W Rakowie

Tekst i zdjęcia Zbigniew Latkowski
Wspomnienia autora z dzieciństwa /lata czterdzieste i pięćdziesiąte
XX wieku/.

1. Ja, Rodzice i Dziadkowie

Urodziłem się na początku okupacji hitlerowskiej. Zapamiętałem tylko Dziadków ze strony mojej Mamy, bo Tato był najmłodszym z licznego rodzeństwa i niestety wcześnie został sierotą. Jego rodzice,
a jednocześnie moi Dziadkowie, umarli wiele lat przed moim urodzeniem.

W kampanii wrześniowej 1939 roku Tato dostał się do niewoli i umieszczony został w jednym
z obozów jenieckich na terenie Niemiec, a Mama została sama i zabiegała o nasze przetrwanie
w Jędrzejowie, próbując zarabiać na handlu. Był to dla nas bardzo trudny okres. Oprócz warunków materialnych i zagrożenia okupacyjnego, doskwierały nam złe warunki sanitarne oraz duża liczba ludzi przemieszczających się przez nasz sklep. Wszystko to było groźne, szczególnie dla mnie, małego dziecka. Dobrze, że w tym czasie pomagała nam rodzina, a szczególnie moje Ciotki /siostry Mamy/ i Dziadkowie. Zresztą, odkąd pamiętam, u Dziadków w Rakowie bywałem bardzo często, a oprócz tego Ciotki odwiedzały nas w Jędrzejowie i opiekowały się mną podczas wyjazdu Mamy po towar. Byłem dzieckiem dość chorowitym i łapałem wszystkie infekcje, jakie się wtedy pojawiały. Dwa razy umierałem na rękach Mamy /dyfteryt/. Uratowała mnie tzw. surowica, którą otrzymałem dwukrotnie, bo nie było innego wyjścia, a podobno można ją otrzymać tylko raz. Tego okresu oczywiście nie pamiętam dobrze, ale są zdjęcia, które przypominają jak rosłem. Zdjęcia te wysyłane były także do Taty w Niemczech.

W miarę upływu czasu zapamiętywałem coraz więcej. Dziadkowie utrzymywali się z niewielkiego gospodarstwa rolnego. Dziadek Jan Chrust pochodził z biednej, wielodzietnej rodziny chłopskiej. Będąc dorastającym chłopakiem starał się uniknąć służby w wojsku carskim, która trwała wtedy sześć lat. Uważano bowiem w tym środowisku, że jeśli nawet uda się ją przetrwać, to i tak jest to czas stracony.
Nie chcąc iść do wojska Dziadek przez pewien czas głodował, doprowadzając się do tego, że w momencie poboru nie był w stanie chodzić o własnych siłach. Zawieziono Go na punkt poboru furmanką, leżącego, przedstawiającego żałosny widok – sama skóra i kości. Oczywiście w takim stanie nie został zakwalifikowany do służby, a po powrocie do domu, przez długi czas musiał dochodzić do formy.

Nie widząc perspektyw dla siebie w rodzinnym domu /ziemia piaszczysta, dużo rodzeństwa/ Dziadek wyjechał na roboty w okolice Poznania. Pracując tam przez kilka lat odłożył pewną sumę pieniędzy, którą uznał za wystarczającą na zakup ziemi. Powrócił wtedy do domu i zaczął poszukiwanie żony. Tak się stało, że znalazł ją w Rakowie, wsi, która leżała w paśmie bardziej urodzajnych ziem, niż normalnie spotykane w tej części Kielecczyzny. Po paru latach od zawarcia małżeństwa, gdy nadarzyła się okazja, Dziadek dokupił trochę dobrej ziemi, dopożyczając pieniędzy w Jędrzejowie. Dług był spłacany systematycznie, ale w pewnym momencie, gdy nastała galopująca inflacja, zrozumiał, że zadłużenie to zagraża bytowi jego rodziny i postanowił spłacić go jednorazowo. Dokonał tego sprzedając wszystko co tylko było możliwe: plony, bydło, gęsi, pierze itp. Babcia musiała wtedy wypchać poduszki i pierzynki sianem, lamentując przy tym i załamując ręce:
– O la Boga, co to będzie?
– Wyhodujesz sobie gęsi i będziesz miała nowe pierze, ale nie stracimy naszego dorobku, odpowiadał Dziadek.
Wiele lat później, Mama mówiła, że kupione pole było urodzajne, ale zachwaszczone, głównie perzem i dużo pracy włożyła cała rodzina w uczynienie go nadającym się pod zasiew.

