Category Archives: Teksty Antoniego Ryszarda Sobczyka

Moja pierwsza dobranocka

Opowiadanie przedstawia życie na wsi jędrzejowskiej ponad pół wieku temu. Autor Antoni Ryszard Sobczyk jest emerytowanym górnikiem mieszkającym w Żorach. Pochodzi z Mnichowa kolo Jędrzejowa.

 

               Jako dziecko prawie zawsze przebywałem u Dziadków na Wygodzie. Łączą się z tym wspaniałe wspomnienia. Byłem małym brzdącem, ale pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Pewnie dlatego tak się dzieje, że jest to najpiękniejsza część mojego dzieciństwa.

               Dziadka zwali na wsi tak po prostu, „Jasiek”.  Chłop był z niego nie za wysoki i szczupły, ale żylasty i mocny. Zapamiętałem go z siwymi włosami i sumiastym wąsem, zawsze podkręcanym.

               Sypiałem oczywiście z Dziadkiem, w izbie obok kómory, pod wielkim obrazem z Sercem Jezusowym i jak mi się wtedy wydawało, na wielkim, dębowym łóżku z siennikiem wypchanym żytnią słomą, przykrytym prześcieradłem z szarego płótna. Bo jak mawiał Dziadek, na białym to ino dziedzice
i gulony śpio. Oczywiście przykrywaliśmy się pierzyną, pod głowy mieliśmy bufiastą poduszkę obszywaną koronką, a Dziadek spał w płóciennych kalesonach z oberwanymi trokami.

            Przed snem mówiliśmy pacierz. Dziadek klękał, opierał złożone ręce o łóżko, a ja obok niego,
w takiej samej pozycji. Później, z pomocą Dziadka pierwszy gramoliłem się na łóżko, bo spałem od ściany, żebym w nocy nie spadł.

– No Dziadziuś, teraz opowiedz mi bajkę.
– Społbyś, chyra! Cały dziń włócyłem. Umordówanym.
– Ale Dziadziuś …
– Niech ci ta bedzie, ale króciuśko.

 

               No to było tak. W chałupinie pod lasem mieszkał chłop z babą. Mieli kilkoro dzieci, drobiazg to jeszcze był. W obórce stała krowa z cielęciem, a po podwórzu łaziło parę kur i gęsi. Konia nie mieli, bo i na czym mieli go utrzymać? Na tych paru morgach lichej ziemi? Cały rok u nich trwał przednówek. Dobrze,
że las był obok, to jakoś wiązali koniec z końcem. Ale bida była.

                Wiosna już przyszła, cieplutko się zrobiło, to chłop mówi do swoi:
– Może by tak wsadzić ziemniaków, póki jeszcze wszystkie niezjedzone?
– Ale cym orać?…

               Uradzili, że będą ciągnąć pług sami, na zmianę. Wyszli dodnia, rozrzucili gnój po polu i wzięli się za orkę. Kole południa byli już tak pomordowani, że ledwie stali na nogach. Przystanęli, obtarli pot z czoła, napili się wody ze skopka i spojrzeli po polu. Prawie nic roboty nie ubyło.

Nagle, za nimi, jak nie zawieje, jak się nie zakurzy?!
Patrzą, stoi jakiś chłop i pyto:
– Cośta takie pomordówane?

– Tak to się wita ludzi ciężko w polu pracujących, diable jeden!?

               Chłop z babą domyślili się, że jest to widywany w tej okolicy diabeł. Zresztą, porządny człowiek to ludziom w polu pracującym najpierw „Szczęść Boże” mówi. Czy się go bali? Ależ skąd! Wcale się nie bali, bo taki, na ten przykład diabeł, na grzeszne dusze ino jest łasy, a oni przecież do kościoła chodzili, na ochfiarę dawali, nie kradli na panadziedzicowym polu, ani na plebanowym. Podobno ino bogaci grzeszą,
a nie takie bidoki jak oni.

– Może bym i wama co ulżył w ty robocie – zagaił diabeł.
– Pewnie nie za darmo? – pyta chłop.
– A juści! Przecie wim, że wase dusze na nic mi sie zdadzo. A jeść trza.

