Category Archives: Miejsca magiczne, obszary swojskości

Podkowa

 

           Jednym z najbardziej magicznych miejsc w Świętokrzyskiem jest Łysa Góra. Do dziś zachowały się tam pozostałości obiektu przedchrześcijańskiego kultu religijnego Słowian, prawdopodobnie z IX-X wieku, w postaci wału kamiennego o długości 1,5 km
i wysokości 2 metrów, z wejściem do wnętrza.

          Jest to też jedno z najstarszych miejsc chrześcijaństwa w Polsce. W/g legendy opactwo benedyktyńskie na Łysej Górze ufundował Bolesław Chrobry w 1006 roku.Obecnie znajduje się tu Bazylika pw. Trójcy Świętej i najstarsze polskie sanktuarium: – Relikwii Drzewa Krzyża Świętego.

          Nic dziwnego, że z tym wielowiekowym miejscem osadnictwa ludzkiego związanych jest wiele legend: o królach i książętach, walkach rycerzy, a także sabatach czarownic.

          Szczególnie ciekawą jest dla mnie legenda pt. Podkowa, zapisana przez Jerzego Stankiewicza, opublikowana min. w tygodniku „Gospodyni” nr 3 z 1989 roku, którą otrzymaliśmy od Koleżanki Grażyny Stasiak, znającej naszą rodzinną tradycję kowalską.

 Kasztanka

       Nasza „Kasztanka ze źrebakiem” /rok 1985/. Na obrazie zaprezentowana
jest również podkowa wykonana przez mojego Tatę. W/g rodzinnych obliczeń takimi
podkowami Tato podkuł około dziesięciu tysięcy kopyt końskich.

 

Oto legenda w/g Jerzego Stankiewicza.  

 

Działo się to w niewiele lat po przyjęciu chrześcijaństwa przez Mieszka I. Poganie – przeciwnicy nowej wiary, nagromadziwszy żywność i broń, założyli obóz na trudno dostępnej Łysej Górze. Na wałach kamiennych ustawili liczne straże. Płonęły ogniska, przy których warzyli strawę. W gontynie oddawali cześć starym bogom, a ufni w swe siły i niedostępność góry – bluźnili chrześcijańskiemu Bogu.

Dowiedział się o tym Bolesław Chrobry i wysłał swoich posłów z żądaniem przyjęcia wiary chrześcijańskiej, opuszczenia góry i uznania jego władzy i rozkazów. Ale wysłańcy Bolesława wrócili
z niczym; pogańscy rycerze odrzucili polecenia królewskie. Ruszył więc król ze swoją drużyną, aby zniszczyć ostatnią ostoję pogaństwa w Polsce.

Miało się ku zimie. Kilka dni wcześniej spadł śnieg z deszczem, a w nocy mróz chwycił i pokrył strome zbocza Łysej Góry gołoledzią. Na próżno wojowie starali się wjechać na górę. Na śliskich stokach padały zwierzęta i ludzie.

Poganie drwili głośno:
-Jeśli wasz bóg nie może wam pomóc dostać się na górę, to niech przynajmniej jeden z was przyjdzie tu, aby pojedynek stoczyć. Jeśli odniesie zwycięstwo – poddamy się wszyscy.

Młody Mszczój Jastrzębiec  przyjął wyzwanie, ale i on nie zdołał wdrapać się po lodzie na górę. Oblężenie przedłużyło się. Z obozu chrześcijan u podnóża góry kilkakrotnie próbowano dostać się na wierzchołek, ale bezskutecznie. Nie pomogło posypywanie stoków piaskiem – zaraz tworzyła się nowa warstwa lodu. Ze szczytu dobiegały urągania pewnych siebie pogan. Wśród wojów, którzy zostawili swoje rodziny
w ciepłych dworach i chatach, zaczęło szerzyć się niezadowolenie. Zima nie puszczała. W Słupi zabrakło już żywności. Wyprawiano się po nią aż po Opatów.