Dziadek nie był tak wykształcony i oczytany jak Babcia, ale do dzisiaj zadziwia mnie jego umiejętność planowania i konsekwencja w działaniu. Myślę, że nauczył się tego, będąc koło Poznania.
Tam była wyższa kultura rolna oraz wyższy poziom wyposażenia technicznego, niż u nas. Lepiej też była zorganizowana praca i dlatego przeszedł tam porządną szkołę gospodarowania. Nauczył się staranne uprawiać ziemię i doglądać dobytku, szczególnie dużo uwagi poświęcając koniom, do których miał szczególną słabość. Starał się mieć konie ogniste, które nieraz sprawiały mu kłopot, ale mógł się nimi chlubić. Pewnie dlatego zakupił dla nich różnoraką uprząż oraz narzędzia do czyszczenia i pielęgnacji. Oprócz wozów przeznaczonych do gospodarki, posiadał również sanie na zimę i wóz z siedzeniami do przewożenia ludzi. Skompletował też wszystkie potrzebne narzędzia i dzięki nim, nie miał kłopotu
w wykonaniu prac polowych i budowy budynków gospodarczych. Ze starych urządzeń pamiętam kamienne żarna, ręczną sieczkarnię, kosy, piły itp. Gdy w latach 90-tych XX wieku zwiedzałem pałac
w Łańcucie, gdzie demonstrowano wozy, uprząż, narzędzia i wyjaśniano do czego one służą, to
z przyjemnością stwierdziłem, że Dziadek miał wiele z tych potrzebnych rzeczy oczywiście na miarę swoich potrzeb i możliwości.

 

rakow-malz_jan_i_rozalia_chrust_z_najstarsza_corka__ok_1918r_II

                         Dziadkowie Jan i Rozalia  z najstarszą córką /1918 r/                   
    

Babcia Rozalia z córkami                                       
Babcia Rozali z córkmi /maj 1935 r/

 

               Babcia Rozalia Chrust /z domu Chaja/ była bardzo zapracowana, bo obrządzała w gospodarstwie, a także wspierała  Dziadka w pracach polowych. Mimo to znajdowała czas na książki, które, szczególnie
w długie zimowe wieczory, czytała na głos dla rodziny i znajomych. Cieszyło się to wtedy dużym powodzeniem, bo przecież nie było radia ani telewizji. Gdy się urodziłem, przeżywano akurat losy bohaterów „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza i właśnie dlatego nadano mi imię jednego z bohaterów tej książki, tego, który rodzinę zauroczył najbardziej, Zbyszek. Poza tym Babcia była osobą energiczną
i szanowaną we wsi. Nie raz znajomi przychodzili do niej na rozmowę, bo Ona umiała nie tylko doradzić, ale także dochować tajemnicy.

               Babcia była też bardzo religijna, zawsze wieczorem odmawiała modlitwę, chyba różaniec.

 

