Kto wołał „gliniarz”
Autor: Zbigniew Latkowski
Z cyklu: „Przygody z milicją”.
Kolejne niebezpieczne spotkaniie z milicją miałem w trzeciej klasie Technikum.
Był okres przedwiośnia. Jeszcze daleko do końca roku szkolnego, ale coraz częściej uczniowie spoglądają w stronę przygrzewającego słońca i myślą o lecie.
Tego dnia mieliśmy klasówkę z języka polskiego która, jak to często bywa, przeciągnęła się na czas przerwy. Po oddaniu pracy, dla odreagowania, razem z kolegą pobiegliśmy po schodach do piwnic
i z powrotem. Zadzwonił dzwonek i w nie przewietrzonej sali zaczęła się kolejna lekcja, podczas której do klasy weszła wicedyrektorka z milicjantem. Wstaliśmy na powitanie. Pani dyrektor przeprosiła profesora prowadzącego lekcję, a milicjant przyjrzał się uważnie stojącym uczniom, po czym wskazał na mnie
i jeszcze jednego kolegę. Dyrektorka poprosiła nas o przejście z nimi do gabinetu. Tam milicjant oznajmił, że kiedy szedł do szpitala znajdującego się obok naszej szkoły, ja i mój kolega wychylając się z okien klasy na pierwszym piętrze, wołaliśmy na niego -„gliniarz”. Stwierdził przy tym, że oni- milicjanci, narażają swoje życie dla społeczeństwa, a tu spotykają ich takie niewdzięczności. Milicjant był akurat nowym dzielnicowym, pełnym chęci robienia porządku, co wynikało z jego słów i ekspresji wypowiedzi.
– Kto jest gospodarzem waszej klasy? -spytała dyrektorka
– Ja -odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Kto jest dzisiaj dyżurnym w klasie? -drążyła dalej.
– Ja -zgłosił się stojący obok mnie kolega.
Nie żartowaliśmy, taki był po prostu taki zbieg okoliczności.
– Jak nie wy krzyczeliście, to kto? – coraz surowiej dopytywała się dyrektorka.
– Okna w naszej klasie były zamknięte na tej przerwie, bo klasówka z polskiego przeciągnęła się. Nie było możliwości wyglądania przez nie- odpowiedziałem, a kolega potwierdził ten fakt.
Przez dłuższą chwilę staliśmy naprzeciw siebie: milicjant sprawujący funkcję dzielnicowego i my dwaj uczniowie, będący jednocześnie przedstawicielami samorządu uczniowskiego: gospodarz klasy
i dyżurny. Pośrodku zaś znajdowała się zakłopotana dyrektorka szkoły, do której należała decyzja co roić dalej. Wydawało mi się przez chwilę, że nasze stwierdzenia przeważają szalę i dyrektorka da nam wiarę. Ale nic z tego. Milicjant z uporem wskazywał nas jako winowajców i podkreślał, że przecież rozpoznał.
W końcu dyrektorka stwierdziła, że jesteśmy zawieszeni w prawach ucznia i mamy czas do końca lekcji na wskazanie kto to zrobił, jeśli nie my.
Sądzę, że Dyrektorka nie była przekonana, że to my jesteśmy winni, ale sama nie podjęła próby wyjaśnienia sprawy i przerzuciła to zadanie na nas.
Wyszliśmy z gabinetu i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Do klasy nie było po co wracać,
bo i jak na lekcji prowadzić śledztwo? Byliśmy też pewni, że z naszej klasy nikt nie mógł wychylać się
z okna. Przecież wszystkie były zamknięte. Tak rozmyślając zauważyliśmy, że milicjant akurat wyszedł
z gabinetu dyrektorki i przechadza się po korytarzu. Przez panią woźną poprosiliśmy go, aby wskazał okna, w których nas widział. Zgodził się i razem wyszliśmy na ulicę. Jak można było przewidzieć okazało się, że to nie z okien naszej klasy padały „zakazane” okrzyki, ale z sąsiedniej, w której uczyli się maturzyści.
Zostawiliśmy milicjanta i biegiem wpadliśmy do gabinetu dyrektorki:
– To nie my, to nie my, tylko uczniowie z innej klasy! -wołaliśmy uradowani.
Za chwilę do gabinetu Pani Dyrektor dotarł również dzielnicowy i na podsumowanie tego wydarzenia oświadczył, że się pomylił, bo my w szkole wszyscy jesteśmy do siebie podobni jak bracia. Proste, prawda?
Udaliśmy się na lekcję, a oni, tzn. pani dyrektor i milicjant, poszli przerwać lekcję w sąsiedniej klasie.
W zasadzie dyrektorka nigdy nie odwołała naszego zawieszenia w prawach ucznia i do tej pory mógłbym się czuć zawieszony …
O efektach dalszego „śledztwa” dowiedziałem się rok później od profesora Kowalskiego, kiedy jechaliśmy autobusem na ulicę Matuszewską do Warszawskich Zakładów Telewizyjnych, gdzie rozpoczynałem jednomiesięczną praktykę. Rzeczywiście zidentyfikowano tych dwóch uczniów wołających”gliniarz”. Wezwano ich na Komendę Milicji, gdzie zostali brutalnie i ciężko pobici. Dobrze,
że jeden z rodziców /dobrze ustosunkowanych/ interweniował gdzie trzeba i dzielnicowego wyrzucono,
a chłopców w ostatniej chwili dopuszczono do matury.
Tak zakończyła się ta niebezpieczna przygoda. Do dzisiaj ciarki mnie przechodzą gdy pomyślę, co by się mogło wtedy ze mną stać. Pewnie szkoły bym nie skończył, a cały mój plan i wysiłek poszedłby
na marne.
A może na Komendzie nauczono by nas śpiewać?!