Monthly Archiv: sierpień, 2014

Leśnicy

 

 

„Z praktyki kadrowej -opowieści Michała” – przygotował Zbigniew Latkowski.
Nazwiska i imiona zostały zmienione. Korekta i redakcja tekstu Jan Świtalski

 

Leśnik pierwszy.

 

Było, zdarzyło się na przełomie wieków  XX i XXI, że pracując  jako dyrektor kadrowy zobowiązany byłem do podpisywania zgody na zatrudnianie pracowników. Różnie z tym było. Gdy miałem mało czasu, dokumenty analizowałem pobieżnie, innym razem zaś dokładniej. Zależało to także od „wagi” stanowiska. Była to firma biznesowa i odpowiedni dobór pracowników miał duże znaczenie dla jej efektów. W miarę rozwoju kadrowego niektóre kompetencje „przekazywałem  w dół”, ale ostateczną decyzję zatrudniania na ogół podejmowałem osobiście.

Pod koniec  sprawowania tej funkcji zdarzył mi się taki oto przypadek.

Trafiły do mnie dokumenty kandydata do pracy w planowaniu marketingowym. Przejrzałem je i zauważyłem, że podanie o pracę napisane odręcznie zawiera błędy, a charakter pisma wskazuje na manualne trudności w  posługiwaniu się piórem. Spojrzawszy na świadectwo maturalne, które wydane było przez szkołę zaoczną lub wieczorową (nie pamiętam dokładnie) stwierdziłem dodatkowo, że oceny są kiepskie, a zwłaszcza z matematyki  -tak bardzo potrzebnej w analityce. Gdzieś znalazłem też informację, że kandydat zamierza  studiować. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy spojrzałem na przebieg pracy zawodowej. Kandydat pracował  dotychczas w lesie, w leśniczówce. Zrozumiałem, że nie jest to odpowiedni kandydat i nie podpisałem jego dokumentów.

Wkrótce  zjawił się dyrektor,  w którego dziale miał  zostać zatrudniony ów kandydat i uzasadniał,  że będzie najlepszym pracownikiem, że aktualnie opracowywany jest nowy plan  ośmioletni i że wspólnicy zagraniczni naciskają na terminowe jego prygotowanie ze względu na  konieczność zabezpieczenia odpowiednich kredytów.

– Bez tego najlepszego analityka nie będę w stanie opracować planów  -uzasadniał.

O terminowym opracowaniu planu wiedziałem bardzo  dobrze, jako że byłem także członkiem Zarządu. Nic też dziwnego, że tym delikatnym szantażem Dyrektor uzyskał moją zgodę na zatrudnienie tego kandydata, głównie dlatego, że  wspólnicy zachodni nie rozumieli stosunków międzyludzkich panujących w naszych firmach i współpraca nie układała się dobrze, a reprezentanci wspólnika polskiego   zachowywali się  poniżej wszelkiej krytyki.

W tym czasie odszedłem z firmy, a po roku  niespodziewanie wróciłem do niej, znowu na stanowisko dyrektora kadrowego.

– I co się okazało?

– Dyrektora, który naciskał na zatrudnienie pracownika już nie było. W ramach akcji outsourcingu odszedł wraz ze swoim działem poza naszą Spółkę  i jako firma prywatna świadczył dla nas usługi. Ciekawym jest jednak fakt, że tego  „najlepszego” pracownika nie zabrał ze sobą.

– Czyżby wolał współpracować z gorszymi fachowcami?

Nowy szef nie wypowiadał się już tak dobrze o „tym” pracowniku. Twierdził wprost, że On nic nie potrafi i był zdecydowany szybkim pozbyciem się go.

Obiecałem pomóc.

Leśnik  drugi  – wcześniejszy.

 

Wiele lat  wcześniej (przełomu roku 69/70 XX wieku) miałem podobną historię, tyle że dla mnie mniej przyjemną. Pracowałem wtedy na stanowisku z-cy Głównego Konstruktora  w Zakładach Urządzeń Informatyki Meramat. Decyzją wysokich gremiów zakłady te powstały w 1969r poprzez połączenie dwóch sąsiadujących fabryk: aparatury pomiarowej i przetwórstwa tworzyw sztucznych. Miałem wtedy około 30 lat i właśnie w „aparaturze”  pracowałem.

Wkrótce po połączeniu nastąpiły ” roszady” na najwyższych stanowiskach. Zwolniono naczelnego i technicznego dyrektora. Nowym „technicznym” został inż. Buch, który został ściągnięty z zakładów automatyki. Do czasu zatrudnienia nowego „naczelnego” pełnił także jego obowiązki.

Chyba nie muszę dodawać, że oczywiście był on „wysokopartyjny”.

 

Z początku stosunki między nami układały się dobrze. Dzieliła nas pewna odległość w strukturze firmy, a bezpośrednie kontakty miał z nim mój szef inż. Antewicz  – stary i doświadczony, przedwojenny inżynier. Antewicz był członkiem partii , ale zastanawiające było, że z nim się nie liczono. Był fachowym inżynierem , ale widocznie zbyt szlachetnym ” zapaleńcem” różnych rozwiązań konstrukcyjnych i technologicznych, co było na pewno kłopotem dla ludzi nieprzygotowanych i pewnie dlatego nie odpowiadał współczesnym mu przełożonym. ” Zapaleńcy” są bardzo pożyteczni, muszą mieć jednak przełożonych merytorycznie przygotowanych do rozpatrywania koncepcji pod kątem szans ich realizacji. Takich było jednak mało, zwłaszcza w przemyśle. Czasami miałem nawet wrażenie , że wielu tytularnych inżynierów pojęcia nie ma o technice. Uciekali więc przed odpowiedzialnością i podpierali się PZPR-em.

– A może inżynier Antewicz  czymś się naraził?
Tego nie wiem.

Ja zajmowałem się wtedy elektroniką i nowymi opracowaniami. Byłem odpowiedzialny merytorycznie za nowe opracowania  finansowane z funduszu postępu technicznego, szczególnie te o profilu elektronicznym. Z tego powodu odbierałem większość opracowań wykonywanych dla nas przez Instytuty (PIAP, Instytut Elektrotechniki, Instytut Maszyn Matematycznych, CLO).

Pewnego dnia siedziałem przy swoim biurku w Laboratorium Elektronicznym i przeglądałem „Radioamatora”. Nagle do pomieszczenia wpadł dyrektor Buch, szybko znalazł się przy mnie, coś  powiedział o czytaniu w pracy i jak wpadł tak wypadł. Jeszcze tego samego dnia szef mój miał to wypomniane na naradzie kierowników. Zdziwiło mnie to, ponieważ  „Radioamator” był cennym źródłem informacji praktycznych dla elektroników i radioamatorów i nie można było zarzucić mi  np. czytania w pracy nieodpowiednich czasopism. Pracowałem nad rozwojem firmy, gdzie wszelkie takie źródła informacji są bardzo wskazane. A rzeczywistość  była taka, że  czasopisma  przyniosłem dla młodego człowieka z wypożyczalni narzędzi, który chciał wykonać jakiś układ elektroniczny i zwrócił się do mnie o pomoc, a ja obiecałem mu odpowiednią lekturę. Zależało mi na tym kontakcie ponieważ niejednokrotnie potrzebowałem dobrego narzędzia do  pracy, a on  mi to umożliwiał. Takie nieformalne kontakty są bardzo cenne w praktyce inżynierskiej. Bo formalnie niby wszystko mógłbym uzyskać,  tylko  że ile czasu musiałbym czekać?

W jakiś czas po tym miało miejsce następne niepokojące wydarzenie. Mój szef  został odsunięty od kierowania działem konstrukcyjnym. W dziale naszym był wybrany tzw. mąż zaufania, który miał prawo  uczestniczenia w  różnych wydarzeniach.

Naszym mężem zaufania została Pani inżynier  Jędrzyko. Przy którymś kontakcie poinformowała mnie, że dyrektor Buch chciał mnie i jeszcze innemu pracownikowi z produkcji udzielić nagany za to, że w ubiegłym miesiącu każdy z nas miał sumaryczne spóźnienie większe od 30 minut.

Tutaj trochę wyjaśnienia.  Przy wejściu  do fabryki były ustawione zegary,  w które pracownik wkładał swoją kartę pracy i ruchem podobnym do gry w jednorękiego bandytę stemplował godzinę wejścia lub wyjścia. Ponieważ zegary (mechaniczne) bardzo źle „chodziły”, np. przez noc potrafiły odejść od prawidłowych wskazań więcej niż  godzinę, więc jeden ze starszych, przedwojennych jeszcze  majstrów przychodził około 5 rano i je regulował  (praca zaczynała się na produkcji od 6, a w biurach 7 rano), ale do czasu gdy przychodzili pracownicy   zegary zdążyły już chodzić po swojemu i wskazania się różniły. Między innymi i z tego powodu ustalono zasadę , że spóźnień do pięciu minut nie liczy się.

A więc dyrektor zawnioskował, ale sprzeciwiła się temu Rada Zakładowa. Uznano ostatecznie, że najpierw trzeba zmienić zegary na punktualne i ogłosić nowe zasady rozliczania i wtedy będzie można karać pracowników wg nowych zasad.

No i znowu się nie udało. Ale myślę sobie  -o co może chodzić? Przecież stanowisko moje jest marne, bo trzeba posiadać  wiedzę fachową  i  pracy jest dużo. A do moich kwalifikacji i do pracy nie mają zastrzeżeń.

Minęło niewiele czasu gdy znów przychodzi do mnie p. Jędrzyko  i powiada:

-Dyrektor Buch chciał otworzyć nowe stanowisko z-cy gł. konstruktora ds. mechaniki (równoległe do mojego) i na to stanowisko ma kandydata, o którym powiedział , że jest to wybitny specjalista od spraw wdrożeń, a nasz zakład teraz będzie wdrażał produkcję informatyki, więc specjalista taki jest niezbędny. Okazało się, że kandydatem tym był leśnik (chyba ze średnim wykształceniem, ale nie jestem tego pewny). Zbulwersowało nas to, ale co robić, władza i tak zrobi co uważa. Jednak trochę czasu minęło i sprawa upadła, dyrektor już nie forsował kandydata, przestał się mnie czepiać i wszystko wróciło do normy.

Niedługo potem otrzymaliśmy nowego dyrektora naczelnego: dr inż. Z. Łapskiego, a temu nie „spodobał” się dyrektor techniczny inż. Buch. Buch ratował się w ten sposób , że poprzez swoje znajomości udało mu się zostać przedstawicielem Zjednoczenia Mera za granicą i tyle go widziałem, a potem już  o nim nie  słyszałem.

Ale wróćmy do tematu „leśnik”. Minęło kilkanaście lat, było ładne lato i wybrałem się ze swoją córką nad morze do Mielna, na kwaterę zorganizowaną przez Cech Rzemiosła.  Z  jednym rzemieślników  skojarzyliśmy wydarzenia sprzed wielu lat, a związane z leśnikiem. Otóż mój rozmówca na początku lat 70-tych, (w czasie gdy  pracowałem w Meramacie) pracował w fabryce półprzewodników CEMI i w tym okresie kiedy miałem swoją „przygodę” z leśnikiem i dyrektorem Buchem,   do CEMI został przyjęty na kierownika leśnik. Według przełożonych miał on być wielkiej klasy specjalistą ds. wdrożeń elektroniki. Okazało się jednak że nic nie umie z tej diedziny, ale dostał wysoką pensję, mieszkanie itp.,  no bo to specjalista! Tylko gratulować Centrum  CEMI   zatrudnienia takiego specjalisty!

Widzisz drogi czytelniku jak to jest w społeczności ludzkiej. Mimo dwóch różnych ustrojów dzielących opisywane wydarzenia mechanizm jest podobny: wszystko opiera się na sponsorze. Jak się ma odpowiedniego sponsora to można załatwić sprawy pozornie nielogiczne, a jednak logiczne tylko trzeba się wczuć w proces myślowy decydenta.

Wydaje mi się, że dalszych przykładów mógłbym dostarczyć z łatwością. Jeśli jednak ktoś myśli , że takie sprawy nie są ważne to głęboko się myli. W postępie technicznym jest jak w sporcie, gdzie zły trener, tam złe wyniki. Nie da się oszukać naciąganymi sprawozdaniami, bo weryfikacja następuje w porównaniu z poziomem światowym, a co za tym idzie również i sprzedaż wyrobów.

 

 

Dział konstrukcyjny naraził fabrykę na straty?

 

„Z praktyki inżynierskiej  -opowieść Michała” -przygotował Zbigniew Latkowski.
Nazwiska i imiona zostały zmienione. Korekta i redakcja tekstu Jan Świtalski.

 

Początek lat 70  XX wieku.  Pracowałem wtedy jako zastępca głównego konstruktora w fabryce urządzeń informatyki MERAMAT na Służewcu w Warszawie, która  powstała w 1969roku  z połączenia zakładu przetwórstwa tworzyw sztucznych oraz zakładu   produkcji aparatury laboratoryjnej
i pomiarowej (WZALiP). Starą produkcję zlikwidowano, albo przekazano do innych zakładów, a Meramat  miał produkować nowoczesne urządzenia informatyczne, opracowane przez polskich konstruktorów
w Instytucie Maszyn Matematycznych (IMM) przy ulicy Krzywickiego.