Dziadkowie Jan i Rozalia z córkami i wnukiem II

Dziadkowie z córkami i wnukiem                        

2. W gospodarstwie

Trzeba przyznać, że na wsi wszystko było ustanowione w sposób życiowy, czyli praktyczny,
a budynki i podwórka były bardzo podobne jedne do drugich. Gospodarstwo Dziadków zostało zbudowane na części majątku, który Babcia otrzymała od swoich rodziców, a więc na ojcowiźnie. Podwórze miało kształt czworokąta. Równolegle do drogi stał drewniany dom mieszkalny, z którego lewej strony znajdowała się szeroka brama wjazdowa /wrota/. Patrząc od bramy, po tej samej stronie stała komórka, oraz murowane budynki gospodarcze, chlewy (obory), w których kolejne pomieszczenia przeznaczone były do chowu: świń, krów i koni. W niewielkiej odległości od nich, znajdował  się wybetonowany dół, gnojownik, służący do składania obornika.  Na końcu tego ciągu budynków znajdowała się komórka ze starymi urządzeniami, wagą, miarkami do odmierzania, zbożem i drobnymi narzędziami. Komórka przylegała do drewnianej, dużej i wysokiej stodoły, zamykającej podwórze od strony przeciwległej do bramy wjazdowej i domu. Składano tu siano na paszę i snopy zbóż, które jesienią i zimą młócono. Stodoła posiadała szerokie i wysokie wrota zarówno od frontu, jak i z tyłu, które umożliwiały wjazd drabiniastego, wysoko załadowanego sianem lub zbożem wozu i pozostawienie go w stodole do czasu rozładowania. Po stronie przeciwległej do obór, stały: drewniana szopa, murowany kurnik i piwnica. Blisko domu była jeszcze studnia i furtka w ogrodzeniu, wiodąca do sadu. Na uwagę zasługuje kurnik, który znajdował się stosunkowo blisko domu, aby zapewnić bezpieczeństwo drobiu. Od tego bowiem, co było
w kurniku, zależał w dużej mierze poziom wyżywienia w domu. Jeśli zdarzyło się, że nocą do któregoś kurnika we wsi zakradał się lis, kuna, albo tchórz, to uczynił straszne straty, których szybko nie dało się uzupełnić. Lubiłem zbierać jajka, których szukałem kierując się głosem gdakających kur, donośnie obwieszczającym światu o ich zniesieniu i znajdywałem je nie tylko we wcześniej wyznaczonych gniazdach, ale i  w innych, zgoła nieoczekiwanych miejscach.

Wiosną, w gospodarstwie Dziadków, lęgły się małe kurczęta, kaczęta i gąsięta. Szczególnie dobrze pamiętam żółte, małe kurczaczki prowadzane przez kwoki, które nadzwyczajnie o nie dbały, a w razie grożącego niebezpieczeństwa chowały je pod swoje skrzydła. Takim niebezpieczeństwem dla małych piskląt były na przykład: jastrzębie, sroki i wrony, które czujne kwoki bardzo szybko dostrzegały.

 

U Dziadków na podwórku II

 U Dziadków na podwórku

                Obraz podwórka dopełniał jeszcze kierat zamontowany w pobliżu stodoły i pies przy budzie. Nocą pies był spuszczany z łańcucha, a jeśli był nauwięzi, to w taki sposób, że mógł poruszać się po znacznym obszarze.

Babcia Rozalia z wnukiem na tle ogródka i domu II

Babcia Rozalia z wnukiem na tle ogródka i domu 

               3. Ogródek i sad

               W ogródku przed domem Babcia miała dużo kwiatów (irysy, piwonie, lilie i inne), a po prawej stronie podwórka było przejście do sadu i warzywniaka. Uprawiana tam była marchewka, pietruszka cebula, buraczki, groch, koper, ale także inne rośliny, np. truskawki. W sadzie rosły jabłonki, wiśnie i śliwki, oraz jedna lub dwie gruszki. Sad był także po drugiej stronie drogi, gdzie rosło więcej drzew owocowych, a także porzeczki i agrest. Znany byłem
z tego, że jak przyjechałem, to bardzo szybko objadałem krzewy porzeczkowe i moja chrzestna, Ciotka Janka (Kamińska), ze swą córka Wandzią, musiały się bardzo śpieszyć z ich zbieraniem, aby zrobić jakieś przetwory.

 

Wiosną w ogrodzie warzywnym

Wiosną w ogrodzie warzywnym
     

               W sadzie było też dużo jabłoni, przeważnie były to papierówki. Zerwane w odpowiednim czasie przed dojrzeniem, można było dłużej przechować w chłodnej szopie. Gdy byłem już nieco starszy i urodzaj papierówek był dobry, Dziadek pozwolił mi sprzedawać je przed domem. W dzień targowy /czwartek/ sadowiłem się na poboczu drogi z koszem jabłek i dużym, metalowym garnuszkiem służącym do odmierzania owoców. Wracający z targu w Jędrzejowie ludzie często zatrzymywali się po jabłka i w ten sposób zarabiałem sobie trochę złotówek. które Dziadek pozwalał mi zatrzymać. Trzeba też powiedzieć, że w upalne dni droga była źródłem niesamowitego, białego kurzu, wzniecanego przez przejeżdżające furmanki na drewnianych kołach.

