Trza iść, bronić Polski
Autor tekstu Antoni Ryszard Sobczyk pokazał zachowanie Polaków po wybuchu
II wojny światowej.
Latem 1939 roku zapanował niepokój, bo ludzie gadali, że będzie wojna, ale dopiero kiedy przyszły karty mobilizacyjne dla rezerwistów, uświadomiono sobie, ze nieszczęście jest blisko. Kartę mobilizacyjną otrzymał też mój wujek Stanisław. Powiedział wtedy krótko i rzeczowo:
– Co robić? Trza iść, bronić Polski.
Słońce chyliło się już ku zachodowi i raziło w oczy, gdy ludzie wyszli na drogę, żeby pożegnać kolejnego „swojaka” odchodzącego do wojska. Tego dnia był to właśnie Stanisław.
Szli drogą w stronę cmentarza. On kroczył na przedzie, niósł najmłodszą córkę Gienię, a za rękę trzymał pochlipującego i uślimatanego siedmioletniego Cześka. Za nim ruszyła rodzina i wszyscy mieszkańcy Wygody.
Odprowadzili Go na koniec wsi, za Kuloska i tam nastąpiło pożegnanie. Lament się wtedy zrobił
i szloch wielki. Kobiety zawodziły żałośnie i nawet chłopy „co miększe” przecierały rękawami ukradkiem oczy. Stach odszedł „ździebko”, ale odwrócił się, żeby popatrzeć jeszcze na „swoich” i na wieś. Wtedy Babcia uniosła rękę i znakiem krzyża pobłogosławiła Go, a za nią uczyniły to samo inne kobiety.
Odszedł, jak wcześniej inni odchodzili, a we wsi pozostała niepewność i przygnębienie. Ale też pojawiała się nadzieja, że wojny może nie będzie?
1-go września jednak wybuchła…
Od strony Jędrzejowa i Miąsowy słychać było ciężkie samoloty i odgłosy wybuchających bomb. Doszły wieści, ze Niemcy nie tylko bombardują miasta i wsie, ale też „sieką” karabinami maszynowymi
z samolotów uciekających ludzi.
Zapanował strach i przerażenie.
– Co robić?
– Może uciekać, chować się?
– Ale gdzie, dokąd?
W końcu zaczęto pakować na „fury” pierzyny i co wartościowsze rzeczy, na wierzch sadzano dzieci i stare babki, do „kónicek” przywiązywano postronkami bydło i „hajda” w drogę.
W olszyny pod Klisowcem nazjeżdżało się wiele furmanek i ludzi, jak w czwartkowy jarmark do Jędrzejowa … z Michowa, Brusa, Wygody … Siedzieli w tych olszynach jak kuropatwy pod „torkami”
i nasłuchiwali. Na drugi dzień głodne dzieci zaczęły płakać, kobiety lamentować, chłopy martwić się
o gospodarstwa zostawione przeważnie beż opieki, a bydło i wszelka „gadzina” tak ryczała, że chyba słychać było w Rakowie i Mokrsku. Na dodatek psy we wsi wyły jak opętane i wtedy ludzie powolutku, jedni za drugimi, zaczęli opuszczać „schronienie” i rozjeżdżać się do domów.
Niemcy pojawili się we wsi po dwóch dniach. Przyjechali motocyklami, uzbrojeni „po zęby”, drogą od Podlaszcza. Na krótko zatrzymali się, pogadali między sobą i odjechali w stronę Brusa, jak gdyby nigdy nic, a ludzie nie mogli się nadziwić, skąd oni znają drogę przez las, koło Klisowca. Wyszło w końcu na to, że nic ino jakieś śpiegi musiały im ją pokazać.
W czasie wojny ludzie starali się wykonywać codzienne zajęcia, ale robota nijak im się „nie kleiła”. Słychać było o walkach na różnych frontach, aresztowaniach, mordowaniu ludności i wywożeniu na roboty. Kobiety popłakiwały często i niepokoiły się o bliskich: tych w domu, a jeszcze bardziej o tych, którzy poszli do wojska.
Po odejściu Stanisława do wojska w chałupie pozostali:
– jego Teściowie, a moi Dziadkowie: Jasiek i Teofila,
– jego żona, córka Dziadków, Wichtusia,
– oraz czworo małych dzieci /dwoje to dzieci Stanisława i Wichtusi: Czesiek i Gienia/ oraz Kasia /młodsza siostra Wichtusi, druga córka Dziadków, a moja Mama/
– i kuzynka będąca u Dziadków na wychowaniu.
Wszyscy martwili się o Niego, bo znikąd nie docierały żadne wieści gdzie jest i czy żyje. Szczególnie dzieci, bardzo tęskniły za ojcem. Gdy jednego razu byli w polu i przelatywały samoloty, Czesio sam
z siebie zaczął biegać, machać rękami, płakać oraz krzyczeć:
– nie zabijajcie mojego Tatusia, nie zabijajcie Go …
Nawet zaczęto rozpytywać o Stanisława po wsiach, bo dochodziły słuchy, że to tu, to tam, ktoś wrócił
z wojny… Ale nic.
Jakoś przed Bożym Narodzeniem 1939 roku dostali radosną wiadomość: Stanisław żyje.
Jest w niewoli, ale żyje.
Cóż za ulga!
Wiadomość przyszła z Bizorendy, od kogoś, komu udało się wrócić z wojennej tułaczki.
Opowiadał:
– Biliśmy się ostro, do ostatka. Ale nos przemogli. Dostaliśmy się do niewoli. Parę tysięcy polskich żołnierzy, zgromadzono na placu pod gołym niebem i tak siedzieliśmy przez kilka dni, brudni i głodni, czekając na transport do obozu jenieckiego Dopytywaliśmy się kto jest z której jednostki wojskowej
i z jakiej miejscowości pochodzi. W ten sposób poznałem Waszego Stacha i od tej pory trzymaliśmy się razem. Gdy podstawili pociąg i ładowali nas do niego, my obaj upchaliśmy się w jednym wagonie. Pociąg ruszył i wszyscy zaczęli kombinować, jak by tu uciec. Z resztą, nawet już na placu niektórzy próbowali odłączyć się od grupy. W czasie jazdy poluzowaliśmy deski z boku wagonu, żeby, gdy przyjdzie odpowiednia pora, można było je odchylić i przecisnąć się. Co jakiś czas słychać było strzały. Wiadomo, że to niemiecka eskorta, siedząca w budkach hamulcowych strzela do tych, którzy odważyli się wyskoczyć, a chętnych do ucieczki nie brakowało. Gdy się ściemniło, strzały jeszcze się nasiliły. W pewnym momencie Stachu mi mówi:
– Skacz! Tyś jest kawaler i młody, może ci się uda. Ja już nie taki sprawny jestem i na mnie czeka rodzina, małe dzieci … Ja nie zaryzykuję.
Skoczyłem! I nie trafili mnie. Szedłem tylko nocami, polnymi drogami, przez pola, lasy… Tygodniami tułałem się głodny błądząc jak zbity, bezpański pies. Na szczęście pomagali dobrzy ludzie; dali kawałek chleba, wskazali drogę …
Antoni Ryszard Sobczyk Żory, 18 marca 2010 roku