Category Archives: Teksty Antoniego Ryszarda Sobczyka

Panny, gęsi i gąsięta

Materiał i zdjęcia przygotował Pan Antoni Ryszard Sobczyk

 

                Współczesna wieś jest zupełnie inna niż ta, którą pamiętam sprzed około pół wieku, kiedy
to podejmowałem decyzję o wyjeździe na Śląsk w poszukiwaniu pracy. Ale każdorazowy powrót do rodzinnej Wygody w gminie Jędrzejów, a także możliwość rozmowy z Mamą, rodziną i znajomymi,
jest zawsze dla mnie wielkim przeżyciem. Jest też okazją do wspominania minionych, jakże romantycznych czasów.   

               „Kiedyś” idąc przez wieś, łatwo było zorientować się, w których rodzinach są panny na wydaniu, bo w ich domostwach panował wyjątkowy porządek: chałupa wybielona „ze dwora”
i w środku wszystko porobione w porę i jak trzeba:, izby pozamiatane, podłogi wyszorowane i ławy pomyte. W kuchennej izbie polepę na niedzielę posypywano żółtym piaskiem, niekiedy w „magiczne” wzorki, wzbudzając tym zachwyt kawalerów. Łóżka w „świątecznej” starannie zaścielano, z piętrzącymi się pod powałę, bogato pierzem i puchem wypchanymi poduszkami oraz jaśkami zdobnymi
w prześliczne koronki. Zresztą, pierzyny, poduszki i jaśki gromadzone były w tych domach w liczbie
o wiele większej, niż bieżące potrzeby, bo część z nich „czekała”, aby stać się składnikiem wiana panny, która będzie wydawana za mąż. Całe to bogactwo „wietrzyło się” często przed chałupą, koniecznie od strony drogi, „równiuśko” poukładane na żerdziach przez puszące się panny, by „kłuło” w oczy przechodzących przez wieś kawalerów. 

    

               Na przykładzie Ziemi Jędrzejowskiej można powiedzieć, że, zarówno przed, jak i po wojnie,
w każdym prawie gospodarstwie wiejskim „trzymano” stado gęsi, liczące od kilkunastu do kilkudziesięciu sztuk. Wynikało to z dużego zapotrzebowania na pierze oraz gęsie mięso i uważane było za opłacalne.
We wsiach były bowiem tereny przeznaczone do ogólnego użytku, najczęściej w postaci podmokłych łąk lub ugorów porośniętych krzakami, często z dostępem do wody, co w zupełności wystarczało dla stad ze wszystkich chętnych gospodarstw. Ale trzeba przyznać, że  z perspektywy dzisiejszych ferm drobiarskich było to zjawisko na niewielką skalę.

               „Chowanie gęsi było domeną gospodyń, ponieważ wymagało kobiecej delikatności, konkretnej wiedzy, a także umiejętności i przekazywane było córkom przez matki. Gęsi „chowała” też moja Babcia Teofila, u której, będąc jeszcze dzieckiem, mogłem wszystkie zabiegi pielęgnacyjne obserwować.

               Gęsi zaczynają się nieść, gdy dzień świetlny wynosi około dziesięciu godzin i  znoszą one po około dwudziestu jaj. Gniazda lęgowe przygotowywane były w specjalnych koszach, uplecionych z warkoczy żytniej słomy. Środek wypełniano miękką owsianą słomą /”owsianką”/, do której, zgodnie ze zwyczajem, dodawano „ociupinę” siana z wigilijnego stołu, mającego zapewnić szczęśliwy wyląg. Na takiej podściółce układano jaja, sadzano gęś i już w czasie pierwszych godzin okazywało się, czy wybrana przez gospodynię „matka”, będzie miała instynkt wysiadywania jaj i wodzenia gąsiąt. Jeżeli gęś nie schodziła z gniazda,
a pogęgując z cicha mościła je skubanym z siebie puchem, obracała po swojemu jaja i w końcu statkowała się, oznaczało, że są duże szanse na wyląg.

               Gąsiorem natomiast nikt się już wtedy nie przejmował. Po spełnieniu swojego radosnego obowiązku reproduktora, był w „nagrodę” tuczony owsianymi kluchami i najczęściej trafiał na stół bogatych jędrzejowskich Żydów.