               Chłop zdjął copke, podrapał się po głowie i mówi:

– Dobrze. Zrobimy tak, teraz idziemy do chałupy coś zjeść, poobrządzać, odpocząć, a po południu bierzemy się do roboty.
– Co ty na to?
– Dobra!         

               Po południu wyszedł chłop w pole. Patrzy, pod lasem, obok drogi diabeł już siedzi na żerdzi
i a jakże,  … fajkę se kurzy.

– No to do roboty!- mówi chłop zacierając ręce.
– Hola! Hola! Nie tak prendko! A jak z podziałem plonu bedzie?
Fifty, fifty?  – pyta podejrzliwie diabeł.
– Nooo, uradziliśmy z moją, że jak urośnie, to na jesieni, ty zbierasz plon z wierzchu, a my od spodu, czyli
z ziemi.
– Dobra! Zgoda!- przyklasnął diabeł. Myśli se, pasuje, bo ja z wierzchu, co najlepsze zbiorę, a oni korzonki ino. Ha, ha, ha, ha!  I tarzało się diablisko ze śmiechu, aż się po polu kurzyło!

– No diable, do pługa – zawołał chłop.

               Diabeł wstał otrzepał się i tak jucha ciągnął pług zapalczywie, że aż pierdzioł przy tym śmierdząco. Kładli jedną skibę za drugą, ledwie chłopina nadążył chodzić trzymając mocno pług w garściach,
a kobiecina za nimi, co dwie stopy pac, pac, krojonego ziemniaka z opołki w bruzdę ledwo zdążyła wrzuczć. 
Pod wieczór wszystkie ziemniaki mieli już wsadzone i pole pięknie zabronowane.

               Już tak początkiem lipca wiadomo było, że ziemniaki się udadzą tego roku. Nać pięknie wyrosła
i pięknie zakwitła. Diabeł, co rusz oglądał pole i tylko ręce zacierał z radości. 

               Gdzieś tak w połowie września, w niedzielę, chłop wracając ze swoją po sumie w kościele, spotyka diabła:
– Co się tak kręcisz jak kot z pęcherzem, za duszyczkami? Jutro bierz się do roboty i zabieraj z pola co swoje.

               Ucieszył się diabeł. W poniedziałek z samego rana wpadł na pole, zaczął z wielkim zapałem zrywać nać i wynosić gdzieś chet za las, do swojej chałupy. Jeszcze zanim na „Anioł Pański” zadzwonili, już
z ostatnią płachtą naci schodził z pola, ino się strasznie dziwował, dlaczego te gupcoki na pobliskich polach, palą to, co on z takim mozołem do chałupy znosi.

               Chłop ze swoją i z pomocą kumoszek wykopali ziemniaki, wsypali do piwniczki obok gruszy przed chałupiną posadowionej, obmurowanej w ziemi i przykrytej od góry darnią, by w zimę miały cieplutko i nie przemarzły czasem. Kobiecina zaraz ugotowała ich pełen sagan i postawiła na środku izby. Dzieciska go obsiadły w koło, bo już od dawna się kręciły po izbie, kuszone zapachem. Chłop też na ławie pod piecem
z pełną michą zasiadł i wszyscy zajadają zadowoleni.

               Nagle z hukiem drzwi się otwarły i przed progiem stanął diabeł taki zły, że aż mu piana z pyska waliła. Progu nie śmiał przekroczyć, bo w izbie za dużo było świętych obrazów, a i ten najważniejszy,
z pielgrzymki do Częstochowy wisioł pośrodku ściany, no i święcona woda też by się znalazła.
– Co wy se myślita? Źmioczki se ita smacne, jak jakie paniska -drze się w niebogłosy. A jo gotuje i gotuje te nać i nie idzie tego do gemby wrazić! Pies się tego nawet nie chce chycić!

               Pomiarkował się chłop, że to nie przelewki, bo diabeł zły i trza go jakoś udobruchać.
– Nie nerwuj się już. Teroz robimy tak. Na tym polu po ziemniakach zasiejemy razem żyto i ty zbierzesz to z góry, a ja to z dołu. Niech się rachunki wyrównają.
– Ooo nie! Tym razem to mnie już nie ocyganicie. Biere wszystko z dołu
– wykrzyczał diabeł.

              Nie wiem jak to się skończyło, bo zasnąłem.

               Rano, po przebudzeniu, wychodziliśmy z Dziadkiem, po cichutku, przez komorę, do ogródka.
A Babcia później dziwowała się i dziwowała, czego te malwy jej tak marnieją.

 

Żory, wtorek, 23 lutego 2010 r

 

 

C o s i k

   

       Autor tekstu Antoni Ryszard Sobczyk  pochodzi z Miąsowy w powiecie jędrzejowskim. Obecnie mieszka w Żorach, jest emerytowanym górnikiem. Jego tekst dobrze oddaje nastrój jędrzejowskiej wsi  sprzed ponad pół wieku. 

 

Będąc dzieckiem bardzo często z rozdziawioną gębą słuchałem przeróżnych opowieści i bojek opowiadanych przez dziadków, rodziców, ich kumotrów i sąsiadów. Bardzo byli zapamiętali w tych bojkach, opowiadali je do późna w wieczór i nawet zapominali o dzieciach, które już dawno same posnęły. Najbardziej intrygujące w ich opowieściach były często powtarzające się zwroty, w miejscowej gwarze,
np.

– cosik zachrobotało, cosik chodziło po izbie, cosik zapukało w okno, cosik chodziło za stodołą.

Zawsze było to bezosobowe, nijak nie nazwane, C O S I K !

Między Mnichowem a Miąsową są rozległe pola, tzw. Hektary. W środkowej ich części, obok dolinki z płynącą strugą, jest piaszczysty wzgórek zwany od dawna Kościółkiem. Dokumentów nie ma,
ale prawdopodobnie w tym miejscu stał kościół, który spłonął w XVII wieku. Świadczy o tym tzw. kapitel kruchty z XII wieku, wyciosany w piaskowcu, służący w obecnym kościele, jako kropielnica. Mówiło się,
że:
COSIK tam lubi prowodzać.
Przestrzegano, aby idąc tamtędy nocą być uważnym i przypadkiem nie wdawać się w rozmowy
z napotkanym, niby to wędrowcem, który jakimś trafem, zawsze miał po drodze z idącym, Bogu Ducha winnym człowiekiem. Oczywiście rzekomy wędrowiec po pewnym czasie gdziesik znikał, a człowiek się ponoć ocknął dopiero w lesie, albo w innej wsi, „uflogany” niemiłosiernie i wystraszony. Niejeden, opowiadając o swej przygodzie, zarzekał się na Święci Pańscy, że przypomniało mu się akurat teraz,
iż ten, niby wędrowiec, miał jakby kopyta zamiast butów. Powszechnie wiadomo było, że to prawda, bo nie jednego porządnego, szanowanego i wiarygodnego człowieka to spotkało, więc jak tu nie dać wiary.

Czas leciał. Miałem już 13-naście lat i wracałem z Wygody do domu w Miąsowej przez ten właśnie Kościółek, nie pierwszy raz przecież, bo na „Wygodzie” mieliśmy dwie morgi pola, wiano Mamy. Jak mawiał Ojciec:  to „mordęga”. I była to najprawdziwsza  prawda, a mogą o tym zaświadczyć nasze stare, pokrzywione kości.

Tak sobie idę z tego pola. …
W Mnichowskich cworokach przy figurce, zdjąłem copke, nabożnie się przeżegnałem i skręciłem
w stronę Kościółka na Hektary. Kiedyś było to panadziedzicowe pole, w czasie wojny służyło jako niemieckie lotnisko polowe, a po wojnie w ramach reformy rolnej zostało poprzecinane polnymi dróżkami, w szachownicę, jak wielkanocny makowiec z wierzchu. Obcy się tu nie połapie, tylko miejscowi trafią na swój hektar pola, choćby i po ćmoku.

