Przypadkowy „kocioł’
Autor: Zbigniew Latkowski
Z cyklu: „Przygody z milicją”
Już w jednym z opowiadań opisałem moją przygodę z młodym milicjantem, co miało miejsce zaraz po II wojnie światowej, kiedy to prymitywna atrapa kolby karabinu była rdzeniem opowieści. Teraz następny przypadek.
Mając 15 lat wyjechałem z rodzinnego Jędrzejowa na naukę w Technikum Radiowym
w Warszawie. W tamtym czasie była to bardzo elitarna szkoła. Tam moje zainteresowania radiotechniką szybko się rozwijały. Nabrały przyspieszenia, gdy jednego razu profesor Szczepański uczący radiotechniki przyszedł na zastępstwo i podczas tej jednej godziny lekcyjnej narysował na tablicy kilka prostych schematów. Poradził też jak można w łatwy i szybki sposób wykonać prosty odbiornik. O ile pamiętam był to „odbiorniczek” detektorowy na słuchawki i inne, troszkę bardziej skomplikowane z głśnikami. Chyba te „detektorki” wykonywał każdy z nas. Także mnie „połknięty bakcyl” nie dawał spokoju i mimo że nie miałem żadnego zaplecza warsztatowego ani miejsca na eksperymenty, podejmowałem coraz to ambitniejsze zadania
Na marginesie tej opowieści wspomnę o jeszcze jednym wydarzeniu. Kiedyś zapragnąłem zbudować akustyczny wzmacniacz lampowy. Powoli kompletowałem części z demobilu i montowałem je na prowizorycznym „chassis” trzymając efekty mojej pracy pod łóżkiem. Montaż mogłem wykonywać
w kuchni, gdy wszyscy domownicy usnęli w sąsiednim pokoju. Było już dobrze po północy, gdy po ukończeniu montażu chciałem uruchomić wzmacniacz. Włączyłem do prądu -nie zadziałał. Coś poprawiałem i wtedy trzepnął mnie prąd tak silnie, że na chwilę zasłabłem. Dobrze, że automatycznie
sam się odłączyłem od napięcia. Po dojściu do siebie włączyłem ponownie. Wzmacniacz wzbudził się,
a podłączony głośnik pod łóżkiem zaczął wyć przeraźliwie wpadając dodatkowo w relaksacje. Postawiłem wszystkich domowników na równe nogi i od tej pory zaprzestałem cokolwiek robić na mojej stancji
w Warszawie.
Wracając do tematu. W domu rodzinnym mieliśmy radio Philipsa /przedwojenne, ale już superheterodyna/. W czasie wojny radio zakopane było w stodole u Dziadka. Po wydobyciu z ukrycia okazało się, że dostała się do niego woda, a po osuszeniu nie odbiera. Paliła się tylko lampka na skali odbiornika. Mały remont u specjalisty i radio świetnie działało; zwłaszcza dobrze odbierało rozgłośnie zagraniczne nadające w języku polskim, jak np.: BBC, Głos Ameryki, Radio Wolna Europa. Gdzieś w 1955 czy może 56 roku zużyła się lampa głośnikowa typu ABL1 i moją ambicją było przywrócenie radia do działania, ale nigdzie takiej lampy nie mogłem dostać. Chodziłem więc po warsztatach prywatnych pytając, czy mieliby taką lampę na wymianę, niekoniecznie nową. W warsztacie na Woli /ulica Wolska/, blisko naszej szkoły właściciel powiedział nam /chodziłem tam z kolegą szkolnym Stasiem K./, że ma taką lampę , ale jeszcze nie rozpakował paczki. Poradził, aby przyjść za kilka dni. Tak przychodziliśmy kilka razy, a przy okazji kupowaliśmy różne drobne elementy /z demontażu/, które były nam potrzebne do radioamatorskich konstrukcji.
Kolejnego dnia znowu poszliśmy do warsztatu. Szefa nie było, „urzędował” tylko jego pomocnik. Już od progu zapytam:
– Czy jest ta lampa?
Odpowiedzi nie otrzymałem, za to zza lady wyłoniła się postać milicjanta /chyba w stopniu porucznika?/, który zapytał:
– A o jaką lampę chodzi ?
– O lampę głośnikową ABL1.
– A może o taką? – mignął mi przed nosem małą lampą bateryjną używaną do produkowanych
w tamtym czasie odbiorników „Szarotka”.