               Ze względu na zimową porę oraz brak miejsca w lichych i ciasnych obórkach, a także z dbałości
o zapewnienie odpowiedniej temperatury, na okres wysiadywania jaj gniazda umieszczane w izbie kuchennej: pod stołem i w kącie. Na ogół domownicy i gęsi pomieszkiwali razem zgodnie, dobrze się rozumiejąc, ale jeżeli do izby wbiegł pies lub wszedł obcy człowiek, gęsi, swoim gęganiem i syczeniem, czyniły wielkie larum. Wtedy, dla uspokojenia atmosfery, przydawała się zasłonka oddzielająca gęsie gniazda od reszty izby i należało szybko ją „zaciągnąć”.

               Wszyscy domownicy musieli też umieć odczytywać zachowanie się gęsi. Jeżeli na przykład wierciła się i przykrywała jaja puchem, oznaczyło, że szykuje się do opuszczenia gniazda bo jest głodna, chce jej się pić, albo ma potrzebę „przewietrzenia się”. Wtedy należało ją delikatnie ująć pod boki i bez zwłoki wynieść na podwórko, w przeciwnym razie, sama zeszła z jaj, „waląc” na środku izby wielką
i potwornie śmierdzącą kupę, karząc tym niefrasobliwych współlokatorów.

               W dziesiątym dniu wysiadywania oceniano jaja pod kątem ich „zalęgnięcia”. W tym celu każde jajo prześwietlano światłem lampy naftowej, a w późniejszym okresie żarówki elektrycznej i usuwano
z gniazda te, które nie posiadały rozwijającego się zarodka. Drugie prześwietlenie, w osiemnastym dniu, pozwalało usunąć jaja z zarodkami zamarłymi. W dwudziestym siódmym dniu wysiadywania, jaja pławiono
w wodzie o temperaturze nieco wyższej od ciała ludzkiego przez około dziesięć minut. Pławienie przeprowadzano w celu ostatecznego usunięcia jaj z nieżywymi zarodkami /opadały na dno i były nieruchome/ oraz namoczenia skorupy, co ułatwiało przekłuwanie jej przez pisklęta. Wylęg gąsiątek następował po 28-32 dniach wysiadywania. Gniazda wynoszono wtedy z domu, natomiast nogi stołu obstawiano deskami lub zastawiano nimi wolny kąt wyścielając go sianem i umieszczano tam gąsiątka oraz ich „opiekunkę”. W pierwszych dniach po wylęgu „małe” żywione były ugotowanymi na twardo i drobno posiekanymi kurzymi jajkami, do których, po pewnym czasie, dodawano rozdrobnioną młodą oziminę.

ges_z_gasietami_3

Gęś z gąsiętami

 

               Po kilku dniach wygrzewania się w domu, w pogodny marcowy dzień, gąsięta z gęsią-matką, wynoszone były w zaciszne miejsce podwórka. Z czasem ich przebywanie na powietrzu wydłużano, a kiedy podrosły i dopisywała pogoda, już nie wracały do izby, zostając nawet na noc w obórce,
w odpowiednio przygotowanym  miejscu.

               U mojej Babci każdego roku przeważnie trzy gęsi wysiadywały jaja i „zajmowały” się wylęgniętymi gąsiętami. W miarę jak małe dorastały i obrastały w pióra, jedna ze „starych” gęsi kreowała się na przywódczynię całego stada i za nią każdego ranka, bez sprzeciwu i w należytym porządku, jak przystało na gęsi, stado podążało dróżką do śródleśnego jeziorka zwanego Klisowiec. Tam przychodziły także stada z innych gospodarstw i wszystkie gęsi razem przebywały tam przez całe dni, pływając i zajadając się wodorostami, skubiąc trawę na śródleśnej polanie położonej na wzgórku, wygrzewając się w słońcu
i czyszcząc sobie pióra.

gesiarka3Mała gęsiarka

             Z gęsiami na Klisowiec posyłane były dzieci, z przykazaniem aby solidnie pilnować stada. Ale dzieci, jak to dzieci, nie bardzo przejmowały się obowiązkami. Urządzały różne zabawy, kąpały się i swawoliły, zdając sobie sprawę z tego, że gęsi w dużej grupie są dość bezpieczne, bo potrafią obronić się nawet przed atakiem lisa.

               Przed zmierzchem dzieci i stada powracały do zagród.

