Mieciu i Pela to moi Rodzice

 

                        Był taki dzień, przełomowy dla naszej rodziny, 15 lutego 2003 roku, niedziela, następny
dzień po pogrzebie Taty: zimno, mokro i ponuro. Zaraz rano zamknęliśmy dom i wszystkie pomieszczenia gospodarcze, jeden komplet kluczy przekazaliśmy sąsiadom /Siemieńcom/, którym powierzyliśmy także opiekę nad domostwem, pojechaliśmy na Cmentarz Św. Trójcy w Jędrzejowie jeszcze raz pożegnać się z Tatą i udaliśmy się do swoich domów: siostra z rodziną do Poznania, a ja z Mamą, Zosią
i dziećmi do Sandomierza. Tak naprawdę nikt  z nas nie zdawał sobie wtedy sprawy, co to oznacza. Nie mieliśmy pojęcia, że już nigdy nie będzie tak jak dotychczas. A to okazało się nie mniej, ani więcej, tylko opuszczenie rodzinnego „gniazda”, które „istniało” tutaj, od 1886 roku. Teraz przyjeżdżamy do Rakowa już tylko głównie latem, aby pooddychać atmosferą rodzinnego domu, odpocząć, nabrać sił, spotkać się z rodziną i ze znajomymi.

 

 

                  Spotkanie i ślub

                        Moja Mama Pelagia z domu Simlat była już zaręczona z innym mężczyzną, gdy nagle pojawił się On -Mieczysław Świtalski, niewysoki, spokojny, mający fach w ręku  -był, jak jego ojciec, kowalem. Rodzice pochodzili z tej samej wsi, z Rakowa i dobrze się znali, ale trzeba było wyjątkowego zbiegu okoliczności, aby „zaiskrzyło”.

                       A było to tak. Pewnej niedzieli Mietek przechodził ze swoimi znajomymi obok domu Peli. Kierowali się w stronę lasu i Ją także zaprosili na spacer. Gdy wracali, Mietek powiedział do pozostałych, że zostanie jeszcze trochę porozmawiać z Pelą i tak zaczęła się ich bliższa znajomość. A w drugi dzień Wielkanocy 1945 roku, odbył się ich ślub. Mama wspominała po latach, że mimo wesela z „muzyką”
i odczuwalnego już przecież końca wojny /Jędrzejów został wyzwolony 14 stycznia 1945 r/, wesoło nie było, bo w uroczystości nie uczestniczyli jej bracia: Janek już od jesieni 1943 roku nie kontaktował się
i rodzina miała jak najgorsze przeczucia, a Tadek pojawił się wprawdzie dwa tygodnie przed weselem,
ale w obawie o swoje życie musiał się ukrywać.

Zdjęcie  ślubne Rodziców IV

    Rodzice  /Wielkanoc 1945 r/

Rodzice na weselu Agnieszki A

Na weselu Agnieszki /5.07.1997/

Zdjęcie zbiorowe 1998 A

Przed domem w Rakowie, Wielkanoc 1999 r.
Siedzą od lewej: Mieczysław Świtalski, Pelagia Świtalska, Otolia Ziemniak, Barbara Kalara /z d. Simlat/.
Stoją od lewej: Grzegorz Świtalski, Joanna Stanisławska /z d. Kalara/, Robert Nawrocki,
Agnieszka Świtalska-Nawrocka, Eugeniusz Greczka, Zofia Świtalska z d. Ziemniak/, Jakub Greczka,
Marian Simlat, Jan Świtalski, Wiesława Świtalska-Greczka.

Rodzice i my ABC

        Rodzice, My i Saba /wakacje 2000/

                         Rodzice byli dobrym małżeństwem, choć dobrali się na zasadzie przeciwności charakterów: Mama była szybka, ruchliwa, wesoła, a Tato cichy, spokojny, powolny. Po ślubie zamieszkali  z Rodzicami Mamy, z Dzidkami Simlatami. Tu także, w pobliżu zabudowań,  zbudowana została kuźnia, w której Tato pracował przez kilkadziesiąt lat.

                 

                   Takich ich pamiętam

                          Moja Mama całe swoje pracowite życie spędziła na wsi, w Rakowie, pracując
w gospodarstwie rolnym. Dopiero trzy ostatnie lata życia /2003 – 06/, po śmierci Taty, mieszkała u nas,
w Sandomierzu i częściowo u siostry w Poznaniu.

                        Mieszkaliśmy w bloku. Mama miała własny pokój, czuła się dobrze i dość szybko odzyskała pogodę ducha. Codziennie chodziliśmy na spacery i gdy było ciepło jeździliśmy na podmiejską „działkę”. Na początku, przeważnie raz w tygodniu odwiedzaliśmy też Raków.

                       Mamę bardzo kochaliśmy, była taka zgodna, że aż nas to krępowało, a ja „krzyczałem” wokoło, że los jest dla mnie bardzo łaskawy i jakimś jego zrządzeniem dostąpiłem szczęścia opiekowania się swoją Rodzicielką. To był bardzo piękny okres mojego życia, a gdy Mama zmarła 25 lutego 2006 roku, mając 89 lat, nie kryłem ogromnego bólu i ogłosiłem światu to, co czułem: że Jej odejście bardzo mnie dotknęło i nie da się tej boleści z niczym innym porównać.

                      Mama była dobra i skromna. Jej potrzeby zupełnie nie liczyły się wobec potrzeb innych osób. Była cierpliwa i nigdy nic jej nie dolegało. To był ideał, co tak do końca uświadomiłem sobie dopiero po Jej odejściu. Była wysoka, zgrabna, bardzo sprawna, chętnie podejmująca pracę fizyczną. Taką ruchliwą i zapracowaną była w zasadzie do końca życia. W ruchu i działaniu na podwórku odnajdywała się chyba najlepiej, bo w domu, przy kuchni, praktycznie cały czas „królowała” Babcia Jagosia, a Tato dzielił swój czas pomiędzy pracą w polu i w kuźni. Tak więc terenem działania Mamy było podwórko i gospodarstwo. Wykonywała nie tylko czynności tradycyjnie przypisane kobiecie, ale wszystkie prace wynikające
z prowadzenia gospodarstwa. Pracowała także razem z Tatą w polu.

                      W swoich wspomnieniach Mama często wracała do czasów wojny, kiedy to cała rodzina Simlatów współpracowała z Armią Krajową. Najważniejszym oczywiście w tych opowiadaniach był jej najstarszy i najlepiej wykształcony brat Janek /ps. Brązowy/ i młodszy od niej, bardzo sprytny partyzant Tadek /ps. Kot/. Według Jej relacji, Ona, ps. Pietruszka, tylko pomagała: przenosiła broń i dokumenty, obserwowała okolicę, ukrywała partyzantów, opatrywała rannych i przygotowywała posiłki.

                        Tato był bardzo ciekawym człowiekiem, posiadającym dużą wiedzę i konkretne zainteresowania, które nie kończyły się na pracy w gospodarstwie rolnym i kuźni.

                        Jak już sygnalizowałem, w 1945 roku, w pobliżu zabudowań Simlatów, przy drodze, zbudowana została drewniana kuźnia, w której Tato pracował przez kilkadziesiąt lat. Podobnie jak jego Ojciec robił podkowy i podkuwał konie, „klepał” lemiesze, „okuwał” drewniane wozy, naprawiał, wykonywał różne urządzenia potrzebne w gospodarstwie itp.

                        W kuźni wszystkie sprawy przedstawiane były na wesoło. Co jakiś czas zjawiał się nowy klient ze swoim problemem i można było na bieżąco poznać wydarzenia najbliższego środowiska, kraju
i świata oraz usłyszeć ciekawe komentarze. Poza tym dyskutowano o różnych sprawach gospodarskich. Zarówno ja jak i moi koledzy dużo czasu spędzaliśmy w pobliżu kuźni, bo było to dla nas ciekawe miejsce. Tato wykorzystywał to nasze zainteresowanie i pędził nas, a szczególnie mnie, do roboty. Na początku najczęściej kręciłem kołem napędzającym turbinkę, podsycając w ten sposób ogień w palenisku, a później „waliłem” także dużym młotem w rozgrzane żelazo, gdy Tato nie mógł trzymać rozgrzanych elementów i jednocześnie uderzać. Zajmowaliśmy się także końmi podczas podkuwania, pomagaliśmy przy naciąganiu obręczy na drewniane koła do wozów gospodarskich itp.

                        Były też zupełnie nieoczekiwane zdarzenia. Pamiętam jak kiedyś pod koniec lata, obok kuźni kręciło się stado wścibskich, dorosłych już kaczek. Tato kazał mi odpędzić kaczki, ale nie bardzo się przejąłem jego słowami, nie widząc nic złego w tym, że one są w pobliżu kuźni. W pewnym momencie wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Tato odciął kawałek rozgrzanego do czerwoności żelaza, który wyleciał za próg kuźni. Dorodna kaczka widząc smakowity, czerwony kąsek łapczywie go połknęła, a on za chwilę wypadł na ziemię, wypalając jej otwór w szyi, tuż za dziobem. Kaczka była oszołomiona, najpierw biegła razem z innymi, ale z czasem zaczęła cierpieć i tracić oddech. Zdarzenie oglądało kilka  osób i ta sensacyjna wiadomość opowiadana była przez mieszkańców Rakowa przez jakiś czas, a każdy, kto przychodził do kuźni oczekiwał potwierdzenia, że tak było naprawdę.

                        Bardzo ekscytującym było szwejsowanie /zgrzewanie/, to znaczy łączenie na stale dwóch kawałków żelaza, lub łączenie płaskownika tak, aby powstała obręcz do okucia drewnianego koła. Była to niebezpieczna operacja, a poza tym wymagała dużej sprawności i koordynacji działań. Wtedy w kuźni panowała nadzwyczajna dyscyplina i każdy z obecnych wiedział, co ma robić, a wszelkiego rodzaju intruzi zajmowali miejsce poza progiem. Gdy kawałki żelaza przeznaczone do połączenia znalazły się
w palenisku, trzeba było szybko obracać, kołem, aby turbinka mocno dmuchała i rozniecała duży ogień. Do żaru wytwarzanego dotąd głownie z koksu, Tato dosypywał teraz drobno potłuczony, lepszej jakości węgiel. Wysoka temperatura rozgrzewała żelazo, które następnie zaczynało się topić. Oznaką jego topienia było iskrzenie ponad paleniskiem. Gdy Tato uznał, że nadszedł właściwy moment,  błyskawicznym ruchem wyciągał szczypcami z paleniska rozgrzane do białości kawałki żelaza i na kowadle, poprzez uderzanie młotkiem sklepywane było miejsce połączenia.

                        Każdą wolną chwili wykorzystywał na czytanie. Czasem nawet domownicy mieli do niego
o to pretensje, bo były okresy, że gdzie siadł choćby na chwilę, tam „wsadzał nos” w książkę lub gazetę
i trudno było wtedy uzyskać od niego jakieś słowo. Zdarzało się, że fragment tekstu czytał głośno, informując nas w ten sposób, co go w tej chwili tak zajmuje. Z czasem okazało się, że pod względem ilości i sposobu czytania do Taty wrodziła się moja siostra Wiesia. Pod koniec życia Tato zaczął przypominać sobie różne wiersze i wierszyki z dzieciństwa i chętnie je recytował. Czuliśmy, że sprawia mu to przyjemność i staraliśmy się go słuchać. To zainteresowanie poezją Tato przeniósł na najmłodsze dzieci sąsiadów, które nauczył wielu wierszy na pamięć. Kiedyś przyjechaliśmy z  do Rodziców,
a pięcioletni wtedy Piotruś Siemieniec, z bardzo poważną miną, wyrecytował:

„Tato nie wraca ranki i wieczory,
We łzach go czekam i trwodze,
Rozlały rzeki pełne zwierza bory,
I pełno zbójców na drodze” …

                        Miodowe Lata

                        Oprócz książek Tato miał jeszcze inną pasje: pszczelarstwo.

                       Pszczołami zajmował się głównie w niedzielę. Wtedy także spotykał się z innymi pszczelarzami: najczęściej z Antonim Trojakiem i Stanisławem Kamińskim, aby porozmawiać o pasiece
i wymienić doświadczenia. Nasze ule stały w sadzie, pośród drzew owocowych i było ich, w zależności
od roku,  od czterech do dwunastu. Czasem Tato namówił mnie do pomocy w pasiece i miałem wtedy okazję zajrzeć do środka ula, popatrzeć w kłębowisko ruszających się i brzęczących owadów, a także zobaczyć na własne oczy czerw, pszczelą matkę, ramki z zasklepionym miodem i dowiedzieć się różnych ciekawych rzeczy, np. co to są trutnie. Było to zajęcie fascynujące, ale wykonywałem je z bojaźnią, bo mnie, szczelnie ubranego w maskę i rękawiczki, zawsze jakaś pszczoła użądliła, co powodowało sporą opuchliznę, Tato zaś pracował bez maski, wsadzał w ul gołe ręce, pszczoły spacerowały po nich i jakoś go nie gryzły.

                        Przy miodobraniu pracowała cała rodzina. Było wtedy bardzo słodko i po godzinie, nikt już nie chciał miodu spożywać, a tylko szukał oryginalniejszych smaków. A pszczoły obdarowywały nas różnymi miodami. Najczęściej był to miód wielokwiatowy, łąkowy jasno-żółty o łagodnym i subtelnym smaku, albo akacjowy -najjaśniejszy ze wszystkich, o pięknym jak bursztyn kolorze. Czasem pojawiał się miód rzepakowy, lekko gorzkawy, prawie bezbarwny, o słabym zapachu, choć ta roślina była wtedy rzadko u nas uprawiana,   lub leśny -pomarańczowo-żółty o silnym zapachu ziół i wrzosów z sosnowych polan. Mieliśmy też miód szaro-zielony, o korzennym zapachu ze spadzi drzew iglastych oraz zielonkawo-złocisty ze spadzi pędów drzew liściastych.

                        Miód bardzo smakował nam też zimą i wiosną. Opróżniana była wtedy butelka po butelce, choć wyciągnięcie prawdziwego, skrystalizowanego miodu przez wąską szyjkę wcale nie było łatwe. Używaliśmy różnych sposobów, aby miód wydostać z butelki: wlewaliśmy do miodu ciepłą wodę rozpuszczając go, albo wstawialiśmy butelkę do cieplej /ok. 40, 50 stopni/ wody i miód wtedy przybierał płynną postać. Wyciągaliśmy też miód specjalnie wystruganymi patykami. A swoją drogą, wcale nie wiem dlaczego, miód który pozostawał do użytku rodziny zlewany był do butelek?  Może po prostu nie było innych, odpowiedniejszych naczyń.

                         

                 Rodzice żyli w latach: Mama 1917-2006,  Tato 1915-2003

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *