Leśnicy
„Z praktyki kadrowej -opowieści Michała” – przygotował Zbigniew Latkowski.
Nazwiska i imiona zostały zmienione. Korekta i redakcja tekstu Jan Świtalski
Leśnik pierwszy.
Było, zdarzyło się na przełomie wieków XX i XXI, że pracując jako dyrektor kadrowy zobowiązany byłem do podpisywania zgody na zatrudnianie pracowników. Różnie z tym było. Gdy miałem mało czasu, dokumenty analizowałem pobieżnie, innym razem zaś dokładniej. Zależało to także od „wagi” stanowiska. Była to firma biznesowa i odpowiedni dobór pracowników miał duże znaczenie dla jej efektów. W miarę rozwoju kadrowego niektóre kompetencje „przekazywałem w dół”, ale ostateczną decyzję zatrudniania na ogół podejmowałem osobiście.
Pod koniec sprawowania tej funkcji zdarzył mi się taki oto przypadek.
Trafiły do mnie dokumenty kandydata do pracy w planowaniu marketingowym. Przejrzałem je i zauważyłem, że podanie o pracę napisane odręcznie zawiera błędy, a charakter pisma wskazuje na manualne trudności w posługiwaniu się piórem. Spojrzawszy na świadectwo maturalne, które wydane było przez szkołę zaoczną lub wieczorową (nie pamiętam dokładnie) stwierdziłem dodatkowo, że oceny są kiepskie, a zwłaszcza z matematyki -tak bardzo potrzebnej w analityce. Gdzieś znalazłem też informację, że kandydat zamierza studiować. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy spojrzałem na przebieg pracy zawodowej. Kandydat pracował dotychczas w lesie, w leśniczówce. Zrozumiałem, że nie jest to odpowiedni kandydat i nie podpisałem jego dokumentów.
Wkrótce zjawił się dyrektor, w którego dziale miał zostać zatrudniony ów kandydat i uzasadniał, że będzie najlepszym pracownikiem, że aktualnie opracowywany jest nowy plan ośmioletni i że wspólnicy zagraniczni naciskają na terminowe jego prygotowanie ze względu na konieczność zabezpieczenia odpowiednich kredytów.
– Bez tego najlepszego analityka nie będę w stanie opracować planów -uzasadniał.
O terminowym opracowaniu planu wiedziałem bardzo dobrze, jako że byłem także członkiem Zarządu. Nic też dziwnego, że tym delikatnym szantażem Dyrektor uzyskał moją zgodę na zatrudnienie tego kandydata, głównie dlatego, że wspólnicy zachodni nie rozumieli stosunków międzyludzkich panujących w naszych firmach i współpraca nie układała się dobrze, a reprezentanci wspólnika polskiego zachowywali się poniżej wszelkiej krytyki.
W tym czasie odszedłem z firmy, a po roku niespodziewanie wróciłem do niej, znowu na stanowisko dyrektora kadrowego.
– I co się okazało?
– Dyrektora, który naciskał na zatrudnienie pracownika już nie było. W ramach akcji outsourcingu odszedł wraz ze swoim działem poza naszą Spółkę i jako firma prywatna świadczył dla nas usługi. Ciekawym jest jednak fakt, że tego „najlepszego” pracownika nie zabrał ze sobą.
– Czyżby wolał współpracować z gorszymi fachowcami?
Nowy szef nie wypowiadał się już tak dobrze o „tym” pracowniku. Twierdził wprost, że On nic nie potrafi i był zdecydowany szybkim pozbyciem się go.
Obiecałem pomóc.
Leśnik drugi – wcześniejszy.
Wiele lat wcześniej (przełomu roku 69/70 XX wieku) miałem podobną historię, tyle że dla mnie mniej przyjemną. Pracowałem wtedy na stanowisku z-cy Głównego Konstruktora w Zakładach Urządzeń Informatyki Meramat. Decyzją wysokich gremiów zakłady te powstały w 1969r poprzez połączenie dwóch sąsiadujących fabryk: aparatury pomiarowej i przetwórstwa tworzyw sztucznych. Miałem wtedy około 30 lat i właśnie w „aparaturze” pracowałem.
Wkrótce po połączeniu nastąpiły ” roszady” na najwyższych stanowiskach. Zwolniono naczelnego i technicznego dyrektora. Nowym „technicznym” został inż. Buch, który został ściągnięty z zakładów automatyki. Do czasu zatrudnienia nowego „naczelnego” pełnił także jego obowiązki.
Chyba nie muszę dodawać, że oczywiście był on „wysokopartyjny”.
Z początku stosunki między nami układały się dobrze. Dzieliła nas pewna odległość w strukturze firmy, a bezpośrednie kontakty miał z nim mój szef inż. Antewicz – stary i doświadczony, przedwojenny inżynier. Antewicz był członkiem partii , ale zastanawiające było, że z nim się nie liczono. Był fachowym inżynierem , ale widocznie zbyt szlachetnym ” zapaleńcem” różnych rozwiązań konstrukcyjnych i technologicznych, co było na pewno kłopotem dla ludzi nieprzygotowanych i pewnie dlatego nie odpowiadał współczesnym mu przełożonym. ” Zapaleńcy” są bardzo pożyteczni, muszą mieć jednak przełożonych merytorycznie przygotowanych do rozpatrywania koncepcji pod kątem szans ich realizacji. Takich było jednak mało, zwłaszcza w przemyśle. Czasami miałem nawet wrażenie , że wielu tytularnych inżynierów pojęcia nie ma o technice. Uciekali więc przed odpowiedzialnością i podpierali się PZPR-em.
– A może inżynier Antewicz czymś się naraził?
Tego nie wiem.
Ja zajmowałem się wtedy elektroniką i nowymi opracowaniami. Byłem odpowiedzialny merytorycznie za nowe opracowania finansowane z funduszu postępu technicznego, szczególnie te o profilu elektronicznym. Z tego powodu odbierałem większość opracowań wykonywanych dla nas przez Instytuty (PIAP, Instytut Elektrotechniki, Instytut Maszyn Matematycznych, CLO).
Pewnego dnia siedziałem przy swoim biurku w Laboratorium Elektronicznym i przeglądałem „Radioamatora”. Nagle do pomieszczenia wpadł dyrektor Buch, szybko znalazł się przy mnie, coś powiedział o czytaniu w pracy i jak wpadł tak wypadł. Jeszcze tego samego dnia szef mój miał to wypomniane na naradzie kierowników. Zdziwiło mnie to, ponieważ „Radioamator” był cennym źródłem informacji praktycznych dla elektroników i radioamatorów i nie można było zarzucić mi np. czytania w pracy nieodpowiednich czasopism. Pracowałem nad rozwojem firmy, gdzie wszelkie takie źródła informacji są bardzo wskazane. A rzeczywistość była taka, że czasopisma przyniosłem dla młodego człowieka z wypożyczalni narzędzi, który chciał wykonać jakiś układ elektroniczny i zwrócił się do mnie o pomoc, a ja obiecałem mu odpowiednią lekturę. Zależało mi na tym kontakcie ponieważ niejednokrotnie potrzebowałem dobrego narzędzia do pracy, a on mi to umożliwiał. Takie nieformalne kontakty są bardzo cenne w praktyce inżynierskiej. Bo formalnie niby wszystko mógłbym uzyskać, tylko że ile czasu musiałbym czekać?
W jakiś czas po tym miało miejsce następne niepokojące wydarzenie. Mój szef został odsunięty od kierowania działem konstrukcyjnym. W dziale naszym był wybrany tzw. mąż zaufania, który miał prawo uczestniczenia w różnych wydarzeniach.
Naszym mężem zaufania została Pani inżynier Jędrzyko. Przy którymś kontakcie poinformowała mnie, że dyrektor Buch chciał mnie i jeszcze innemu pracownikowi z produkcji udzielić nagany za to, że w ubiegłym miesiącu każdy z nas miał sumaryczne spóźnienie większe od 30 minut.
Tutaj trochę wyjaśnienia. Przy wejściu do fabryki były ustawione zegary, w które pracownik wkładał swoją kartę pracy i ruchem podobnym do gry w jednorękiego bandytę stemplował godzinę wejścia lub wyjścia. Ponieważ zegary (mechaniczne) bardzo źle „chodziły”, np. przez noc potrafiły odejść od prawidłowych wskazań więcej niż godzinę, więc jeden ze starszych, przedwojennych jeszcze majstrów przychodził około 5 rano i je regulował (praca zaczynała się na produkcji od 6, a w biurach 7 rano), ale do czasu gdy przychodzili pracownicy zegary zdążyły już chodzić po swojemu i wskazania się różniły. Między innymi i z tego powodu ustalono zasadę , że spóźnień do pięciu minut nie liczy się.
A więc dyrektor zawnioskował, ale sprzeciwiła się temu Rada Zakładowa. Uznano ostatecznie, że najpierw trzeba zmienić zegary na punktualne i ogłosić nowe zasady rozliczania i wtedy będzie można karać pracowników wg nowych zasad.
No i znowu się nie udało. Ale myślę sobie -o co może chodzić? Przecież stanowisko moje jest marne, bo trzeba posiadać wiedzę fachową i pracy jest dużo. A do moich kwalifikacji i do pracy nie mają zastrzeżeń.
Minęło niewiele czasu gdy znów przychodzi do mnie p. Jędrzyko i powiada:
-Dyrektor Buch chciał otworzyć nowe stanowisko z-cy gł. konstruktora ds. mechaniki (równoległe do mojego) i na to stanowisko ma kandydata, o którym powiedział , że jest to wybitny specjalista od spraw wdrożeń, a nasz zakład teraz będzie wdrażał produkcję informatyki, więc specjalista taki jest niezbędny. Okazało się, że kandydatem tym był leśnik (chyba ze średnim wykształceniem, ale nie jestem tego pewny). Zbulwersowało nas to, ale co robić, władza i tak zrobi co uważa. Jednak trochę czasu minęło i sprawa upadła, dyrektor już nie forsował kandydata, przestał się mnie czepiać i wszystko wróciło do normy.
Niedługo potem otrzymaliśmy nowego dyrektora naczelnego: dr inż. Z. Łapskiego, a temu nie „spodobał” się dyrektor techniczny inż. Buch. Buch ratował się w ten sposób , że poprzez swoje znajomości udało mu się zostać przedstawicielem Zjednoczenia Mera za granicą i tyle go widziałem, a potem już o nim nie słyszałem.
Ale wróćmy do tematu „leśnik”. Minęło kilkanaście lat, było ładne lato i wybrałem się ze swoją córką nad morze do Mielna, na kwaterę zorganizowaną przez Cech Rzemiosła. Z jednym rzemieślników skojarzyliśmy wydarzenia sprzed wielu lat, a związane z leśnikiem. Otóż mój rozmówca na początku lat 70-tych, (w czasie gdy pracowałem w Meramacie) pracował w fabryce półprzewodników CEMI i w tym okresie kiedy miałem swoją „przygodę” z leśnikiem i dyrektorem Buchem, do CEMI został przyjęty na kierownika leśnik. Według przełożonych miał on być wielkiej klasy specjalistą ds. wdrożeń elektroniki. Okazało się jednak że nic nie umie z tej diedziny, ale dostał wysoką pensję, mieszkanie itp., no bo to specjalista! Tylko gratulować Centrum CEMI zatrudnienia takiego specjalisty!
Widzisz drogi czytelniku jak to jest w społeczności ludzkiej. Mimo dwóch różnych ustrojów dzielących opisywane wydarzenia mechanizm jest podobny: wszystko opiera się na sponsorze. Jak się ma odpowiedniego sponsora to można załatwić sprawy pozornie nielogiczne, a jednak logiczne tylko trzeba się wczuć w proces myślowy decydenta.
Wydaje mi się, że dalszych przykładów mógłbym dostarczyć z łatwością. Jeśli jednak ktoś myśli , że takie sprawy nie są ważne to głęboko się myli. W postępie technicznym jest jak w sporcie, gdzie zły trener, tam złe wyniki. Nie da się oszukać naciąganymi sprawozdaniami, bo weryfikacja następuje w porównaniu z poziomem światowym, a co za tym idzie również i sprzedaż wyrobów.