4. W domu

Dom był drewniany i miał swoje tajemnice. W sypialni, zawsze było dużo chłodniej niż w innych pomieszczeniach. Wisiały tu święte obrazy i  wahadłowy zegar nieustannie cykający i bijący godziny. Regulacja tego zegara należała do Dziadka,
a On zabierał się do tego raz w tygodniu, ze znanym tylko sobie ceremoniałem. Do cykania i bicia zegara łatwo było się przyzwyczaić, bo był to miły odgłos. Innym zaś głosem było tajemnicze skrobanie nocą. To słychać było, jak korniki zjadają drewno. Tajemniczy dla mnie był strych i gdy  miałem więcej lat, zacząłem go plądrować. Znalazłem tam  przedwojenne podręczniki szkolne / bardzo ciekawe/ i ulotki opisujące odbiorniki radiowe /superheterodyny lampowe/. Tato mój, tuż przed wojną, kupił odbiornik Philipsa. Na czas okupacji był zakopany w stodole i dzięki temu przetrwał.

W kuchni dużo miejsca zajmował piec, w którym co jakiś czas Babcia piekła chleb, a przed świętami ciasta. Pod koniec wypieku miałem możliwość wsadzić do niego także jabłka i ziemniaki. Pieczenie chleba to był cały rytuał, a więc przede wszystkim wyrabianie ciasta i odstawienie w ciepłe miejsce dla wyrośnięcia. Oprócz tego trzeba było napalić w piecu, a drewno w tym celu było już wcześniej przygotowywane. Wypiekany chleb, w postaci dużych okrągłych bochenków, był przechowywany
i spożywany, aż do wyczerpania zapasu. Wtedy przygotowywano nowy wypiek.

Wodę, w celach spożywczych oraz do mycia się, czerpano za pomocą wału z korbą, ze studni znajdującej się na podwórzu. Babcia dbała o higienę. Zawsze wieczorem grzana była woda i myliśmy się
w dużej miednicy. Pamiętam, że bardzo nie lubiłem myć nóg, bo szczypały mnie, chyba od podrapania przez źdźbła traw i zbóż, a także od pokrzyw i ukąszeń komarów  Najbardziej swędziały mnie stopy na wierzchu
i po umyciu, już w łóżku, drapałem je aż do krwi, miałem potem strupki, ale drapanie dawało mi ulgę.

Latem dużą plagą w domu były muchy. W gospodarstwie, gdzie blisko domu mieszkalnego hodowano świnie, konie, krowy, gęsi i kury, trudno byłoby się spodziewać, że tej plagi nie będzie. Babcia
z Ciotką Janką walczyły z muchami na różne sposoby. Przy małej ilości much zasłaniano okna wytwarzając półmrok. Jedno z okien lub drzwi odsłaniano i otwierano, aby padało światło i gałęziami przeganiano muchy z pomieszczenia, a one najchętniej kierowały się w tamtą stronę . Mocowano też lepy kupowane
w sklepiku i stawiano szklane naczynia o okrągłym kształcie, będące pułapką na muchy. Naczynia te, tzw. muchorki wypełnione serwatką, a muchy dostawały się do nich przez specjalny otwór od dołu. Kiedy już tam weszły nie umiały znaleźć wyjścia i topiły się. Przy bardzo dużej ilości much sięgano po sposoby bardziej radykalne, truto muchy specjalnym dymem. Na ten czas nikogo w mieszkaniu nie mogło być,
a potem należało dobrze wywietrzyć pomieszczenia. Ciekawe w tym wszystkim było to, że w sypialni, przylegającej do kuchni nie było much. Jak się później dowiedziałem, uzyskiwano to dzięki chłodowi tam panującemu, pomimo upału na zewnątrz, bowiem izolację cieplną ścian w tej części budynku stanowiły trociny wymieszane z wapnem. A poza tym w tym pomieszczeniu starannie zamykano i zasłaniano okna oraz drzwi.

5. Żniwa

Okres żniw był dość nerwowy dla gospodarzy, bo istniało zagrożenie złą pogodą. Chyba z tego powodu ludzi na polu było w tym czasie więcej niż zwykle i koszono nie tylko w pojedynkę, ale na dwie,
a nawet trzy kosy. Za kosiarzem zboże odbierały kobiety i układały garście na ściernisku. Później wiązano snopki, a na koniec ustawiano w kopki /mendle/, co stanowiło prowizoryczne zabezpieczenie zbiorów przed ewentualnymi opadami.

Przez wiele lat do koszenia zboża używano kos, później pojawiły się kosiarki zwykłe, a jeszcze później żniwiarki i snopowiązałki. Dużo było, jak pamiętam, dyskusji, o jakości koszenia i o traceniu plonów przy zastosowaniu maszyn, ale nie miało to większego wpływu na wkraczanie techniki na wieś.
Podczas żniw zabierano mnie w pole. Gdy dorośli pracowali w pocie czoła, ja zawsze czymś się zajmowałem, zwykle w cieniu pod miedzą, w pobliżu bańki z czarną kawą. Gdy byłem większy pomagałem ustawiać kopki, a z czasem nawet wiązać snopki. Podczas zwózki zboża do stodoły Dziadek zabierał mnie na drabiniasty wóz. W drodze powrotnej jechałem na samej górze załadowanej fury. Przejażdżka ta była trochę niebezpieczna, ale stanowiła dla mnie dużą atrakcję. Na szczęście nie mieliśmy nigdy wywrotki, bo Dziadek starannie układał snopki i jechał ostrożnie po wyboistej drodze. Lubiłem też pod wieczór jeździć z Dziadkiem po seradelę lub inną  zielonkę, która stanowiła karmę dla bydła.

6. Zapasy

Dziadkowie mieli wykopaną w ziemi piwnicę, zabezpieczoną od góry wysokim nasypem z ziemi, chroniącym ją: zimą przed mrozami, a latem przed upałami. Do piwnicy schodziło się po stromej, drewnianej drabince. Gromadzone tam były ziemniaki i warzywa do codziennego użytku w okresie zimy /nadmiar ziemniaków  przechowywano w kopcach/, a także różne przetwory, np. soki, zawekowane wiśnie, borówki, a w lecie nie brakowało tam także produktów z gospodarstwa wiejskiego, jak: świeże
i zsiadłe mleko, śmietana, sery , jajka, masło itp. Masło Babcia wyrabiała w maśniczce. Lubiłem się temu przypatrywać, a nieraz popróbowałem pomagać Jej w tej pracy.

Od dzieciństwa byłem przyzwyczajony do spożywania produktów mlecznych i dopiero teraz potrafię docenić, co to były za smakołyki.

Jako mały chłopiec lubiłem też próbować słodkich soków, które czasem dostawałem od Babci
w małym kieliszeczku. Jednego razu upiłem się odrobiną soku wiśniowego i śpiewałem :
Za gółą, za gółą ,
sama nie wiem za któłą,
kazała mi przychodzić,
sama nie wiem co łobić ?
Używałem słowa sama, ponieważ byłem wychowywany przez ciotki oraz matkę i przyswajałem sobie ich mowę. Sok wiśniowy był robiony metodą umieszczania owoców w słoju i przesypywania ich cukrem. Słój stał w słońcu, na parapecie okna, a jego otwór obwiązywany był kawałkiem białego płótna, aby nie wchodziły muszki i inne żyjątka. Sok nie zlany i nie pasteryzowany w odpowiednim czasie, dzięki naturalnym drożdżom na owocach, fermentował i w ten sposób powstawało niskoprocentowe wino. Innymi produktami przygotowywanymi na zimą, były suszone owoce. Wiśnie, jabłka i śliwki suszyło na specjalnych blachach, które wystawiano na słońce, w miejscach gdzie nie było dostępu drobiu i innych stworzeń. Lubiłem też wiśnie wyjmowane z soku, a także lekko podsuszone, wiszące niekiedy na drzewach, już długo po zasadniczym zbiorze.