Rozgniewany Mszczój Jastrzębiec przemyśliwał nad fortelem umożliwiającym zdobycie góry. Snuł się skrajem puszczy, gdy usłyszał odgłos młota kowalskiego. Idąc za tym dźwiękiem, dotarł do kuźni obok pieców hutniczych – dymarek. Stary kowal, któremu zwierzył się z tego co go gnębi, po chwili zastanowienia znalazł radę. Wędrując za młodu po świecie, widział jak w dalekich krajach konie rycerskie podkuwano na zimę. Sprawnie zrobił podkowy i przybił do kopyt rumaka. Następnego ranka uradowany Jastrzębiec  – na oczach wszystkich – wjechał na oblodzoną górę. Spod kopyt tylko pryskały kawałki lody! Pokonał swego przeciwnika, ale poganie nie dotrzymali słowa; nie poddali się, nie otworzyli bram warowni. Wtedy Chrobry nakazał okolicznym kowalom podkuć konie całej drużynie, hojnie wynagradzając ich trud. Rycerze, którzy widzieli skuteczność podków, rwali się do walki.

Nocą ruszyli woje na Łysą Górę. Wdarli się na nią, pokonali pogan, wzięli w niewolę, a gontynę zburzyli. Bolesław Chrobry ufundował w tym miejscu klasztor i kościół. Od tego czasu w Polsce zaczęto podkuwać konie na zimę.

A Mszczuj Jastrzębiec, nazwany po tym zwycięstwie Podkową, przyjął ją za herb swojego rodu. Herb Jastrzębiec do dzisiejszego dnia widnieje w krużgankach łysogórskiego klasztoru.

 

Panny, gęsi i gąsięta

Materiał i zdjęcia przygotował Pan Antoni Ryszard Sobczyk

 

                Współczesna wieś jest zupełnie inna niż ta, którą pamiętam sprzed około pół wieku, kiedy
to podejmowałem decyzję o wyjeździe na Śląsk w poszukiwaniu pracy. Ale każdorazowy powrót do rodzinnej Wygody w gminie Jędrzejów, a także możliwość rozmowy z Mamą, rodziną i znajomymi,
jest zawsze dla mnie wielkim przeżyciem. Jest też okazją do wspominania minionych, jakże romantycznych czasów.   

               „Kiedyś” idąc przez wieś, łatwo było zorientować się, w których rodzinach są panny na wydaniu, bo w ich domostwach panował wyjątkowy porządek: chałupa wybielona „ze dwora”
i w środku wszystko porobione w porę i jak trzeba:, izby pozamiatane, podłogi wyszorowane i ławy pomyte. W kuchennej izbie polepę na niedzielę posypywano żółtym piaskiem, niekiedy w „magiczne” wzorki, wzbudzając tym zachwyt kawalerów. Łóżka w „świątecznej” starannie zaścielano, z piętrzącymi się pod powałę, bogato pierzem i puchem wypchanymi poduszkami oraz jaśkami zdobnymi
w prześliczne koronki. Zresztą, pierzyny, poduszki i jaśki gromadzone były w tych domach w liczbie
o wiele większej, niż bieżące potrzeby, bo część z nich „czekała”, aby stać się składnikiem wiana panny, która będzie wydawana za mąż. Całe to bogactwo „wietrzyło się” często przed chałupą, koniecznie od strony drogi, „równiuśko” poukładane na żerdziach przez puszące się panny, by „kłuło” w oczy przechodzących przez wieś kawalerów. 

    

               Na przykładzie Ziemi Jędrzejowskiej można powiedzieć, że, zarówno przed, jak i po wojnie,
w każdym prawie gospodarstwie wiejskim „trzymano” stado gęsi, liczące od kilkunastu do kilkudziesięciu sztuk. Wynikało to z dużego zapotrzebowania na pierze oraz gęsie mięso i uważane było za opłacalne.
We wsiach były bowiem tereny przeznaczone do ogólnego użytku, najczęściej w postaci podmokłych łąk lub ugorów porośniętych krzakami, często z dostępem do wody, co w zupełności wystarczało dla stad ze wszystkich chętnych gospodarstw. Ale trzeba przyznać, że  z perspektywy dzisiejszych ferm drobiarskich było to zjawisko na niewielką skalę.

               „Chowanie gęsi było domeną gospodyń, ponieważ wymagało kobiecej delikatności, konkretnej wiedzy, a także umiejętności i przekazywane było córkom przez matki. Gęsi „chowała” też moja Babcia Teofila, u której, będąc jeszcze dzieckiem, mogłem wszystkie zabiegi pielęgnacyjne obserwować.

               Gęsi zaczynają się nieść, gdy dzień świetlny wynosi około dziesięciu godzin i  znoszą one po około dwudziestu jaj. Gniazda lęgowe przygotowywane były w specjalnych koszach, uplecionych z warkoczy żytniej słomy. Środek wypełniano miękką owsianą słomą /”owsianką”/, do której, zgodnie ze zwyczajem, dodawano „ociupinę” siana z wigilijnego stołu, mającego zapewnić szczęśliwy wyląg. Na takiej podściółce układano jaja, sadzano gęś i już w czasie pierwszych godzin okazywało się, czy wybrana przez gospodynię „matka”, będzie miała instynkt wysiadywania jaj i wodzenia gąsiąt. Jeżeli gęś nie schodziła z gniazda,
a pogęgując z cicha mościła je skubanym z siebie puchem, obracała po swojemu jaja i w końcu statkowała się, oznaczało, że są duże szanse na wyląg.

               Gąsiorem natomiast nikt się już wtedy nie przejmował. Po spełnieniu swojego radosnego obowiązku reproduktora, był w „nagrodę” tuczony owsianymi kluchami i najczęściej trafiał na stół bogatych jędrzejowskich Żydów.

               Ze względu na zimową porę oraz brak miejsca w lichych i ciasnych obórkach, a także z dbałości
o zapewnienie odpowiedniej temperatury, na okres wysiadywania jaj gniazda umieszczane w izbie kuchennej: pod stołem i w kącie. Na ogół domownicy i gęsi pomieszkiwali razem zgodnie, dobrze się rozumiejąc, ale jeżeli do izby wbiegł pies lub wszedł obcy człowiek, gęsi, swoim gęganiem i syczeniem, czyniły wielkie larum. Wtedy, dla uspokojenia atmosfery, przydawała się zasłonka oddzielająca gęsie gniazda od reszty izby i należało szybko ją „zaciągnąć”.

               Wszyscy domownicy musieli też umieć odczytywać zachowanie się gęsi. Jeżeli na przykład wierciła się i przykrywała jaja puchem, oznaczyło, że szykuje się do opuszczenia gniazda bo jest głodna, chce jej się pić, albo ma potrzebę „przewietrzenia się”. Wtedy należało ją delikatnie ująć pod boki i bez zwłoki wynieść na podwórko, w przeciwnym razie, sama zeszła z jaj, „waląc” na środku izby wielką
i potwornie śmierdzącą kupę, karząc tym niefrasobliwych współlokatorów.

               W dziesiątym dniu wysiadywania oceniano jaja pod kątem ich „zalęgnięcia”. W tym celu każde jajo prześwietlano światłem lampy naftowej, a w późniejszym okresie żarówki elektrycznej i usuwano
z gniazda te, które nie posiadały rozwijającego się zarodka. Drugie prześwietlenie, w osiemnastym dniu, pozwalało usunąć jaja z zarodkami zamarłymi. W dwudziestym siódmym dniu wysiadywania, jaja pławiono
w wodzie o temperaturze nieco wyższej od ciała ludzkiego przez około dziesięć minut. Pławienie przeprowadzano w celu ostatecznego usunięcia jaj z nieżywymi zarodkami /opadały na dno i były nieruchome/ oraz namoczenia skorupy, co ułatwiało przekłuwanie jej przez pisklęta. Wylęg gąsiątek następował po 28-32 dniach wysiadywania. Gniazda wynoszono wtedy z domu, natomiast nogi stołu obstawiano deskami lub zastawiano nimi wolny kąt wyścielając go sianem i umieszczano tam gąsiątka oraz ich „opiekunkę”. W pierwszych dniach po wylęgu „małe” żywione były ugotowanymi na twardo i drobno posiekanymi kurzymi jajkami, do których, po pewnym czasie, dodawano rozdrobnioną młodą oziminę.

ges_z_gasietami_3

Gęś z gąsiętami

 

               Po kilku dniach wygrzewania się w domu, w pogodny marcowy dzień, gąsięta z gęsią-matką, wynoszone były w zaciszne miejsce podwórka. Z czasem ich przebywanie na powietrzu wydłużano, a kiedy podrosły i dopisywała pogoda, już nie wracały do izby, zostając nawet na noc w obórce,
w odpowiednio przygotowanym  miejscu.

               U mojej Babci każdego roku przeważnie trzy gęsi wysiadywały jaja i „zajmowały” się wylęgniętymi gąsiętami. W miarę jak małe dorastały i obrastały w pióra, jedna ze „starych” gęsi kreowała się na przywódczynię całego stada i za nią każdego ranka, bez sprzeciwu i w należytym porządku, jak przystało na gęsi, stado podążało dróżką do śródleśnego jeziorka zwanego Klisowiec. Tam przychodziły także stada z innych gospodarstw i wszystkie gęsi razem przebywały tam przez całe dni, pływając i zajadając się wodorostami, skubiąc trawę na śródleśnej polanie położonej na wzgórku, wygrzewając się w słońcu
i czyszcząc sobie pióra.

gesiarka3Mała gęsiarka

             Z gęsiami na Klisowiec posyłane były dzieci, z przykazaniem aby solidnie pilnować stada. Ale dzieci, jak to dzieci, nie bardzo przejmowały się obowiązkami. Urządzały różne zabawy, kąpały się i swawoliły, zdając sobie sprawę z tego, że gęsi w dużej grupie są dość bezpieczne, bo potrafią obronić się nawet przed atakiem lisa.

               Przed zmierzchem dzieci i stada powracały do zagród.

               Gęsi, które wylęgły się przed końcem marca, w okresie do późnej jesieni można było podskubywać trzy razy. Przed każdą z tych czynności badano, czy pióra są „dojrzałe”, to znaczy, czy mają suchą oraz przezroczystą „dutkę” i luźno tkwią w skórze. Skubano pierze i puch na piersiach i brzuchu gęsi, oszczędzając „bokówki”, gdyż stanowią one oparcie dla skrzydeł. Jeżeli po podskubaniu, którejś gęsi opadały skrzydła, świadczyło to o tym, że zadanie nie było wykonane dobrze. Ważnym też było, aby świeżo podskubanych gęsi nie wpuszczać do wody i wtedy do ich pasienia wykorzystywano przydrożne rowy, podmokłe łąki i śródleśne trawiaste łęgi. A po żniwach dzieci zaganiały gęsi na ścierniska, a one wyskubywały tam zielone chwasty i czyściły ściernisko z niezebranych kłosów i wypadłych ziaren.

               Jesienią, przed Świętym Marcinem, gdy gęsi były już podpasione owsem i podskubane po raz trzeci, zjawiali się we wsi kupcy. Byli to Żydzi pochodzący z Chęcin, bo miasto to słynęło z handlu drobiem, a zamieszkała tam ludność żydowska zajmowała się skupem, koszernym ubojem, sprzedażą pieża
i gęsiego mięsa. Jeżeli po czasochłonnym targowaniu się, ustalono zadowalającą dla obu stron cenę, Żyd ładował na „furkę” zakupione stado i podążał w „swoją” stronę.

               Licząc pieniądze ze sprzedaży gęsi i pierza, co roku można było usłyszeć od gospodyń opinię, że „trzymanie” gęsi opłaciło się, bo wydatków na nie w ciągu roku było niewiele, a pieniądze wzięte za jednym razem, bardzo się przydadzą rodzinie przed zimą.

               Troskliwa Babcia zostawiała „na chowani” trzy upatrzone wcześniej gęsi i gąsiora, bo takie były proporcje płci zapewniające prawidłową przyszłość hodowli. A w dzień Świętego Szczepana nie zapominała podsypać gąsiorowi święconego owsa, by swoje gęsi chędożył, a nie fruwał po wsi za obcymi.

Antoni Ryszard Sobczyk

Bielacka i Bielaski

 

Autor oowiadania – Antoni Ryszard Sobczyk

               W okresie międzywojnia, każdego roku, najpóźniej po św. Józefie, moja Babcia i inne kobiety z jędrzejowskich wsi, urządzały bielacke. Od krążących po wsiach „wopniorzy” kupowały palone wapno, aby po jego odpowiednim przygotowaniu odnowić swoje domostwa: w środku, a także na zewnątrz. 

               Na białej od wapna „furkce”, ciągnionej przez lichą szkapę, wiózł Żyd nabyte w wapienniku bryły palonego wapna. Jadąc przez poszczególne wsie krzyczał głośno, ile tylko miał tchu
w sobie:

– Wapnoooo, apnoooooo przedajjjjeee, … zachęcając w ten sposób gospodynie do jego nabywania.        

              Z boku furki wisiała „zmyślna” waga. Stanowił ją zawieszony na pętli dębowy kij, z dwoma płytkimi nacięciami. Na jednym końcu kija wisiało stare blaszane wiadro lub drewniany kubeł, a do drugiego końca przywiązany był kamień równoważny. Jeżeli gospodyni chciała pięć kilo wapna, wtedy Żyd przesuwał kij w pętli na pierwsze nacięcie, jeżeli zaś dziesięć, to na drugie. Mówiono, że waga ta jest pewna „jak pieniądze w żydowskim banku”, to znaczy, że jest ona akuratna. Zdarzało się, że niedowiarkowie sprawdzali wagę kupionego wapna, na jedynej we wsi wadze, należącej do mojego Dziadka Jaśka, zwanej „przeźmionkiem”, działającym na tej samej zasadzie, co „żydowska” waga.

 

przezmionek_iiWygodzki „przeźmionek”

 

            Ceny oferowanego towaru można było porównywać, bo objazdowych handlarzy było wielu.
Na cenę miała wpływ jakość oferowanego wapna, zależna od miejsca, w którym skały były wydobywane i wypalane. Najwięcej wapienników znajdowało się w miejscowościach położonych
w rejonie Chęcin, a najbardziej cenione było wapno z Tokarni, z racji czystego, bez przerostów, wapienia, pozyskiwanego w tamtejszych kamieniołomach. Oprócz czystości skały, dla jakości wapna ważną rzeczą, na którą przy kupnie zwracały uwagę doświadczone gospodynie, było to, by bryła była przepalona na wskroś. Jeżeli nie było tak, to podczas gaszenia pozostawał niezlasowany kamień.

               Gdy wypalone bryły wapienne zostały już zakupione, można było przystąpić do gaszenia, które polegało na zalaniu ich, przeważnie w cebrzyku, odpowiednią ilością wody. Następnie, mając baczenie na oczy, należało motyką starannie i ostrożnie mieszać zawartość, aż do całkowitego rozpuszczenia się bryłek i uzyskania mleczka wapiennego. Taki roztwór w ciągu paru dni zgęstniał do tego stopnia, że powstała bielutka masa, którą można kroić jak masło. Wtedy to, wykrojona porcja „masła” mieszana była z wodą do uzyskania roztworu o gęstości słodkiej śmietany.

               Nadszedł czas, aby do otrzymanego roztworu gospodyni dosypała niebieskiego proszku, nazywanego „lachmusem”, z sobie tylko znanym wyczuciem, jeżeli chodzi o ilość. Lakmus nadawał wapiennej bieli odpowiednią głębię i ledwie dostrzegalny błękit. Teraz, maczając w przygotowanym roztworze pędzel wykonany ze słomy z prosa, można było zrobić próbne „mazy” i jeśli kolor został zaakceptowany, przystąpić do bielenia. Wszystkie te czynności były bardzo ważne, bo jeżeli gospodyni przedobrzyła, na przykład z lakmusem, to chałupa miała zbyt „siwy” kolor i taka gospodyni wytykana była palcami oraz obśmiewana przez sąsiadki.

 

               

mapaiiFragment mapy z 1936 roku, na której kartograf nie znający zapewne miejscowej tradycji,
umieścił nazwę Białaski zamiast Bielaski. 

 

               Przedstawię teraz opowiastkę, która utrwaliła się w świadomości lokalnej społeczności, co wyraziło się w nazywaniu miejsca jej akcji -„Bielaski”. Idąc z Wygody leśną dróżką obok jeziorka Klisowiec w stronę Podlaszcza, przechodziło się obok dwóch śródleśnych zagród.W jednej z nich mieszkała rodzina, której nazwiska nikt nie pamiętał, a wszyscy mówili o nich Peltony. W drugiej chałupie natomiast, mieszkały macocha z pasierbicą i mówiono o nich Bielaski. Żywot ich nie był lekki. Tak nieszczęśliwie im się życie ułożyło, że zostały same i skazane na siebie w tym śródleśnym odludziu. Macocha podobno nie była złą kobietą, ale pasierbica jej po prostu nie znosiła. Tak, czy owak, nie było między nimi zgody, a tylko ciągłe waśnie i wzajemne dokuczliwości. Obie kobiety były lubiane we wsi za pracowitość, uczynność i wesołość. Wynajmowały się do prac w polu i gospodarstwie; min. pomagały w rwaniu, międleniu i czesaniu lnu, tkaniu płótna oraz przędzeniu wełny. W zimowe wieczory chętnie widziane były w różnych chałupach przy „darciu” pierza, a że znały opowieści i przyśpiewki na każdą okazję, to żaden wyskubek, ani inne wiejskie zdarzenie, nie mogło się bez nich odbyć.

               Pewnego dnia, wczesną wiosną, „wpadła” do babci Teofili mieszkającej na Wygodzie „młoda” Bielaska, aby pożyczyć lakmusu do wapna. Tłumaczyła:

 Mom bielić chałupe, a tak mie chopoki na jarmaku w Jendrzejowie zagodały, że zapómniałam se kupić lachmusu.

Z tymi adoratorami to mogła być i prawda. Mówiono o niej, że:

– Dziewucha z ni ślno, zdrowo, cerwóno po gembie.  A chopoki ciekajo za niom ze ło! Ale lakmusu najpewniej nie kupiła, dlatego, że jak zwykle nie wystarczyło jej pieniędzy na wszystkie sprawunki.

               Parę dni później, z ledwością przywlokła się do Babci ciężko chora macocha, prosząc, prawie z płaczem, o ratunek:

– Tełosiu kochano, chorom takom … postowcie mi bańki, a moze pijowki, abo, co. Przewioło mie przy wybiraniu źmioków z kopca u Bieli.

Po postawionych bańkach, w wielkiej jeszcze gorączce chciała wracać do domu, ale Babcia jej to wyperswadowała:

–  Musicie polezyć i wydobrzyć. Mocie wielgaśno goroncoś i bańki corne jak smoła. Natre wos gensim smalcem. Jak przeziembicie baniki to złapie wos zopolynieLezcie!

               Wtedy to, gdy chora macocha leżała wygrzewając się pod pierzyną, popijając gorące mleko
z masłem i miodem oraz zagryzając czosnkiem, żaliła się na pasierbicę opowiadając min. o bieleniu chałupy:

– Docie wiare Tełosiu jako łóna niedobro? Jak robiła wiosenne porzondki, to zdjina ino pół zogaty i pobieliła ino pół chałupy, i pół izby!  A widziała przecie zem choro.

 

 

ciotka_antoniego_iiMoja Ciotka z Wygody na tle zogaty. Zdjęcie sprzed 1939 roku

 

               Na trzeci dzień nie można już było macochy zatrzymać, więc dostała od Babci woreczek
z ziołami, a za odrobek drugi z lnem do parzenia i picia, a i fasoli na wzmocnienie. Zawinęła wszystko
w chustkę i powlokła się przez las, do swojej chałupy.

 

droga_antoniego_iiDroga z Wygody w stronę Klisowca i Bielasek /14.08.2010 r/

 

               Wiadomość o bielacce u macochy i pasierbicy rozeszła się szybko po okolicy i już inaczej
o nich ludzie nie mówili jak tylko, „Bielaski”, a i miejsce gdzie stał ich dom, tak jest nazywane do dzisiaj.

               Los zadrwił z  pasierbicy okrutnie. Za czas jakiś wyszła za mąż za wdowca.
               I wcale nie była lubianą macochą.

 

                                                                              Antoni Ryszard Sobczyk

 

 

Czerwony szal

 

               Pachnące łąki w dolinie Brzeźnicy i przedzierające się wody tej rzeki przez bagnisty teren „Torfianych Dołów”. Tam warto wybrać się na wakacyjną wędrówkę. Ledwie widoczna ścieżka „biegnie” najpierw prosto, a po pewnym czasie rozgałęzia się. Dziś pójdę w prawo, tam gdzie w gęstych zaroślach są rozlewiska z bagnistymi wysepkami. To jest jedno z najbardziej magicznych miejsc w tej okolicy. Łatwo stracić tu głowę i przenieść się w krainę niesamowitych przeżyć i młodzieńczych marzeń.

               Letnia zieleń oraz zapach łąk zapiera dech w piersiach. Trawa łaskocze po łydkach, a każde stąpnięcie płoszy chmary polnych koników i innych żyjątek. Kolorowe ważki fruwają z kwiatka na kwiatek, zachęcając do udania się w stronę rozmokłego torfowiska. One są tu prawdziwymi gospodarzami i przewodnikami. Zbliżam się do miejsc niedostępnych i niebezpiecznych przejść, znanych tylko wtajemniczonym.

                Cicho tu jakoś … Ledwie słychać szum płynącej wody i pojedyncze głosy gnieżdżących się ptaków. Rozchylam trzciny i spoglądam w stronę dwóch  „oczek wodnych”, oddzielonych od siebie grząską krawędzią.

elena_kalis_iii

 

             Tak, to jest to  miejsce. To tu widywano Topielicę, młodą kobietę utożsamianą ze szlachcianką Jadwigą z pobliskiego dworu, która porzucona  przez narzeczonego, z rozpaczy i zgryzoty utopiła się
w tych wodach, a ciała Jej nigdy nie odnaleziono. Legenda głosi, że delikatnym śpiewem i tańcem Jadzia wabi mężczyzn, wciągała ich w miłosne igraszki, po czym mści się, za nie osiągnięcie małżeńskiego szczęścia, wprowadzając ich do swoich „podwodnych salonów”. Podobno wielu mężczyzn oczarowanych Jej wdziękami, nigdy już nie powróciło z tej krainy wody i błota.

           

               Kolorowe ważki, których jest tutaj najwięcej, „zachęcają” do podejścia bliżej tego intrygującego miejsca. Otrząsam się z zadumy i spoglądam przed siebie. Za parę kroków trzęsawisko …  Przypominam sobie co mówili starsi ludzie: brzeg torfowiska jest zdradliwy, bo zazwyczaj podmyty
i nie wolno podchodzić na jego skraj.

               Muszę uważać … Zostaję na miejscu i przypominam sobie scenkę sprzed lat, której opis wiele razy dane mi było słyszeć.

               Półnaga kobieta, na widok której „mięknie” każdy mężczyzna, wyłania się z toni wodnej i z gracją stawia bose stopy, ledwie dotykając lustra wody. Cichutko sączy się Jej delikatny sopranik
i wtóruje mu plusk przelewającej się wody. Wykonuje zapraszające gesty, kłania się, czaruje …
Zdaje się mówić, chodź tutaj, nie bój się, będzie miło … Zwraca uwagę jej długi cieniutki szal, którego czerwony kolor symbolizuje miłość, czy może tragiczną śmierć, krew, cierpienie …  

              Przy ładnej pogodzie, gdy podejdzie się zupełnie blisko, wpatrując się w wodną głębinę, można ujrzeć „wirującą” Jadzię …

– Widziałem, jest piękna i zmysłowa …
– To prawdziwa Pani „Torfowych Dołów” oraz wieczna ich mieszkanka.

– Dość …

– Zawracam. 

 Foto: Elena Kalis  Bardzo dziękuję za umożliwienie skopiowania