               Gęsi, które wylęgły się przed końcem marca, w okresie do późnej jesieni można było podskubywać trzy razy. Przed każdą z tych czynności badano, czy pióra są „dojrzałe”, to znaczy, czy mają suchą oraz przezroczystą „dutkę” i luźno tkwią w skórze. Skubano pierze i puch na piersiach i brzuchu gęsi, oszczędzając „bokówki”, gdyż stanowią one oparcie dla skrzydeł. Jeżeli po podskubaniu, którejś gęsi opadały skrzydła, świadczyło to o tym, że zadanie nie było wykonane dobrze. Ważnym też było, aby świeżo podskubanych gęsi nie wpuszczać do wody i wtedy do ich pasienia wykorzystywano przydrożne rowy, podmokłe łąki i śródleśne trawiaste łęgi. A po żniwach dzieci zaganiały gęsi na ścierniska, a one wyskubywały tam zielone chwasty i czyściły ściernisko z niezebranych kłosów i wypadłych ziaren.

               Jesienią, przed Świętym Marcinem, gdy gęsi były już podpasione owsem i podskubane po raz trzeci, zjawiali się we wsi kupcy. Byli to Żydzi pochodzący z Chęcin, bo miasto to słynęło z handlu drobiem, a zamieszkała tam ludność żydowska zajmowała się skupem, koszernym ubojem, sprzedażą pieża
i gęsiego mięsa. Jeżeli po czasochłonnym targowaniu się, ustalono zadowalającą dla obu stron cenę, Żyd ładował na „furkę” zakupione stado i podążał w „swoją” stronę.

               Licząc pieniądze ze sprzedaży gęsi i pierza, co roku można było usłyszeć od gospodyń opinię, że „trzymanie” gęsi opłaciło się, bo wydatków na nie w ciągu roku było niewiele, a pieniądze wzięte za jednym razem, bardzo się przydadzą rodzinie przed zimą.

               Troskliwa Babcia zostawiała „na chowani” trzy upatrzone wcześniej gęsi i gąsiora, bo takie były proporcje płci zapewniające prawidłową przyszłość hodowli. A w dzień Świętego Szczepana nie zapominała podsypać gąsiorowi święconego owsa, by swoje gęsi chędożył, a nie fruwał po wsi za obcymi.

Antoni Ryszard Sobczyk

Bielacka i Bielaski

 

Autor oowiadania – Antoni Ryszard Sobczyk

               W okresie międzywojnia, każdego roku, najpóźniej po św. Józefie, moja Babcia i inne kobiety z jędrzejowskich wsi, urządzały bielacke. Od krążących po wsiach „wopniorzy” kupowały palone wapno, aby po jego odpowiednim przygotowaniu odnowić swoje domostwa: w środku, a także na zewnątrz. 

               Na białej od wapna „furkce”, ciągnionej przez lichą szkapę, wiózł Żyd nabyte w wapienniku bryły palonego wapna. Jadąc przez poszczególne wsie krzyczał głośno, ile tylko miał tchu
w sobie:

– Wapnoooo, apnoooooo przedajjjjeee, … zachęcając w ten sposób gospodynie do jego nabywania.        

              Z boku furki wisiała „zmyślna” waga. Stanowił ją zawieszony na pętli dębowy kij, z dwoma płytkimi nacięciami. Na jednym końcu kija wisiało stare blaszane wiadro lub drewniany kubeł, a do drugiego końca przywiązany był kamień równoważny. Jeżeli gospodyni chciała pięć kilo wapna, wtedy Żyd przesuwał kij w pętli na pierwsze nacięcie, jeżeli zaś dziesięć, to na drugie. Mówiono, że waga ta jest pewna „jak pieniądze w żydowskim banku”, to znaczy, że jest ona akuratna. Zdarzało się, że niedowiarkowie sprawdzali wagę kupionego wapna, na jedynej we wsi wadze, należącej do mojego Dziadka Jaśka, zwanej „przeźmionkiem”, działającym na tej samej zasadzie, co „żydowska” waga.

 

przezmionek_iiWygodzki „przeźmionek”

 

            Ceny oferowanego towaru można było porównywać, bo objazdowych handlarzy było wielu.
Na cenę miała wpływ jakość oferowanego wapna, zależna od miejsca, w którym skały były wydobywane i wypalane. Najwięcej wapienników znajdowało się w miejscowościach położonych
w rejonie Chęcin, a najbardziej cenione było wapno z Tokarni, z racji czystego, bez przerostów, wapienia, pozyskiwanego w tamtejszych kamieniołomach. Oprócz czystości skały, dla jakości wapna ważną rzeczą, na którą przy kupnie zwracały uwagę doświadczone gospodynie, było to, by bryła była przepalona na wskroś. Jeżeli nie było tak, to podczas gaszenia pozostawał niezlasowany kamień.

               Gdy wypalone bryły wapienne zostały już zakupione, można było przystąpić do gaszenia, które polegało na zalaniu ich, przeważnie w cebrzyku, odpowiednią ilością wody. Następnie, mając baczenie na oczy, należało motyką starannie i ostrożnie mieszać zawartość, aż do całkowitego rozpuszczenia się bryłek i uzyskania mleczka wapiennego. Taki roztwór w ciągu paru dni zgęstniał do tego stopnia, że powstała bielutka masa, którą można kroić jak masło. Wtedy to, wykrojona porcja „masła” mieszana była z wodą do uzyskania roztworu o gęstości słodkiej śmietany.

               Nadszedł czas, aby do otrzymanego roztworu gospodyni dosypała niebieskiego proszku, nazywanego „lachmusem”, z sobie tylko znanym wyczuciem, jeżeli chodzi o ilość. Lakmus nadawał wapiennej bieli odpowiednią głębię i ledwie dostrzegalny błękit. Teraz, maczając w przygotowanym roztworze pędzel wykonany ze słomy z prosa, można było zrobić próbne „mazy” i jeśli kolor został zaakceptowany, przystąpić do bielenia. Wszystkie te czynności były bardzo ważne, bo jeżeli gospodyni przedobrzyła, na przykład z lakmusem, to chałupa miała zbyt „siwy” kolor i taka gospodyni wytykana była palcami oraz obśmiewana przez sąsiadki.

 

               

mapaiiFragment mapy z 1936 roku, na której kartograf nie znający zapewne miejscowej tradycji,
umieścił nazwę Białaski zamiast Bielaski. 

 

               Przedstawię teraz opowiastkę, która utrwaliła się w świadomości lokalnej społeczności, co wyraziło się w nazywaniu miejsca jej akcji -„Bielaski”. Idąc z Wygody leśną dróżką obok jeziorka Klisowiec w stronę Podlaszcza, przechodziło się obok dwóch śródleśnych zagród.W jednej z nich mieszkała rodzina, której nazwiska nikt nie pamiętał, a wszyscy mówili o nich Peltony. W drugiej chałupie natomiast, mieszkały macocha z pasierbicą i mówiono o nich Bielaski. Żywot ich nie był lekki. Tak nieszczęśliwie im się życie ułożyło, że zostały same i skazane na siebie w tym śródleśnym odludziu. Macocha podobno nie była złą kobietą, ale pasierbica jej po prostu nie znosiła. Tak, czy owak, nie było między nimi zgody, a tylko ciągłe waśnie i wzajemne dokuczliwości. Obie kobiety były lubiane we wsi za pracowitość, uczynność i wesołość. Wynajmowały się do prac w polu i gospodarstwie; min. pomagały w rwaniu, międleniu i czesaniu lnu, tkaniu płótna oraz przędzeniu wełny. W zimowe wieczory chętnie widziane były w różnych chałupach przy „darciu” pierza, a że znały opowieści i przyśpiewki na każdą okazję, to żaden wyskubek, ani inne wiejskie zdarzenie, nie mogło się bez nich odbyć.

               Pewnego dnia, wczesną wiosną, „wpadła” do babci Teofili mieszkającej na Wygodzie „młoda” Bielaska, aby pożyczyć lakmusu do wapna. Tłumaczyła:

 Mom bielić chałupe, a tak mie chopoki na jarmaku w Jendrzejowie zagodały, że zapómniałam se kupić lachmusu.

Z tymi adoratorami to mogła być i prawda. Mówiono o niej, że:

– Dziewucha z ni ślno, zdrowo, cerwóno po gembie.  A chopoki ciekajo za niom ze ło! Ale lakmusu najpewniej nie kupiła, dlatego, że jak zwykle nie wystarczyło jej pieniędzy na wszystkie sprawunki.

               Parę dni później, z ledwością przywlokła się do Babci ciężko chora macocha, prosząc, prawie z płaczem, o ratunek:

– Tełosiu kochano, chorom takom … postowcie mi bańki, a moze pijowki, abo, co. Przewioło mie przy wybiraniu źmioków z kopca u Bieli.

Po postawionych bańkach, w wielkiej jeszcze gorączce chciała wracać do domu, ale Babcia jej to wyperswadowała:

–  Musicie polezyć i wydobrzyć. Mocie wielgaśno goroncoś i bańki corne jak smoła. Natre wos gensim smalcem. Jak przeziembicie baniki to złapie wos zopolynieLezcie!

               Wtedy to, gdy chora macocha leżała wygrzewając się pod pierzyną, popijając gorące mleko
z masłem i miodem oraz zagryzając czosnkiem, żaliła się na pasierbicę opowiadając min. o bieleniu chałupy:

– Docie wiare Tełosiu jako łóna niedobro? Jak robiła wiosenne porzondki, to zdjina ino pół zogaty i pobieliła ino pół chałupy, i pół izby!  A widziała przecie zem choro.

 

 

ciotka_antoniego_iiMoja Ciotka z Wygody na tle zogaty. Zdjęcie sprzed 1939 roku

 

               Na trzeci dzień nie można już było macochy zatrzymać, więc dostała od Babci woreczek
z ziołami, a za odrobek drugi z lnem do parzenia i picia, a i fasoli na wzmocnienie. Zawinęła wszystko
w chustkę i powlokła się przez las, do swojej chałupy.

 

droga_antoniego_iiDroga z Wygody w stronę Klisowca i Bielasek /14.08.2010 r/

 

               Wiadomość o bielacce u macochy i pasierbicy rozeszła się szybko po okolicy i już inaczej
o nich ludzie nie mówili jak tylko, „Bielaski”, a i miejsce gdzie stał ich dom, tak jest nazywane do dzisiaj.

               Los zadrwił z  pasierbicy okrutnie. Za czas jakiś wyszła za mąż za wdowca.
               I wcale nie była lubianą macochą.

 

                                                                              Antoni Ryszard Sobczyk

 

 

W niewoli

Dalszy ciąg tekstu Antoniego Ryszarda Sobczyka o wojennych losach kuzyna Stanisława.


                Jakoś tak z początkiem 1940 roku do Wichtusi przyszła karta pocztowa z Niemiec. Był to specjalny druk w języku niemieckim, z polskim tłumaczeniem, który brzmiał tak:

– Jestem zdrowy, jestem w niewoli niemieckiej, jako jeniec czuję się dobrze.
Podpis własnoręczny – Stanisław

               Nic więcej, ani żadnego adresu, ani nawet dodatkowej kropki. Nic!

               Ale co tu narzekać. Była to bardzo ważna wiadomość, bo potwierdzała wcześniejsze doniesienia, że Stanisław żyje. Od tej pory jednak Wichtusia ciągle „labidziła”:
– No, ale jak odpisać, bo na pewno  się umortwio o nos, jak mu posłać paczkę, bo może głodny tam chodzi bidulek?

               Wichtusia bardzo przeżywała swoją bezradność nie mogąc nijak pomóc mężowi. Skąd mogła wiedzieć, że dopiero w obozach stałych -stalagach umożliwiano jeńcom wysyłanie do rodzin zawiadomień o dostaniu się do niewoli, że po pierwszym zawiadomieniu o pobycie w obozie, jeńcy mogli wysyłać kolejną korespondencję na przydzielonej kartce pocztowej. Poza tym w latach 1939 – 1940 lokalizacja obozów jenieckich stanowiła tajemnicę wojskową. Adres jeńca zawierał tylko rodzaj i numer obozu podany szyfrem, bez jego lokalizacji. Dopiero później jeńcy pisali na składanych drukach listowych /Faltbriefe/. Były one na białym kredowym papierze, aby zawsze pozostawał ślad przyborów piszących. Można było pisać tylko kopiowym ołówkiem, czytelnie i bez skrótów. Od czerwca 1940 roku do tych druków wprowadzono dodatkową część, przeznaczoną na odpowiedź, zawierającą 21 linii, na których należało zamieścić treść.

               Taki właśnie „Faltbrief” doszedł na adres Wichtusi letnią porą 1940 roku, w którym Stanisław między innymi donosił:
– Zdrowy jestem, chodze do roboty, modle sie, troche schudłem. Do paczki wsadźcie chleb, mydło
i sweter, bo tamtej zimy byłem bez płaszcza.

               Na drugiej części „Faltbriefu” odpisali mu mniej więcej tak:
–  Dzięki Bogu som my wszyscy zdrowi, dzieci sie dobrze chowajo i som usłuchane, z gospodarkom se radzimy i kobyła sie oźribiła. Modlimy sie o twoje zdrowie i powrót.

            Korespondencja jeniecka podlegała cenzurze. „Faltbriefy” z informacją o racjach żywnościowych konfiskowano, a jeńców pociągano do odpowiedzialności. Stanisław, zdając sobie z tego sprawę, pisał „ważąc słowa”, ale i tak rodzina „pomiarkówała sie”, że nie jest mu tam lekko. Wyrychtowali mu więc pierwszą paczkę. Wsadzili bochenek świeżo upieczonego czarnego chleba z żarnowej mąki, dwie kostki mydła zwanego „powszechnym”, spłachetek słoniny solonej, a wszystko to dokładnie pookręcali
w płócienne szmatki, słoninę dodatkowo w pergamin. Dołożyli jeszcze parę główek czosnku i cebuli. Na wierzch zapakowali gruby wełniany sweter i nadali paczkę na poczcie w Jędrzejowie.

               Nie było mu tam lekko, oj nie było. W obozach jenieckich szeregowcy i podoficerowie mieli obowiązek pracy, za którą przysługiwała im zapłata. Należność wypłacano im tylko w „lagermarkach”, pieniądzach przeznaczonych wyłącznie do obrotu w obozie. Jeńcy pracowali w majątkach ziemskich, przy budowie dróg i autostrad, zmuszani byli do najcięższych prac melioracyjnych i w kopalniach węgla. Racje żywnościowe były niewielkie: bochenek chleba na kilku, kawałek margaryny, pół litra rozwodnionej zupy
i kawa. Szerzyły się choroby zakaźne, w tym przede wszystkim dyzenteria czyli czerwonka, ostra choroba zakaźna jelit. Z niedostatku mydła, bieżącej wody i detergentów szerzyła się wszawica i wszelkiego rodzaju robactwo.

               W 1940 roku Niemcy rozwinęli akcję, polegającą na zmuszaniu jeńców wojennych do przechodzenia na status robotników cywilnych. Wobec zwlekających z decyzją podejmowali drastyczne środki przymusu: głód, szykany i terror. Najbardziej opornych kwalifikowano jako podżegaczy
i umieszczano w obozach karnych. W takich warunkach złamanie oporu jeńca było jedynie kwestią czasu.

               Stanisław otrzymał pierwszą paczkę i co najważniejsze, nieokradzioną. Sweter, słoninę, dwie cebule i główkę czosnku  natychmiast wymienił na buty, bo już chodził do roboty w drewniakach obitych brezentem. Papierosy kupione w kantynie obozowej, za ciężko zarobione „lagermarki”, już wcześniej wymienił na margarynę i właśnie brezent do drewniaków. Chleb też się jakoś szybko „rozprowadził”. Został w końcu tylko ze skibą chleba, kostką mydła, margaryną wymienioną za cebule i z resztą czosnku, ale w butach i wśród „zobowiązanych” towarzyszy niedoli.

               Do połowy 1940 roku przebywali tam jedynie żołnierze polscy, później zaczęto przywozić żołnierzy alianckich, a od lata 1941 roku rosyjskich. Sytuacja bytowa w stalagu pogarszała się z dnia na dzień. Pośród jeńców dochodziło do przypadków zmuzułmanienia”, udokumentowanej po wojnie choroby obozowej, polegającej na ogólnym osłabieniu, zobojętnieniu psychicznym, powolnym zanikiem procesów życiowych spowodowanym zagłodzeniem i wyniszczeniem organizmu ciężką pracą fizyczną,
a w końcu wygasaniem zainteresowania otoczeniem i własnym losem.

               Stanisław zawsze był szczupły, a teraz jeszcze bardzo wychudł. Mimo, że był przywykły do ciężkiej pracy fizycznej i odporny na niedostatek, żył jedynie siłą woli przetrwania wynikającą z  upartości chłopskiego charakteru. Często też modlił się żarliwie. Gdy zauważył, że słabnie i zaczynają mu drżeć kończyny
podjął decyzję:
-podpisał listę, zrzekając się statusu jeńca wojennego, stając się w ten sposób robotnikiem przymusowym Rzeszy. W urzędzie pracy otrzymał „arbeitskarte” i skierowanie do pracodawcy.

Dane z akt osobowych obozu w Łambinowicach /Lamsdorf/

 

Jeniec

przeżył

Data wzięcia do niewoli

1939-09

Okoliczności wzięcia do niewoli

KAMPANIA WRZEŚNIOWA

Miejsce / miejsca osadzenia

STALAG VIIIB LAMSDORF

Miejsce zwolnienia

STALAG VIIIB

Data zwolnienia

1941-12-31

Robotnik przymusowy

przeżył

Miejsce pracy przymusowej

FREIANT-BRETTENTAL,LANO KR.EMMENDINGEN

Data rozpoczęcia pracy przymusowej

1942-01-01

Pracodawca / rodzaj wykonywanej pracy

ADOLF HARS

Data zakończenia pracy przymusowej

1945-05-09

 


               Kiedy Stanisław zjawił się w miejscu wyznaczonej pracy, ważył około 45 kilogramów i ponad miesiąc trwała odbudowa jego procesów życiowych przez wyrozumiałą i dobrotliwą, starszą już frau Hars.

               Po powrocie do Polski Stanisław często wspominał Harsów:
– Niemcy to oni byli, ale ludzie z nich dobrzy.

 

Żory   15 maj 2010                                                              Antoni Ryszard Sobczyk

 

Trza iść, bronić Polski

Autor tekstu Antoni Ryszard Sobczyk pokazał zachowanie Polaków po wybuchu
II wojny światowej. 

 

               Latem 1939 roku zapanował niepokój, bo ludzie gadali, że będzie wojna, ale dopiero kiedy przyszły karty mobilizacyjne dla rezerwistów, uświadomiono sobie, ze nieszczęście jest blisko. Kartę mobilizacyjną otrzymał też mój wujek Stanisław. Powiedział wtedy krótko i rzeczowo:

– Co robić? Trza iść, bronić Polski.

 

               Słońce chyliło się już ku zachodowi i raziło w oczy, gdy ludzie wyszli na drogę, żeby pożegnać kolejnego „swojaka” odchodzącego do wojska. Tego dnia był to właśnie Stanisław.

               Szli drogą w stronę cmentarza. On kroczył na przedzie, niósł najmłodszą córkę Gienię, a za rękę trzymał pochlipującego i uślimatanego siedmioletniego Cześka. Za nim ruszyła rodzina i wszyscy mieszkańcy Wygody.

               Odprowadzili Go na koniec wsi, za Kuloska i tam nastąpiło pożegnanie. Lament się wtedy zrobił
i szloch wielki. Kobiety zawodziły żałośnie i nawet chłopy „co miększe” przecierały rękawami ukradkiem oczy. Stach odszedł „ździebko”, ale odwrócił się, żeby popatrzeć jeszcze na „swoich” i na wieś. Wtedy Babcia uniosła rękę i znakiem krzyża pobłogosławiła Go, a za nią uczyniły to samo inne kobiety.

               Odszedł, jak wcześniej inni odchodzili, a we wsi pozostała niepewność i przygnębienie. Ale też pojawiała się nadzieja, że wojny może nie będzie?

               1-go września jednak wybuchła…
Od strony Jędrzejowa i Miąsowy słychać było ciężkie samoloty i odgłosy wybuchających bomb. Doszły wieści, ze Niemcy nie tylko bombardują miasta i wsie, ale też „sieką”  karabinami maszynowymi
z samolotów uciekających ludzi.

               Zapanował strach i przerażenie.
– Co robić?
– Może uciekać, chować się?
– Ale gdzie, dokąd?
W końcu zaczęto pakować na  „fury” pierzyny i co wartościowsze rzeczy, na wierzch sadzano dzieci i stare babki, do „kónicek” przywiązywano postronkami bydło i „hajda” w drogę.

 

               W olszyny pod Klisowcem nazjeżdżało się wiele furmanek i ludzi, jak w czwartkowy jarmark do Jędrzejowa … z Michowa, Brusa, Wygody …  Siedzieli w tych olszynach jak kuropatwy pod „torkami”
i nasłuchiwali. Na drugi dzień głodne dzieci zaczęły płakać, kobiety lamentować, chłopy martwić się
o gospodarstwa zostawione przeważnie beż opieki, a bydło i wszelka „gadzina” tak ryczała, że chyba słychać było  w Rakowie i Mokrsku. Na dodatek psy we wsi wyły jak opętane i wtedy ludzie powolutku, jedni za drugimi, zaczęli opuszczać „schronienie” i rozjeżdżać się do domów.

 

               Niemcy pojawili się we wsi po dwóch dniach. Przyjechali motocyklami, uzbrojeni „po zęby”, drogą od Podlaszcza. Na krótko zatrzymali się, pogadali między sobą i odjechali w stronę Brusa, jak gdyby nigdy nic, a ludzie nie mogli się nadziwić, skąd oni znają drogę przez las, koło Klisowca. Wyszło w końcu na to, że nic ino jakieś śpiegi musiały im ją pokazać.

               W czasie wojny ludzie starali się wykonywać codzienne zajęcia, ale robota nijak im się „nie kleiła”. Słychać było o walkach na różnych frontach, aresztowaniach, mordowaniu ludności i wywożeniu na roboty. Kobiety popłakiwały często i niepokoiły się o bliskich: tych w domu, a jeszcze bardziej o tych, którzy poszli do wojska.

 

               Po odejściu Stanisława do wojska w chałupie pozostali:
– jego Teściowie, a moi Dziadkowie: Jasiek i Teofila,
– jego żona, córka Dziadków, Wichtusia,
– oraz czworo małych dzieci /dwoje to dzieci Stanisława i Wichtusi: Czesiek i Gienia/ oraz Kasia /młodsza siostra Wichtusi, druga córka Dziadków, a moja Mama/
– i kuzynka będąca u Dziadków na wychowaniu.
Wszyscy martwili się o Niego, bo znikąd nie docierały żadne wieści gdzie jest i czy żyje. Szczególnie dzieci, bardzo tęskniły za ojcem. Gdy jednego razu byli w polu i przelatywały samoloty, Czesio sam
z siebie zaczął biegać, machać rękami, płakać oraz krzyczeć:
–  nie zabijajcie mojego Tatusia, nie zabijajcie Go …
Nawet zaczęto rozpytywać o Stanisława po wsiach, bo dochodziły słuchy, że to tu, to tam, ktoś wrócił
z wojny…  Ale nic.

               Jakoś przed Bożym Narodzeniem 1939 roku dostali radosną wiadomość: Stanisław żyje.
Jest w niewoli, ale żyje.
Cóż za ulga!

               Wiadomość przyszła z Bizorendy, od kogoś, komu udało się wrócić z wojennej tułaczki.
Opowiadał:
– Biliśmy się ostro, do ostatka. Ale nos przemogli. Dostaliśmy się do niewoli. Parę tysięcy polskich żołnierzy, zgromadzono na placu pod gołym niebem i tak siedzieliśmy przez kilka dni, brudni i głodni, czekając na transport do obozu jenieckiego  Dopytywaliśmy się kto jest z której jednostki wojskowej
i z jakiej miejscowości pochodzi. W ten sposób poznałem Waszego Stacha i od tej pory trzymaliśmy się razem. Gdy podstawili pociąg i ładowali nas do niego, my obaj upchaliśmy się w jednym wagonie. Pociąg ruszył i wszyscy zaczęli kombinować, jak by tu uciec. Z resztą, nawet już na placu niektórzy próbowali odłączyć się od grupy. W czasie jazdy poluzowaliśmy deski z boku wagonu, żeby, gdy przyjdzie odpowiednia pora, można było je odchylić i przecisnąć się. Co jakiś czas słychać było strzały. Wiadomo, że to niemiecka eskorta, siedząca w budkach hamulcowych strzela do tych, którzy odważyli się wyskoczyć, a chętnych do ucieczki nie brakowało. Gdy się ściemniło, strzały jeszcze się nasiliły. W pewnym momencie Stachu mi mówi:
– Skacz! Tyś jest kawaler i młody, może ci się uda. Ja już nie taki sprawny jestem i na mnie czeka rodzina, małe dzieci … Ja nie zaryzykuję.
Skoczyłem! I nie trafili mnie. Szedłem tylko nocami, polnymi drogami, przez pola, lasy… Tygodniami tułałem się głodny błądząc jak zbity, bezpański pies. Na szczęście pomagali dobrzy ludzie; dali kawałek chleba, wskazali drogę …

 

 

Antoni Ryszard Sobczyk                             Żory, 18 marca 2010 roku