Na początku poczyniono prace adaptacyjne w pomieszczeniach produkcyjnych, następnie przeniesiono z IMM  wydział produkcji elektroniki do drukarek wierszowych i wydział produkcji głowic magnetycznych. W tym czasie IMM kończył opracowanie i wykonanie prototypów pamięci taśmowych PT3.

W takich okolicznościach ruszyła produkcja elektroniki do drukarek wierszowych, które  finalnie montowane były w  Zakładzie w Błoniu.  Z tego co wiem, była to niezła drukarka, całkowicie opracowana przez polskich inżynierów, za wyjątkiem tzw. matrycy produkowanej na podstawie licencji zakupionej
w Anglii.  Siłą rzeczy nasz  dział konstrukcyjny wziął na siebie nadzór  merytoryczny i nadzór nad produkcją oraz nad przestrzeganiem technologii nowych wyrobów.

Nowy Dyrektor  Łapski nie miał zaufania do kadr w dziale konstrukcyjnym i kontroli technicznej. Było to naturalne, ponieważ przy tej reorganizacji mało się robiło w kwestii doboru wykwalifikowanych kadr.

Pewnego razu przyszedł do mnie szef kontroli technicznej  inżynier Hala i oznajmił:
– Dyrektor wezwał mnie i dał mi nowego pracownika do działu. Został nim inż. Hałt. Podobno pracował
w IMM  więc należy się spodziewać, że zna się na nowej produkcji. Dyrektor powiedział też, że jest on jego pełnomocnikiem ds. kontroli technicznej w zakładzie. Zatrudnił go na stanowisku podległym kierownikowi działu, czyli mnie,  ale jest on jednocześnie  jego pełnomocnikiem!
– Ja już teraz nie wiem kim jestem i komu podlegam, a także na czym ma polegać współpraca z nowym pełnomocnikiem –  powiada  rozżalony  Hala.
-Teraz inż. Hałt chodzi po zakładzie i nie wiem czego szuka -w głosie Haly zabrzmiała nutka niepewności co do jego dalszego losu.

Cóż ja mogłem na to powiedzieć. Już też miałem za sobą pierwsze doświadczenia (testowanie pamięci taśmowej- opisane w innym fragmencie wspomnień)  i nie były one  miłe . Jedynie pocieszało mnie to, że wyszedłem z niego wzmocniony. Byłem przygotowany na takie zawirowania, bo akurat w tamtym czasie przerastałem swoją wiedzą i doświadczeniem  innych  w fabryce, choć słabością moją była bezpartyjność. Byłem więc jakby nie Polakiem, albo Polakiem drugiej kategorii. Co roku próbowano mnie werbować do  partii, ale to się nie udało. Nie spodziewałem się jednak, że wkrótce będę miał przyjemność bycia  w zwarciu  z  inż. Hałtem.

Kilka słów wyjaśnień dla nie znających organizacji działu konstrukcyjnego w fabryce. Dział ten zajmował się  całym merytorycznym panowaniem nad opracowaniem nowych wyrobów, przestrzeganiem stosownych przepisów, prawami autorskimi, patentami itp. Efektem działań były właśnie patenty, dokumentacja konstrukcyjna, opracowanie i wykonanie modeli i prototypów wyrobów. Dokumentacja musiała zawierać nie tylko rysunki, ale i instrukcje pomiarowe, a często przewidywać  (narzucać) stosowanie nowych technologii. W tamtym czasie istniejące działy handlowe firm nie potrafiły samodzielnie opracować żadnej ulotki  i prospektu. Dlatego spoczywało to również na konstruktorach.

Pewnego dnia wzywa mnie dyrektor naczelny -Łapski. Wchodzę do gabinetu, a tam oprócz dyrektora zastaję także inżyniera Hałta, pełnomocnika dyrektora ds. kontroli technicznej.