Późno już było. …
W pole przecie wychodziło się dodnia, a robote kończyło o zachodzie słońca, bo czasu nie zwykło się marnować. Trochę chłód minie przejął, byłem na letniaka, a pora była jesienna i mgliło się.

– Minąłem Kościółek. … Cichuśko. …

Dalej zarysy wiosek trochę zamglone, ino psy poszczekują. Gadzina nie porykuje, pewnie krowy
już podojone i poobrządzane. W oddali słychać było jeszcze przez chwilę skrzypiący wóz jakiegoś spóźnionego gospodarza, wracającego z pola do wsi.

Już po podorywkach, ziemniaki wykopane, ale czuć jeszcze zapach palonej naci. Żadnych kolorów nie ma jak przed żniwami bywało, a wszystko zlewa się w szarość. Drogi polne z koleinami po wozach na żelaznych kołach,  wszystkie podobne do siebie. Pośrodku kolein miejsca porośnięte trawą, często wypasane krowami, trzymanymi na łańcuchach, przez takich jak ja wtedy.

Idę umordowany i głodny jak dziadowski pies, myślę o niebieskich migdołach, bo o czymże mógł myśleć trzynastoletni wiejski wyrostek ?
Nogi mnie bolą, ale jakoś raźniej się zrobiło, bo szczekanie psów coraz głośniejsze i widzi mi się, że już przez mgłę chałupy przezirają.

Wchodzę między płoty od strony ogrodów. …

– Coś te płoty, … jakieś nie takie? …
Słyszę, że po obejściu ktoś się krząta.
Pewnie jeszcze obrządzają -myślę.

Przystanąłem, patrzę przez balaski:

– przecie to nie Grzybosko!

Strach mnie taki przejął, że jezuusicku ! Przymurowało mnie w miejscu, język stanął kołkiem, mało co nie zmoczyłem portek i pierwsze, co mi przyszło na myśl to: Ojczenasz … .
Pies na podwórzu zaczął niemiłosiernie ujadać, babina przystanęła, zaczęła się rozglądać. …
Spojrzałem na nią i wtedy się ocknąłem!

– Znam ją! To kobieta z Górek, zachodniej części Mnichowa, naprzeciwko Miąsowy!
Jakem się odwwwwrócił. … I prościuśko, najpierw drogą, później grząbami i nie wiadomo kiedy wpadłem do domu.
Mama mówi: Cóześ tak wpod, taki zziajany?!
– A bom głodny.
Ale jak to każda mama, miarkuje że coś cyganie i podpytuje mnie, razem z siostrą. Przyszła też akurat ciotka Wichta /Wiktoria/ i tak mnie wypytują wszystkie trzy.
Wypytują, a ja kręcę. …
W końcu się pogubiłem i mówię, jak na spowiedzi u Śliwakowskiego.
– Ide przez te Hektary umordowany i głodny, pola poorane, drogi jednakowe, wsi nie widać bo mgła, źle skręciłem i zamiast wyjść koło Grzybowskich to sie znalazłem na Górkach.  I tyle!

No i wtedy się zaczęło! Mama w lament:
– Ło mujezu kochany, prowodzało cie!
Ciotka podejrzliwie pyta
– Som żeś szed, nie było tam, kogo?
– Pewnie, że som !
– Możeś nawet nie widzioł?
– Przecie, mówie, że nikogo nie było, źle skręciłem, zmyliłem droge i tyle!

Siostra, jak to dziewucha, rozbeblała wszystko po wsi. Com się musiał późni naopowiadać, natłumaczyć
po rodzinie i znajomych, to ino jeden Ponbóg wi. Ale, nie powim, wszyscy mi współczuli.

-Miołeś szczęście!
No, bo jak by cie tak wyprowadziło gdzie do lasu, albo, co nie daj Boże, na jakie bagna?!

Jeszcze teraz, czasem się we wsi o tym mówi. …

Do oceny czytającego należy:
– czy pobłądziłem?
– a może nie ? …
– a może COSIK mnie prowodzało?

Hahahahahaha …

Ale moja Mama mówi:
Ty się lepi nie śmij, gupcoku jeden!

 Żory środa, 20 stycznia 2010