No i zaczęło się przesłuchanie. Najpierw nas wylegitymowano /byli w warsztacie jeszcze inni milicjanci/. Legitymacje uczniów Technikum Radiowego wyraźnie ich ożywiły. W zasadzie w kółko o to samo pytali, więc w pewnym momencie powiedziałem, że nie będę odpowiadał, bo już parę razy odpowiadałem na to samo pytanie. Wtedy prowadzący przesłuchanie powiedział, że jak tak, to wezmą nas na Komendę, a tam mają takie metody, że wszystko wyśpiewamy! Wystraszyliśmy się
i na nowo odpowiadaliśmy w kółko na te same pytania. W pewnym momencie zagrożono nam rewizją naszych mieszkań dla potwierdzenia, że to co mówimy jest prawdą. Pytania jakie zadawano kręciły się wokół odbiorników „Szarotka”, które w tym czasie były produkowane przez Zakłady Radiowe im. Marcina Kasprzaka. Zakłady te były opiekunem naszej szkoły i starsze lata /III i IV klasy/ odbywały tam praktyki. My w tym czasie takich praktyk jeszcze nie mieliśmy. Kilkakrotnie powracali do straszenia rewizją mieszkań obserwując naszą reakcję. Mówiliśmy, że możemy jechać bo nic nie mamy do ukrycia, ale jednocześnie krew nam w żyłach zastygała ze strachu na myśl co to będzie, gdy rzeczywiście pojedziemy na rewizje.
Czego się baliśmy? Ja bałem się tego, iż mieszkając kątem u dalekiej ciotki /miałem swoje łóżko w kuchni/ wiedziałem, że dorabia sobie szyciem tzw. kosmetyczek. Mąż jej pracował u kobiety, która rozwinęła dużą działalność produkcji kosmetyczek posługując się rzeszą chałupniczek, z których niewielka część była zarejestrowana jako jej pracownice. Większa część z nich była zarejestrowana jako pracujące na swój rachunek, ale w rzeczywistości były w 100% uzależnione od swojej szefowej, która trzymała w swoich rękach wszystkie nici od zaopatrzenia poczynając, a na sprzedaży kończąc. Czyli manufaktura podobna do modnego obecnie „outsourcingu”, tyle że nie było to legalne. Mąż ciotki z racji swojej pracy rozwoził materiały po chałupniczkach, odbierał gotowe produkty itd. Dlatego w mieszkaniu ciotki oprócz uszytych przez nią kosmetyczek znajdowały się okresowo inne części, półfabrykaty
i gotowe produkty. Tak więc wsypa byłaby straszna i to ja byłbym tego przyczyną. Źle przysłużyłbym się ludziom, którzy mimo ciasnoty /było ich wtedy pięcioro i pies wilczur w mieszkaniu jednopokojowym
z kuchnią i łazienką/ przyjęli mnie do siebie, dzięki czemu mogłem uczęszczać do szkoły w Warszawie. Nie muszę mówić, że za mieszkanie nic nie płaciłem.
Mój kolega Stasio K. miał podobną sytuację, ale trochę w mniejszej skali. Mieszkał razem
z matką w jednym pokoiku na Okęciu. Ojciec jego nie żył, bo w czasie okupacji nabawił się choroby i umarł zaraz po wojnie. Matka Stasia utrzymywała się z wdowiej renty nie wystarczającej na pokrycie podstawowych potrzeb. Dlatego dorabiała szyjąc koszule męskie dla sklepu /warsztatu/ działającego
przy ulicy Chmielnej w Warszawie. Również i ona pracowała na czarno. Gdyby ją na tym przyłapano, mogłaby stracić nie tylko źródło utrzymania, ale jeszcze narazić się na wysoką karę.
Musieliśmy jednak zdać „egzamin z prawdomówności”, bo po kilku godzinach „magla” wypuszczono nas z warsztatu przy ulicy Wolskiej, a za jakiś czas dowiedzieliśmy się z „Expressu Wieczornego” o wykryciu zorganizowanej kradzieży odbiorników radiowych i ich części z Zakładów Radiowych im. M. Kasprzaka. Stąd kojarzenie nas, uczniów szkoły radiowej, z tymi wydarzeniami.
Mieliśmy szczęście, bo jeszcze w tym czasie nie odbywaliśmy praktyk w Zakładach Radiowych.
I dobrze, że tak to się skończyło, bo mogliśmy narobić kłopotu sobie, a przede wszystkim naszym dobroczyńcom.