– To niech Pan referuje sprawę -zwrócił  się dyrektor do inż. Hałta
– Dział Konstrukcyjny spowodował powstanie straty w wysokości około 300 000 złotych. Zaopatrzenie nie mogło zakupić hurtowo diod Zenera z wąską  tolerancją  napięcia do produkcji  drukarek wierszowych i zwróciło się do działu konstrukcyjnego o zgodę na zakup diod z rozrzutem (tolerancją) >10%.  Diody te zaopatrzenie mogło kupić po cenach hurtowych za około 8 złotych za sztukę, a diody  będące w dokumentacji  o wąskiej tolerancji napięcia (selekcjonowane podczas produkcji) nie były dostępne w hurcie i można je było kupić po około 80 złotych. Dział konstrukcyjny nie dał zgody na zakup tych tańszych diod. Ja natomiast  -powiada inżynier Hałt, dla sprawdzenia, wmontowałem do pakietów diody o szerokiej tolerancji napięcia (te tańsze) i pakiety pracowały  bardzo dobrze. Z tego wynika, że   fabryka nasza poniosła straty. Z przeliczenia różnicy cenowej i ilości diod potrzebnych do produkcji określam, że są to straty około 300.000 zł. (W tym czasie był to koszt domu jednorodzinnego)

Od razu przypomniałem sobie jak zaopatrzenie zwróciło się do nas w tej sprawie. Przyszedł do mnie wtedy  Szeczyk  , technik prowadzący produkcję, pytając  o moje zdanie. Zawsze w trudniejszych sprawach przychodził do mnie po rozstrzygnięcie. Po rozpatrzeniu za i przeciw nie daliśmy zgody na zakup diod o gorszych parametrach. O analizie cenowej  nie było mowy, bo w tym czasie nie rozpatrywano zbyt szczegółowo kosztów.  Diody  produkowała państwowa fabryka polska i nie było problemu: tańsze czy droższe -innych nie było.

– Nie znam dokładnie sprawy  -skłamałem by zyskać na czasie, ale sprawdzę   i dam odpowiedź. Nie sądzę jednak, aby stosowanie radioamatorskich  metod było dobrym rozwiązaniem przy profesjonalnej  produkcji urządzeń elektronicznych. Na przykład w produkcji telewizorów (lampowych w tamtych czasach)  stosuje się kilka kondensatorów przy każdej podstawce lampowej. Można wziąć cążki
i powycinać je, a telewizor  dalej będzie działał. Czy to znaczy, że te kondensatory nie są potrzebne?
-zadałem retoryczne pytanie.

– Panie inżynierze  -zwrócił się do mnie dyrektor Łapski, proszę jak najszybciej dać  mi odpowiedź i na tym spotkanie się zakończyło.

Wróciłem do swojego biurka i wezwałem  Szeczyka.

– Panie Zdzisiu, wezwał mnie dyrektor w sprawie diod Zenera i opowiedziałem  mu pokrótce przebieg spotkania u dyrektora.

– Tu jest pismo z  zapytaniem, czy w elektronice (w pakietach do drukarek) można zastosować diody Zenera o większym rozrzucie napięcia niż te,  które określa dokumentacja techniczna. Niech Pan zaniesie to pismo  do Instytutu Maszyn Matematycznych i poprosi o szybką odpowiedź.

Pismo podpisałem i poprosiłem żeby podpisał go także dyrektor techniczny.

– Jak dostanie Pan odpowiedź do ręki to proszę od razu zanieść do sekretariatu  dyrektora naczelnego, z prośbą do sekretarki, aby pismo znalazło się w jego poczcie  -poinstruowałem swojego pracownika.

Szeczyk załatwił sprawę raz dwa i jeszcze tego samego dnia odpowiedź  IMM  znalazła się u dyrektora Łapskiego.  Oczywiście odpowiedź potwierdzała naszą  wcześniejszą decyzję.

Wzywa mnie dyrektor Łapski i powiada:
– Papierami się Pan zasłania i pokazuje odpowiedź IMM.
– Nie zasłaniam się. Decyzję podjęliśmy we własnym zakresie nie zwlekając z odpowiedzią dla działu zaopatrzenia. A teraz tylko chciałem zasięgnąć opinii konstruktorów IMM, ponieważ to ich dzieło
i lepiej znają szczegóły opracowania. Mogę jeszcze ze swej strony dodać, że drukarka przeszła w ZSRR bardzo rygorystyczny odbiór i jeśli by nie  spełniała parametrów,  mielibyśmy duże kłopoty.
A radioamatorskich metod nie możemy stosować w produkcji –  odpowiedziałem.

Na tym sprawa się zakończyła. W parę miesięcy później, gdy byłem przedstawicielem zakładu na stoisku Miedzynarodowych Targów Poznańskich, odwiedził mnie dyrektor  Łapski. Nawiązałem do tego wydarzenia i wtedy On  stwierdził, że jeszcze raz go Hałt zawiedzie  to  się go pozbędzie.

I tak się stało, ale  czym się znów naraził,  tego nie wiem.