7. Dzieci

                Po sąsiedzku było kilkoro dzieci, więc bawiliśmy się ze sobą w rozmaity sposób. Były to przewrotki, albo wspinanie się po drzewach, biegi itp. Przez pobliskie łąki, płynęła rzeka Brzeźnica i w upalne dni chodziliśmy się tam kąpać. Kąpiel ta nie była wcale prosta. Rzeka wprawdzie była bardzo czysta i nie głęboka, bo sięgała nam gdzieś do pasa, ale woda była niezwykle zimna, bo na całej jej długości biły źródła, co można było zobaczyć, obserwując, jak na jej dnie piasek się burzy od wyrzucanej wody, albo jak z położonych niedaleko brzegu ?oczek? sączą się małe strumyczki. By wejść do rzeki trzeba było pamiętać o zahartowaniu ciała. Wkładało się do wody najpierw jedną nogą, potem drugą
i zmieniało się nogi aż do ich oswojenia z niską temperaturą. Następnie obmywało się ręce
i resztę ciała. Po takim obrządku można było już brodzić po rzece, ganiać się i uczyć się  pływać „po piesku”. Zawsze trzymaliśmy się zasady, że jak tylko pojawia się „gęsia skórka”, to wychodzimy z wody. Wtedy kładliśmy się na trawie i wygrzewali swoje ciała w słońcu. Nie słyszałem, aby ktokolwiek z nas wtedy się przeziębił. Innymi dziecięcymi zajęciami było pieczenie ziemniaków na różne sposoby:
w ognisku, w specjalnych puszkach z dziurkami /puszki po konserwach/, w popielniku suszarni tytoniu itp. A po ulewach wchodziliśmy do rowów pełnych ciepłej, brudnej wody i mułu lub biegaliśmy po drodze specjalnie brudząc nogi w błocie. Mówiliśmy wtedy, że mamy cholewki. Bo warto przypomnieć, że przez wieś prowadziła wtedy droga gruntowa, błotnista i wyboista. Służyła wszystkim: pieszym, wozom ciągniętym przez konie i krowom pędzonym na pastwiska. Wiadomo, czysta nie była, ale jakoś nie chorowaliśmy.
A może taki sposób zabawy zapewniał nam naturalne szczepionki i uodpornienie?

W miarę podrastania, dzieci wiejskie miały coraz więcej obowiązków i to było początkiem naszego oddalania się od siebie. Ja nie byłem dzieckiem, które nie chciałoby pomagać, ale po prostu do tego się nie nadawałem, bo nie znałem tej pracy z codziennego doświadczenia. Jeszcze poganianie konia za kieratem podczas młocki udawało mi się, ale już bardziej skomplikowane prace przerastały moje możliwości. Jednego razu, kiedy Dziadek miał chorą nogę, zaprzągł konia do kultywatora, pokazał jak nim kierować i ruszyliśmy na pobliskie pole, tuż za drogą. Pierwszy raz przejechałem wokół „stajonka”
i wszystko było w porządku. Za drugim razem, na przeciwległym końcu pola, manewr skrętu się nie udał. Kultywator przewrócił się na bok, a że koń był „ognisty” i nieufny do mnie, przestraszył się i pognał przed siebie w stronę drogi. Po drodze był sad, więc skręcił w prawo, prosto w mak sąsiada Kośmidra. Dziadek stał na drodze i mimo chorej nogi zdołał konia opanować, a z sąsiadem musiał się rozliczyć za tę szkodę.

Niby było mi dobrze na wsi, ale cały czas wychodziłem na drogę i patrzyłem gdzieś tam daleko,
w stronę zakrętu. Wypatrywałem, czy czasem nie zobaczę mojej Mamy jadącej na rowerze
z Jedrzejowa. Czasem chodziłem, aż za zakręt, bo za nim były dwa sklepy spożywcze, a w nich landrynki, spośród których najbardziej pamiętam migdałowe i malinowe. Tam, przy sklepach, rozpościerała się dalsza perspektywa. Droga rozwidlała się i skręcając w lewo wybierało się „odnogę” wiodącą wśród pól do Wolicy,a dalej, skręcało się w prawo, w lepszą, asfaltową wiodącą do Jędrzejowa. Druga „odnoga” /ta
w prawo/ też wiodła do Jędrzejowa, ale przez Kulczyznę. Była krótsza, ale na żadnym odcinku nie utwardzona i trudna do przebycia, szczególnie po deszczu.

Idąc do sklepu, na zakręcie drogi mijało się remizę strażacką, którą zapamiętałem z odbywających się tam zabaw. Dziadek lubił taniec i zapewne dlatego raz byłem z nim na takiej zabawie, ale krótko, ponieważ rozeszła się wiadomość, że przychodzą na zabawę chłopaki z Brusa i może być niebezpiecznie.

Patrząc sprzed sklepu w stronę Kulczyzny, widać też było piętrowy budynek szkoły.

Ruch na powietrzu, dobra woda, czyste środowisko, to wszystko było mi bardzo potrzebne dla odpowiedniego rozwoju, zwłaszcza po tych wielu chorobach okresu niemowlęcego i wczesnego dzieciństwa, kiedy to kilkakrotnie lekarze nie dawali nadziei, że przeżyję.

Zimą rzadko wyjeżdżałem do Dziadków. Za to Dziadek chcąc czasami zrobić nam przyjemność, przyjeżdżał do miasta saniami zaprzężonymi w dwa konie i trochę nas powoził poza miastem, ale będąc
w mieście musiał się bardzo namarznąć, bo nawet na chwilę nie mógł od koni odejść.
8. Pamięć

Na starsze lata Dziadkowie pozostawili sobie jedną działkę pola, aby nie być zależnym od kogokolwiek, co wynikało zapewne z ich twardego charakteru. Ja natomiast zdążyłem podrosnąć
i wyjechałem do szkoły w Warszawie. Kontakt nasz się wtedy rozluźnił.

Pewnego dnia Dziadek zachorował i lekarze w szpitalu nie dali rady mu już pomóc. Mama nie powiadomiła mnie o pogrzebie, obawiając się, że będzie to dla mnie zbyt duże przeżycie. Ale sądzę, że nie była to dobra decyzja. Pozostały mi tylko zdjęcia z Jego pogrzebu.

Babcia żyła znacznie dłużej. Po śmierci Dziadka pola już nie uprawiała, za to często przyjeżdżała do Jędrzejowa. W okresie wakacyjnym, kiedy Mama wyjeżdżała, a ja zostawałem sam w domu
i pracowałem w sklepie, Babcia była ze mną i zawsze zrobiła mi coś dobrego do jedzenia. Bardzo lubiłem te Jej pobyty. Chodziła do kościoła i dużo ze mną  rozmawiała. Twierdziła, że nie doczeka chwili, gdy się ożenię, a jednak doczekała. Miała dużo ciekawych przemyśleń. Podkreślała min., że na świecie jest bardzo dużo oszustwa, z czym nie mogła się pogodzić. Kiedy umarła, zostałem powiadomiony o Jej pogrzebie i zebraliśmy się całą rodziną by ją pożegnać. Odprowadziliśmy ją na miejsce wiecznego spoczynku, do wspólnego grobu z Dziadkiem, na Cmentarzu w Jędrzejowie.

Zawsze będę pamiętał moich Dziadków. Ciężko pracowali aby ziemia przynosiła dobre plony i aby utrzymać rodzinę. Dzięki temu przekazali gospodarstwo w dobrej kondycji następnemu pokoleniu. Pamiętam, że kiedy Dziadek widział zaniedbane gospodarstwo, męczyło go to. Nie mógł się pogodzić, że można do tego dopuścić. Przypuszczał, że może to być wynikiem pijaństwa i nie potrafił tego usprawiedliwić. Mówił, że pijak po prostu nie chce przestać pić, bo jakby chciał, to w każdej chwili mógłby przestać. Teraz już wiemy, że to akurat nie jest prawdą, ale dowiedzieliśmy się o tym dopiero wiele lat później. Na przykładach zaobserwowanych właśnie w Jędrzejowie zrozumiałem , że są ułomności ludzi, których nie da się wyleczyć. Może w przyszłości inżynieria genetyczna pomoże ludziom także w tym względzie.

W sposób bezkonfliktowy, gospodarstwo po Dziadkach przeszło w ręce Ciotki Janiny i jej męża Wojciecha Kamińskiego, również bardzo pracowitych ludzi. Ich zasługą było min. wybudowanie, w miejscu starego drewnianego domu, nowego, murowanego. Ale Oni też już zakończyli swoje pracowite życie na ziemskim padole i spoczęli na cmentarzu w Jędrzejowie.

Zbigniew Latkowski
26.09.2006; korekta 02.2010

publikacja na blogu: 24.08.2011 r

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *