konie, udali się do Mokrska. Marcinowie najwidoczniej nie znali terminu tej wizyty, bo dopiero po przybyciu gości rozpoczęli nerwowe przygotowania na ich przyjęcie. Przede wszystkim młodsza siostra zastąpiła szesnastoletnią wówczas Jagosię przy pilnowaniu gęsi na nadnidziańskich łąkach, a tę matka wzięła do komory i „ogarnęła” czyli przygotowała na spotkanie z gośćmi. Jagosia weszła do izby gdzie trwała ożywiona rozmowa i wtedy z Michałem zobaczyli się po raz pierwszy. Ukłoniła się wszystkim uprzejmie i usiadła przy stole na wskazanym przez Ojca miejscu. Swat kierował uzgodnieniami, które dotyczyły oczywiście zawarcia małżeństwa przez Jagosię i Michała, ale na ich „zdanie” nie było teraz miejsca.

                    Michał, wysoki, dojrzały już wtedy mężczyzna, patrzył na przyszłą żonę cały czas i jak później wspominał, bardzo mu się spodobała. Była średniego wzrostu, zgrabna, miała ładną, zaokrągloną, uśmiechniętą buzią i  gładko przyczesane do góry ciemne włosy, splecione w długi warkocz zakręcony
z tyłu głowy w koczek. Ona zaś ośmieliła się spojrzeć w jego kierunku dwa, może trzy razy i wtedy on  oczy opuszczał i przez jakiś czas nie patrzył w jej kierunku.

                    Rodzice natomiast dość szybko przeszli do konkretów:
– zaplanowali termin ślubu i wesela,
– zdecydowali, że młodzi zamieszkają w Rakowie, razem z rodzicami Michała,
– i ustalili, co będzie wchodziło w skład posagu, który Jagosia wniesie do domu męża. Dopiero na sam koniec zapytano, co młodzi myślą o tym wszystkim. Wtedy najpierw Michał, a później Jagosia krótko
i grzecznie odpowiedzieli, że zgadzają się, skoro Rodzice uważają, ze tak będzie dobrze. Na stole pojawił się wtedy chleb, mięso, a także alkohol /samogon/, który przywieźli z sobą rodzice Michała.

                    Przed ślubem Michał był jeszcze kilka razy u Jagosi i wtedy mogli się lepiej poznać oraz porozmawiać. Jesienią natomiast odbyło się ich wesele.

                    Po weselu Marcinowie wraz z Michałem i Jagosią przyjechali furą /furmanką/ do Rakowa. Przywieźli też wiano. W dużej skrzyni znajdowała się wyprawka Jagosi, a więc: bielizna pościelowa
i osobista, ubrania,buty i obrusy. Oddzielnie spakowana była pierzyna i dwie poduszki, a za wozem szły uwiązane krowa i jałówka. Meble /stół, krzesła, szafa, łóżko i kufer/ dowiezione zostały później.

                    Zaczął się wtedy dla Jagosi trudny okres, bo w Rakowie wszystko było inne niż w rodzinnym domu, a na dodatek nie było rodziców ani kogokolwiek, do kogo miałaby pełne zaufanie. Starała się jednak szybko dostosować do nowego miejsca i dobrze wykonywać kolejne prace, aby być akceptowaną przez męża i teściów.

                   Któregoś z pierwszych dni wspólnego zamieszkiwania „Pani Matka”, bo tak Jagosia zwracała się do teściowej, powiedziała, że nadchodzi koniec tygodnia, kończy się chleb i trzeba upiec nowy i że robota ta należy od tej pory do młodej gospodyni.

                   To była najbardziej odpowiedzialna praca, jaka czekała Jagosię w pierwszych dniach jej pobytu w Rakowie, tym bardziej, że pieczenie chleba traktowano wtedy na wsi jak obrzęd i świętość.
Z rozmowy z Michałem dowiedziała się, że w piecu chlebowym mieści się sześć bochenków oraz że są potrzebne do tej pracy narzędzia i produkty. Poprosiła go wtedy, aby na nadchodzącą sobotę przygotował drzewo do nagrzania pieca.

                    Pracę Jagosia rozpoczęła już w piątek po południu, kiedy to odmierzyła odpowiednią ilość żytniej mąki i przesiała ją przez przetaczek czyli specjalne gęste sito. Pod wieczór natomiast, w dzisce /w dzieży/ przygotowała rozczyn, nakryła go lnianym prześcieradłem i ustawiła w ciepłym kąciku, obok pieca. Teściowa uważnie wszystkiemu się przyglądała i gdy nadszedł odpowiedni moment, podsunęła Jagosi tzw. ciostko, czyli resztkę surowego ciasta z poprzedniego wypieku, przechowywaną w misce
z mąką. Ciostko stanowiło zaczyn lub inaczej zakwas do kolejnego wypieku.

                    W sobotę rano rozpoczęło się mięsienie czyli wyrabianie ciasta chlebowego. Do dziski z rozczynem Jagosia dodała drożdże, serwatkę rozcieńczoną wodą, mąkę i miesiła ciasto, tak długo, aż przestało się lepić do rąk. Wtedy dziskę znowu nakryła, okręciła kocem i pozostawiła w ciepłym miejscu obok pieca, żeby ciasto się rusyło, to znaczy wyrosło. Michał tymczasem przyniósł wiecheć słomy na podpałkę oraz dobrze przeschnięte brzozowe drzewo w postaci grubych polan i w odpowiednim momencie na prośbę żony rozpalił ogień w piecu chlebowym. Ciasto rusyło się i wtedy na nieckach Jagosia wyrobiła z niego sześć bułek /bułkami nazywano surowe bochenki chleba/, które następnie umieściła w słomianych, posypanych mąką, koszykach. Sprawdziła teraz piec i uznała, że już niedługo będzie odpowiednio nagrzany, bo kolor cegieł na sklepieniu jest już beżowy, więc niedługo będzie biały. Ożogiem poprawiła jeszcze ogień, żeby wszystko drzewo dobrze się wypaliło i piec miał właściwą temperaturę. Gdy cegły w piecu nabrały właściwego koloru, za pomocą pocioska /tyczki
z przymocowaną pionowo na końcu deseczką/ wygarnęła resztki ognia, które Michał wyniósł na podwórko i ugasił. Jagosia w wiadrze z wodą zmoczyła półmietko /słomianą miotłę nabitą na ożóg/, wytrzepała go
z nadmiaru wody i wymiotła  nim z pieca resztki popiołu. Teraz na wiesło, czyli specjalną łopatę, wyłożyła bułkę surowego chleba odwracając słomiany koszyk do góry dnem , obmyła go ręką zmoczoną w wodzie  i na jego środku, wskazującym palcem, narysowała znak krzyża.

                    Nadszedł czas wsunięcia do pieca surowych bułek chleba. Była to najtrudniejsza czynność, od której bardzo wiele zależało. Chodziło o to, aby wszystkie bułki zmieściły się w piecu, nie dotykały ścian, a jednocześnie nie pozlepiały się, gdy zaczną podrastać w czasie pieczenia. Najwidoczniej Jagosia mocno przeżyła ten moment, bo później wiele razy go wspominała:
– Pani Matka przyglądała się, jak ja, początkująca gospodyni, poradzę sobie z wiesłem, będącym przecież łopatą na długim trzonku, sięgającą do końca wnętrza gorącego pieca, na której leży  surowa bułka chleba. A ja, -wspominała Babcia Jagosia,  -wiedząc co mnie czeka westchnęłam se głęboko do Boga, przeżegnałam się, chwyciłam za wiesło i jedną za drugą bułkę, udało mi się wsadzić do pieca na  właściwe miejsce.

                    Teraz znowu znak krzyża i piec zostaje zamknięty.

                    Gdy po półtorej godzinie piec otworzono, ukazały się rumiane bochny chleba, które za pomocą pocioska zostały przyciągnięte na brzeg pieca, obmyte wilgotną szmatką i położone na przygotowanej ławie. Każdy z nich Pani Matka brała teraz w ręce, pukała palcem w spód i słysząc głośny odgłos świadczący o tym, że zostały dobrze upieczone, dyskretnie się uśmiechała.

                    Jagosia z Michałem stanowili dobre i kochające się małżeństwo. Zawsze, kiedy przypominam sobie jak doszło do jego zawarcia, zastanawiam się, na czym tak naprawdę polegał fenomen tamtego doboru. Dziadek zawsze bardzo liczył się ze zdaniem Babci, a ona nieustannie mówiła o nim tylko dobrze. A kiedy owdowiała mając 53 lata i zjawiali się mężczyźni, którzy proponowali jej zawarcie nowego związku małżeńskiego, odmawiała. Pamiętam jak później komentowała, że takiego jak Michał już nie będzie, więc nowe małżeństwo nie miałoby sensu.

 babcia_i_dziadek400

           Moi Dziadkowie: Jagosia i Michał Simlatowie            
Zdjęcia wykonane ok 1949 r, do publikacji przygotował P. Pieklik.

 

                    Michał i Jagosia zorganizowali około 15 hektarowe /w tym łąka i las/ gospodarstwo, w którym wszystkie prace wykonywane były ręcznie, choć Raków, leżący w pobliżu Jędrzejowa był wsią postępową. Pamiętam jak Babcia wspominała, że w Rakowie nastały już kosy i powoli odstępowano od żęcia zboża sierpem, więc we żniwa razem z Michałem, zabrali kosę, wsiedli na furmankę i pojechali do Mokrska pomóc Rodzicom Stępniom. Tu kosy jeszcze nikt nie używał. Michał kosił, a Jagosia odbierała. Stępniowie tylko z grzeczności nie przerwali tej roboty, ale zadowoleni nie byli, zaś przechodzący obok pola ludzie przyglądali się nowemu sposobowi ścinania zboża i nie wróżyli mu upowszechnienia ze względu na duże straty słomy i kłosów.

                    W gospodarstwie Jagny i Michała zawsze w codziennych pracach pomagali parobkowie. Poza tym Michał był dobrym organizatorem, więc mógł się oderwać od roboty w gospodarstwie i realizować swoje zainteresowania. Często na przykład brał dubeltówkę i szedł na polowanie. Wiele też czasu popołudniami i wieczorami spędzał na zebraniach wiejskich, organizując min. tak bardzo potrzebną wtedy ochotniczą straż ogniową i dyżury przeciwpożarowe poszczególnych gospodarzy.

                    Michał był porywczy, można powiedzieć, że był cholerykiem, a Jego zachowanie przysparzało wiele kłopotów i problemów młodej żonie. A to pobił kominiarza, który dopominał się zbyt energicznie
o dokonanie opłaty kominowej i  Jagosia musiała Go wykupić z tzw. „kozy”/coś w rodzaju aresztu istniejącego na wsi/, a to na jarmarku pobił Żyda, któremu nie podobało się jego zboże i Jagosia musiała zabiegać, żeby Żyd Michała nie oskarżył przed sądem, a to znowu przepędził listonosza itp.

Jagosia 1Babcia Jagosia Simlat z d. Stępień /zdjęcie autora, 1975 r/

                    Nasza Babcia, była osobą niezwykle rozsądną, zrównoważoną i mądrą. Zmarła w wieku 91 lat, mieszkając z moimi rodzicami, w domu, który po pożarze poprzedniego w 1935 roku, wybudowali razem z Michałem. Wszyscyśmy ją bardzo kochali i liczyli się z jej zdaniem. Gdy byliśmy mali to Ona chodziła
z nami, wnukami, do lekarza i zapisać do szkoły, do dentysty, po zakup ubrania i do krawca. Zawsze zastanawiam się, jak to się działo, że sama ledwo sylabizując, tak dużo wiedziała i rozumiała. Nie tylko dbała, ale wręcz wymagała, aby jej wnukowie dobrze się uczyli i kończyli kolejne szkoły. To, że jeden z jej synów, Janek, został nauczycielem i to, że my, wnukowie pokończyliśmy szkoły średnie i wyższe uczelnie, to w dużej mierze jej zasługa, bo ona wierzyła w nas i w sens kształcenia. A poza tym mocno mobilizowała naszych rodziców, aby wspomagali swoje dzieci.

 

 

 

 

 

 

Sponad wiślanych fal

 

                    Kilka dni temu nasza Koleżanka zaśpiewała piosenkę, którą niedawno przypomniała sobie Jej 95-letnia Mama -Emilia Stec, mieszkająca w Prusach koło Sandomierza. Nie wdając się w szczegółowe oceny można powiedzieć, że spodobała nam się atmosfera miasta, którą starał się wyrazić autor tego utworu. Nikt z obecnych jednak nie słyszał nigdy ani tego tekstu, ani tej melodii.

                    Może ktoś z Państwa wie coś na temat tej piosenki, może udało by się dowiedzieć, kto  jest jej autorem, kiedy powstała?…

                    Będę wdzięczny za każdy kontakt w tej sprawie. /switalskij@gmail.com/

 

 

 

Wszak każdy wie idiota
Że Paryż słynie z mód
Mokoszyn słynie z błota
Sandomierz słynie z cnót.

 

Ref.
Sandomierz -sponad wiślanych fal
Sandomierz -co tydzień teatr, bal
Sandomierz -ach ten Sandomierz
W nim życie wre i śmieje się.

 

Wenecja ma gondole
Warszawa słynie z ciast
Zgadnijcie które wolę
Z tych najpiękniejszych miast.

Ref.

 

W Bombaju żony bledną
Gdy do nich mówi Bej
Znam tylko miejsce jedno
Gdzie damy wodzą rej.

 

Ref.