Category Archives: Teksty Zbigniewa Latkowskiego

Leśnicy

 

 

„Z praktyki kadrowej -opowieści Michała” – przygotował Zbigniew Latkowski.
Nazwiska i imiona zostały zmienione. Korekta i redakcja tekstu Jan Świtalski

 

Leśnik pierwszy.

 

Było, zdarzyło się na przełomie wieków  XX i XXI, że pracując  jako dyrektor kadrowy zobowiązany byłem do podpisywania zgody na zatrudnianie pracowników. Różnie z tym było. Gdy miałem mało czasu, dokumenty analizowałem pobieżnie, innym razem zaś dokładniej. Zależało to także od „wagi” stanowiska. Była to firma biznesowa i odpowiedni dobór pracowników miał duże znaczenie dla jej efektów. W miarę rozwoju kadrowego niektóre kompetencje „przekazywałem  w dół”, ale ostateczną decyzję zatrudniania na ogół podejmowałem osobiście.

Pod koniec  sprawowania tej funkcji zdarzył mi się taki oto przypadek.

Trafiły do mnie dokumenty kandydata do pracy w planowaniu marketingowym. Przejrzałem je i zauważyłem, że podanie o pracę napisane odręcznie zawiera błędy, a charakter pisma wskazuje na manualne trudności w  posługiwaniu się piórem. Spojrzawszy na świadectwo maturalne, które wydane było przez szkołę zaoczną lub wieczorową (nie pamiętam dokładnie) stwierdziłem dodatkowo, że oceny są kiepskie, a zwłaszcza z matematyki  -tak bardzo potrzebnej w analityce. Gdzieś znalazłem też informację, że kandydat zamierza  studiować. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy spojrzałem na przebieg pracy zawodowej. Kandydat pracował  dotychczas w lesie, w leśniczówce. Zrozumiałem, że nie jest to odpowiedni kandydat i nie podpisałem jego dokumentów.

Wkrótce  zjawił się dyrektor,  w którego dziale miał  zostać zatrudniony ów kandydat i uzasadniał,  że będzie najlepszym pracownikiem, że aktualnie opracowywany jest nowy plan  ośmioletni i że wspólnicy zagraniczni naciskają na terminowe jego prygotowanie ze względu na  konieczność zabezpieczenia odpowiednich kredytów.

– Bez tego najlepszego analityka nie będę w stanie opracować planów  -uzasadniał.

O terminowym opracowaniu planu wiedziałem bardzo  dobrze, jako że byłem także członkiem Zarządu. Nic też dziwnego, że tym delikatnym szantażem Dyrektor uzyskał moją zgodę na zatrudnienie tego kandydata, głównie dlatego, że  wspólnicy zachodni nie rozumieli stosunków międzyludzkich panujących w naszych firmach i współpraca nie układała się dobrze, a reprezentanci wspólnika polskiego   zachowywali się  poniżej wszelkiej krytyki.

W tym czasie odszedłem z firmy, a po roku  niespodziewanie wróciłem do niej, znowu na stanowisko dyrektora kadrowego.

– I co się okazało?

– Dyrektora, który naciskał na zatrudnienie pracownika już nie było. W ramach akcji outsourcingu odszedł wraz ze swoim działem poza naszą Spółkę  i jako firma prywatna świadczył dla nas usługi. Ciekawym jest jednak fakt, że tego  „najlepszego” pracownika nie zabrał ze sobą.

– Czyżby wolał współpracować z gorszymi fachowcami?

Nowy szef nie wypowiadał się już tak dobrze o „tym” pracowniku. Twierdził wprost, że On nic nie potrafi i był zdecydowany szybkim pozbyciem się go.

Obiecałem pomóc.

Leśnik  drugi  – wcześniejszy.

 

Wiele lat  wcześniej (przełomu roku 69/70 XX wieku) miałem podobną historię, tyle że dla mnie mniej przyjemną. Pracowałem wtedy na stanowisku z-cy Głównego Konstruktora  w Zakładach Urządzeń Informatyki Meramat. Decyzją wysokich gremiów zakłady te powstały w 1969r poprzez połączenie dwóch sąsiadujących fabryk: aparatury pomiarowej i przetwórstwa tworzyw sztucznych. Miałem wtedy około 30 lat i właśnie w „aparaturze”  pracowałem.

Wkrótce po połączeniu nastąpiły ” roszady” na najwyższych stanowiskach. Zwolniono naczelnego i technicznego dyrektora. Nowym „technicznym” został inż. Buch, który został ściągnięty z zakładów automatyki. Do czasu zatrudnienia nowego „naczelnego” pełnił także jego obowiązki.

Chyba nie muszę dodawać, że oczywiście był on „wysokopartyjny”.

 

Z początku stosunki między nami układały się dobrze. Dzieliła nas pewna odległość w strukturze firmy, a bezpośrednie kontakty miał z nim mój szef inż. Antewicz  – stary i doświadczony, przedwojenny inżynier. Antewicz był członkiem partii , ale zastanawiające było, że z nim się nie liczono. Był fachowym inżynierem , ale widocznie zbyt szlachetnym ” zapaleńcem” różnych rozwiązań konstrukcyjnych i technologicznych, co było na pewno kłopotem dla ludzi nieprzygotowanych i pewnie dlatego nie odpowiadał współczesnym mu przełożonym. ” Zapaleńcy” są bardzo pożyteczni, muszą mieć jednak przełożonych merytorycznie przygotowanych do rozpatrywania koncepcji pod kątem szans ich realizacji. Takich było jednak mało, zwłaszcza w przemyśle. Czasami miałem nawet wrażenie , że wielu tytularnych inżynierów pojęcia nie ma o technice. Uciekali więc przed odpowiedzialnością i podpierali się PZPR-em.

– A może inżynier Antewicz  czymś się naraził?
Tego nie wiem.

Ja zajmowałem się wtedy elektroniką i nowymi opracowaniami. Byłem odpowiedzialny merytorycznie za nowe opracowania  finansowane z funduszu postępu technicznego, szczególnie te o profilu elektronicznym. Z tego powodu odbierałem większość opracowań wykonywanych dla nas przez Instytuty (PIAP, Instytut Elektrotechniki, Instytut Maszyn Matematycznych, CLO).

Pewnego dnia siedziałem przy swoim biurku w Laboratorium Elektronicznym i przeglądałem „Radioamatora”. Nagle do pomieszczenia wpadł dyrektor Buch, szybko znalazł się przy mnie, coś  powiedział o czytaniu w pracy i jak wpadł tak wypadł. Jeszcze tego samego dnia szef mój miał to wypomniane na naradzie kierowników. Zdziwiło mnie to, ponieważ  „Radioamator” był cennym źródłem informacji praktycznych dla elektroników i radioamatorów i nie można było zarzucić mi  np. czytania w pracy nieodpowiednich czasopism. Pracowałem nad rozwojem firmy, gdzie wszelkie takie źródła informacji są bardzo wskazane. A rzeczywistość  była taka, że  czasopisma  przyniosłem dla młodego człowieka z wypożyczalni narzędzi, który chciał wykonać jakiś układ elektroniczny i zwrócił się do mnie o pomoc, a ja obiecałem mu odpowiednią lekturę. Zależało mi na tym kontakcie ponieważ niejednokrotnie potrzebowałem dobrego narzędzia do  pracy, a on  mi to umożliwiał. Takie nieformalne kontakty są bardzo cenne w praktyce inżynierskiej. Bo formalnie niby wszystko mógłbym uzyskać,  tylko  że ile czasu musiałbym czekać?

W jakiś czas po tym miało miejsce następne niepokojące wydarzenie. Mój szef  został odsunięty od kierowania działem konstrukcyjnym. W dziale naszym był wybrany tzw. mąż zaufania, który miał prawo  uczestniczenia w  różnych wydarzeniach.

Naszym mężem zaufania została Pani inżynier  Jędrzyko. Przy którymś kontakcie poinformowała mnie, że dyrektor Buch chciał mnie i jeszcze innemu pracownikowi z produkcji udzielić nagany za to, że w ubiegłym miesiącu każdy z nas miał sumaryczne spóźnienie większe od 30 minut.

Tutaj trochę wyjaśnienia.  Przy wejściu  do fabryki były ustawione zegary,  w które pracownik wkładał swoją kartę pracy i ruchem podobnym do gry w jednorękiego bandytę stemplował godzinę wejścia lub wyjścia. Ponieważ zegary (mechaniczne) bardzo źle „chodziły”, np. przez noc potrafiły odejść od prawidłowych wskazań więcej niż  godzinę, więc jeden ze starszych, przedwojennych jeszcze  majstrów przychodził około 5 rano i je regulował  (praca zaczynała się na produkcji od 6, a w biurach 7 rano), ale do czasu gdy przychodzili pracownicy   zegary zdążyły już chodzić po swojemu i wskazania się różniły. Między innymi i z tego powodu ustalono zasadę , że spóźnień do pięciu minut nie liczy się.

A więc dyrektor zawnioskował, ale sprzeciwiła się temu Rada Zakładowa. Uznano ostatecznie, że najpierw trzeba zmienić zegary na punktualne i ogłosić nowe zasady rozliczania i wtedy będzie można karać pracowników wg nowych zasad.

No i znowu się nie udało. Ale myślę sobie  -o co może chodzić? Przecież stanowisko moje jest marne, bo trzeba posiadać  wiedzę fachową  i  pracy jest dużo. A do moich kwalifikacji i do pracy nie mają zastrzeżeń.

Minęło niewiele czasu gdy znów przychodzi do mnie p. Jędrzyko  i powiada:

-Dyrektor Buch chciał otworzyć nowe stanowisko z-cy gł. konstruktora ds. mechaniki (równoległe do mojego) i na to stanowisko ma kandydata, o którym powiedział , że jest to wybitny specjalista od spraw wdrożeń, a nasz zakład teraz będzie wdrażał produkcję informatyki, więc specjalista taki jest niezbędny. Okazało się, że kandydatem tym był leśnik (chyba ze średnim wykształceniem, ale nie jestem tego pewny). Zbulwersowało nas to, ale co robić, władza i tak zrobi co uważa. Jednak trochę czasu minęło i sprawa upadła, dyrektor już nie forsował kandydata, przestał się mnie czepiać i wszystko wróciło do normy.

Niedługo potem otrzymaliśmy nowego dyrektora naczelnego: dr inż. Z. Łapskiego, a temu nie „spodobał” się dyrektor techniczny inż. Buch. Buch ratował się w ten sposób , że poprzez swoje znajomości udało mu się zostać przedstawicielem Zjednoczenia Mera za granicą i tyle go widziałem, a potem już  o nim nie  słyszałem.

Ale wróćmy do tematu „leśnik”. Minęło kilkanaście lat, było ładne lato i wybrałem się ze swoją córką nad morze do Mielna, na kwaterę zorganizowaną przez Cech Rzemiosła.  Z  jednym rzemieślników  skojarzyliśmy wydarzenia sprzed wielu lat, a związane z leśnikiem. Otóż mój rozmówca na początku lat 70-tych, (w czasie gdy  pracowałem w Meramacie) pracował w fabryce półprzewodników CEMI i w tym okresie kiedy miałem swoją „przygodę” z leśnikiem i dyrektorem Buchem,   do CEMI został przyjęty na kierownika leśnik. Według przełożonych miał on być wielkiej klasy specjalistą ds. wdrożeń elektroniki. Okazało się jednak że nic nie umie z tej diedziny, ale dostał wysoką pensję, mieszkanie itp.,  no bo to specjalista! Tylko gratulować Centrum  CEMI   zatrudnienia takiego specjalisty!

Widzisz drogi czytelniku jak to jest w społeczności ludzkiej. Mimo dwóch różnych ustrojów dzielących opisywane wydarzenia mechanizm jest podobny: wszystko opiera się na sponsorze. Jak się ma odpowiedniego sponsora to można załatwić sprawy pozornie nielogiczne, a jednak logiczne tylko trzeba się wczuć w proces myślowy decydenta.

Wydaje mi się, że dalszych przykładów mógłbym dostarczyć z łatwością. Jeśli jednak ktoś myśli , że takie sprawy nie są ważne to głęboko się myli. W postępie technicznym jest jak w sporcie, gdzie zły trener, tam złe wyniki. Nie da się oszukać naciąganymi sprawozdaniami, bo weryfikacja następuje w porównaniu z poziomem światowym, a co za tym idzie również i sprzedaż wyrobów.

 

 

Dział konstrukcyjny naraził fabrykę na straty?

 

„Z praktyki inżynierskiej  -opowieść Michała” -przygotował Zbigniew Latkowski.
Nazwiska i imiona zostały zmienione. Korekta i redakcja tekstu Jan Świtalski.

 

Początek lat 70  XX wieku.  Pracowałem wtedy jako zastępca głównego konstruktora w fabryce urządzeń informatyki MERAMAT na Służewcu w Warszawie, która  powstała w 1969roku  z połączenia zakładu przetwórstwa tworzyw sztucznych oraz zakładu   produkcji aparatury laboratoryjnej
i pomiarowej (WZALiP). Starą produkcję zlikwidowano, albo przekazano do innych zakładów, a Meramat  miał produkować nowoczesne urządzenia informatyczne, opracowane przez polskich konstruktorów
w Instytucie Maszyn Matematycznych (IMM) przy ulicy Krzywickiego.

Na początku poczyniono prace adaptacyjne w pomieszczeniach produkcyjnych, następnie przeniesiono z IMM  wydział produkcji elektroniki do drukarek wierszowych i wydział produkcji głowic magnetycznych. W tym czasie IMM kończył opracowanie i wykonanie prototypów pamięci taśmowych PT3.

W takich okolicznościach ruszyła produkcja elektroniki do drukarek wierszowych, które  finalnie montowane były w  Zakładzie w Błoniu.  Z tego co wiem, była to niezła drukarka, całkowicie opracowana przez polskich inżynierów, za wyjątkiem tzw. matrycy produkowanej na podstawie licencji zakupionej
w Anglii.  Siłą rzeczy nasz  dział konstrukcyjny wziął na siebie nadzór  merytoryczny i nadzór nad produkcją oraz nad przestrzeganiem technologii nowych wyrobów.

Nowy Dyrektor  Łapski nie miał zaufania do kadr w dziale konstrukcyjnym i kontroli technicznej. Było to naturalne, ponieważ przy tej reorganizacji mało się robiło w kwestii doboru wykwalifikowanych kadr.

Pewnego razu przyszedł do mnie szef kontroli technicznej  inżynier Hala i oznajmił:
– Dyrektor wezwał mnie i dał mi nowego pracownika do działu. Został nim inż. Hałt. Podobno pracował
w IMM  więc należy się spodziewać, że zna się na nowej produkcji. Dyrektor powiedział też, że jest on jego pełnomocnikiem ds. kontroli technicznej w zakładzie. Zatrudnił go na stanowisku podległym kierownikowi działu, czyli mnie,  ale jest on jednocześnie  jego pełnomocnikiem!
– Ja już teraz nie wiem kim jestem i komu podlegam, a także na czym ma polegać współpraca z nowym pełnomocnikiem –  powiada  rozżalony  Hala.
-Teraz inż. Hałt chodzi po zakładzie i nie wiem czego szuka -w głosie Haly zabrzmiała nutka niepewności co do jego dalszego losu.

Cóż ja mogłem na to powiedzieć. Już też miałem za sobą pierwsze doświadczenia (testowanie pamięci taśmowej- opisane w innym fragmencie wspomnień)  i nie były one  miłe . Jedynie pocieszało mnie to, że wyszedłem z niego wzmocniony. Byłem przygotowany na takie zawirowania, bo akurat w tamtym czasie przerastałem swoją wiedzą i doświadczeniem  innych  w fabryce, choć słabością moją była bezpartyjność. Byłem więc jakby nie Polakiem, albo Polakiem drugiej kategorii. Co roku próbowano mnie werbować do  partii, ale to się nie udało. Nie spodziewałem się jednak, że wkrótce będę miał przyjemność bycia  w zwarciu  z  inż. Hałtem.

Kilka słów wyjaśnień dla nie znających organizacji działu konstrukcyjnego w fabryce. Dział ten zajmował się  całym merytorycznym panowaniem nad opracowaniem nowych wyrobów, przestrzeganiem stosownych przepisów, prawami autorskimi, patentami itp. Efektem działań były właśnie patenty, dokumentacja konstrukcyjna, opracowanie i wykonanie modeli i prototypów wyrobów. Dokumentacja musiała zawierać nie tylko rysunki, ale i instrukcje pomiarowe, a często przewidywać  (narzucać) stosowanie nowych technologii. W tamtym czasie istniejące działy handlowe firm nie potrafiły samodzielnie opracować żadnej ulotki  i prospektu. Dlatego spoczywało to również na konstruktorach.

Pewnego dnia wzywa mnie dyrektor naczelny -Łapski. Wchodzę do gabinetu, a tam oprócz dyrektora zastaję także inżyniera Hałta, pełnomocnika dyrektora ds. kontroli technicznej.

– To niech Pan referuje sprawę -zwrócił  się dyrektor do inż. Hałta
– Dział Konstrukcyjny spowodował powstanie straty w wysokości około 300 000 złotych. Zaopatrzenie nie mogło zakupić hurtowo diod Zenera z wąską  tolerancją  napięcia do produkcji  drukarek wierszowych i zwróciło się do działu konstrukcyjnego o zgodę na zakup diod z rozrzutem (tolerancją) >10%.  Diody te zaopatrzenie mogło kupić po cenach hurtowych za około 8 złotych za sztukę, a diody  będące w dokumentacji  o wąskiej tolerancji napięcia (selekcjonowane podczas produkcji) nie były dostępne w hurcie i można je było kupić po około 80 złotych. Dział konstrukcyjny nie dał zgody na zakup tych tańszych diod. Ja natomiast  -powiada inżynier Hałt, dla sprawdzenia, wmontowałem do pakietów diody o szerokiej tolerancji napięcia (te tańsze) i pakiety pracowały  bardzo dobrze. Z tego wynika, że   fabryka nasza poniosła straty. Z przeliczenia różnicy cenowej i ilości diod potrzebnych do produkcji określam, że są to straty około 300.000 zł. (W tym czasie był to koszt domu jednorodzinnego)

Od razu przypomniałem sobie jak zaopatrzenie zwróciło się do nas w tej sprawie. Przyszedł do mnie wtedy  Szeczyk  , technik prowadzący produkcję, pytając  o moje zdanie. Zawsze w trudniejszych sprawach przychodził do mnie po rozstrzygnięcie. Po rozpatrzeniu za i przeciw nie daliśmy zgody na zakup diod o gorszych parametrach. O analizie cenowej  nie było mowy, bo w tym czasie nie rozpatrywano zbyt szczegółowo kosztów.  Diody  produkowała państwowa fabryka polska i nie było problemu: tańsze czy droższe -innych nie było.

– Nie znam dokładnie sprawy  -skłamałem by zyskać na czasie, ale sprawdzę   i dam odpowiedź. Nie sądzę jednak, aby stosowanie radioamatorskich  metod było dobrym rozwiązaniem przy profesjonalnej  produkcji urządzeń elektronicznych. Na przykład w produkcji telewizorów (lampowych w tamtych czasach)  stosuje się kilka kondensatorów przy każdej podstawce lampowej. Można wziąć cążki
i powycinać je, a telewizor  dalej będzie działał. Czy to znaczy, że te kondensatory nie są potrzebne?
-zadałem retoryczne pytanie.

– Panie inżynierze  -zwrócił się do mnie dyrektor Łapski, proszę jak najszybciej dać  mi odpowiedź i na tym spotkanie się zakończyło.

Wróciłem do swojego biurka i wezwałem  Szeczyka.

– Panie Zdzisiu, wezwał mnie dyrektor w sprawie diod Zenera i opowiedziałem  mu pokrótce przebieg spotkania u dyrektora.

– Tu jest pismo z  zapytaniem, czy w elektronice (w pakietach do drukarek) można zastosować diody Zenera o większym rozrzucie napięcia niż te,  które określa dokumentacja techniczna. Niech Pan zaniesie to pismo  do Instytutu Maszyn Matematycznych i poprosi o szybką odpowiedź.

Pismo podpisałem i poprosiłem żeby podpisał go także dyrektor techniczny.

– Jak dostanie Pan odpowiedź do ręki to proszę od razu zanieść do sekretariatu  dyrektora naczelnego, z prośbą do sekretarki, aby pismo znalazło się w jego poczcie  -poinstruowałem swojego pracownika.

Szeczyk załatwił sprawę raz dwa i jeszcze tego samego dnia odpowiedź  IMM  znalazła się u dyrektora Łapskiego.  Oczywiście odpowiedź potwierdzała naszą  wcześniejszą decyzję.

Wzywa mnie dyrektor Łapski i powiada:
– Papierami się Pan zasłania i pokazuje odpowiedź IMM.
– Nie zasłaniam się. Decyzję podjęliśmy we własnym zakresie nie zwlekając z odpowiedzią dla działu zaopatrzenia. A teraz tylko chciałem zasięgnąć opinii konstruktorów IMM, ponieważ to ich dzieło
i lepiej znają szczegóły opracowania. Mogę jeszcze ze swej strony dodać, że drukarka przeszła w ZSRR bardzo rygorystyczny odbiór i jeśli by nie  spełniała parametrów,  mielibyśmy duże kłopoty.
A radioamatorskich metod nie możemy stosować w produkcji –  odpowiedziałem.

Na tym sprawa się zakończyła. W parę miesięcy później, gdy byłem przedstawicielem zakładu na stoisku Miedzynarodowych Targów Poznańskich, odwiedził mnie dyrektor  Łapski. Nawiązałem do tego wydarzenia i wtedy On  stwierdził, że jeszcze raz go Hałt zawiedzie  to  się go pozbędzie.

I tak się stało, ale  czym się znów naraził,  tego nie wiem.

Kto wołał „gliniarz”

Autor: Zbigniew Latkowski

Z cyklu: „Przygody z milicją”.

 

                    Kolejne niebezpieczne spotkaniie z milicją miałem w trzeciej klasie Technikum.

                    Był okres przedwiośnia. Jeszcze daleko do końca roku szkolnego, ale coraz częściej uczniowie spoglądają w stronę przygrzewającego słońca i myślą o lecie.

                    Tego dnia mieliśmy klasówkę z języka polskiego która, jak to często bywa, przeciągnęła się na czas przerwy. Po oddaniu pracy, dla odreagowania, razem z kolegą  pobiegliśmy po schodach do piwnic
i z powrotem.  Zadzwonił dzwonek i w nie przewietrzonej sali zaczęła się kolejna lekcja, podczas której do klasy weszła wicedyrektorka z milicjantem. Wstaliśmy na powitanie. Pani dyrektor przeprosiła profesora prowadzącego lekcję, a milicjant przyjrzał się uważnie stojącym uczniom, po czym wskazał na mnie
i jeszcze jednego kolegę. Dyrektorka poprosiła nas o przejście z nimi do gabinetu. Tam milicjant oznajmił, że kiedy szedł do szpitala znajdującego się obok naszej szkoły, ja i mój kolega wychylając się z okien klasy na pierwszym piętrze,  wołaliśmy na niego -„gliniarz”. Stwierdził przy tym, że oni- milicjanci, narażają swoje życie dla społeczeństwa, a tu spotykają ich takie niewdzięczności. Milicjant był akurat nowym dzielnicowym, pełnym chęci robienia porządku,  co wynikało z jego słów i ekspresji wypowiedzi.

– Kto jest gospodarzem waszej klasy? -spytała dyrektorka

– Ja  -odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Kto jest dzisiaj dyżurnym w klasie? -drążyła dalej.

– Ja -zgłosił się stojący obok mnie kolega.

Nie żartowaliśmy, taki był po prostu taki zbieg okoliczności.

– Jak nie wy krzyczeliście, to kto?  – coraz surowiej dopytywała się dyrektorka.

– Okna w naszej klasie były zamknięte na tej przerwie, bo klasówka  z polskiego przeciągnęła się. Nie było możliwości wyglądania przez nie- odpowiedziałem, a kolega potwierdził ten fakt.

                    Przez dłuższą chwilę  staliśmy naprzeciw siebie: milicjant sprawujący funkcję dzielnicowego i my dwaj uczniowie, będący jednocześnie przedstawicielami samorządu uczniowskiego: gospodarz klasy
i dyżurny. Pośrodku zaś znajdowała się zakłopotana dyrektorka szkoły, do której należała decyzja co roić dalej. Wydawało mi się przez chwilę, że nasze stwierdzenia przeważają szalę i dyrektorka da nam wiarę. Ale nic z tego. Milicjant z uporem wskazywał nas jako winowajców i podkreślał, że przecież rozpoznał.
W końcu dyrektorka stwierdziła, że jesteśmy zawieszeni w prawach ucznia i mamy czas do końca lekcji na wskazanie kto to zrobił, jeśli nie my.

                    Sądzę, że Dyrektorka nie była przekonana, że to my jesteśmy winni, ale sama nie podjęła próby wyjaśnienia sprawy i przerzuciła to zadanie na nas.

                    Wyszliśmy z gabinetu i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Do klasy nie było po co wracać,
bo i jak na lekcji prowadzić śledztwo? Byliśmy też pewni, że z naszej klasy nikt nie mógł wychylać się
z okna. Przecież wszystkie były zamknięte. Tak rozmyślając zauważyliśmy, że milicjant akurat wyszedł
z gabinetu dyrektorki i przechadza się po korytarzu. Przez panią woźną poprosiliśmy go, aby wskazał okna, w których nas widział. Zgodził się i razem wyszliśmy na ulicę. Jak można było przewidzieć okazało się, że to nie z okien naszej klasy padały „zakazane” okrzyki, ale z sąsiedniej, w której uczyli się maturzyści.

                    Zostawiliśmy milicjanta  i biegiem wpadliśmy do gabinetu dyrektorki:
– To nie my, to nie my, tylko uczniowie z innej klasy! -wołaliśmy uradowani.
Za chwilę  do gabinetu Pani Dyrektor dotarł również dzielnicowy i na podsumowanie tego wydarzenia oświadczył, że  się pomylił, bo my w szkole wszyscy jesteśmy do siebie podobni jak bracia. Proste, prawda?

                    Udaliśmy się na  lekcję, a oni, tzn. pani dyrektor i milicjant, poszli przerwać lekcję w sąsiedniej klasie.

                    W zasadzie  dyrektorka nigdy nie odwołała naszego zawieszenia w prawach ucznia i do tej pory mógłbym się czuć zawieszony …

                    O efektach dalszego „śledztwa” dowiedziałem się rok później od profesora Kowalskiego, kiedy jechaliśmy autobusem na ulicę Matuszewską do Warszawskich Zakładów Telewizyjnych, gdzie rozpoczynałem jednomiesięczną praktykę. Rzeczywiście  zidentyfikowano tych dwóch uczniów wołających”gliniarz”. Wezwano ich  na Komendę Milicji, gdzie zostali brutalnie i ciężko pobici. Dobrze,
że jeden z rodziców /dobrze ustosunkowanych/ interweniował gdzie trzeba i dzielnicowego wyrzucono,
a chłopców w ostatniej chwili dopuszczono do matury.

                    Tak zakończyła się ta niebezpieczna przygoda. Do dzisiaj ciarki mnie przechodzą gdy pomyślę, co by się mogło wtedy ze mną stać. Pewnie szkoły bym nie skończył, a cały mój plan i wysiłek poszedłby
na marne.

                   A  może na Komendzie nauczono by nas śpiewać?!

 

Przypadkowy „kocioł’

 

Autor: Zbigniew Latkowski

Z cyklu: „Przygody z milicją”

 

                    Już w jednym z opowiadań opisałem  moją przygodę z młodym milicjantem, co miało miejsce zaraz po II wojnie światowej, kiedy to prymitywna atrapa kolby karabinu była rdzeniem opowieści. Teraz następny przypadek.

 

                    Mając 15 lat wyjechałem z rodzinnego Jędrzejowa na naukę w Technikum Radiowym
w Warszawie. W tamtym czasie była to bardzo elitarna szkoła. Tam moje zainteresowania radiotechniką szybko się rozwijały. Nabrały przyspieszenia, gdy jednego razu profesor Szczepański uczący radiotechniki przyszedł na zastępstwo i podczas tej jednej godziny lekcyjnej narysował na tablicy kilka prostych schematów. Poradził też jak można w łatwy  i szybki sposób wykonać prosty odbiornik. O ile pamiętam był to „odbiorniczek” detektorowy na słuchawki i inne, troszkę bardziej skomplikowane z głśnikami. Chyba te „detektorki” wykonywał każdy z nas. Także mnie „połknięty bakcyl” nie dawał spokoju i mimo że nie miałem żadnego zaplecza warsztatowego ani miejsca na eksperymenty, podejmowałem coraz to ambitniejsze zadania

                   Na marginesie tej opowieści wspomnę o jeszcze jednym wydarzeniu. Kiedyś zapragnąłem zbudować akustyczny wzmacniacz lampowy. Powoli kompletowałem części z demobilu i montowałem je na prowizorycznym „chassis” trzymając efekty mojej pracy pod łóżkiem. Montaż mogłem wykonywać
w kuchni,  gdy wszyscy domownicy usnęli w sąsiednim pokoju. Było już dobrze po północy, gdy po ukończeniu montażu chciałem uruchomić wzmacniacz. Włączyłem do prądu -nie zadziałał. Coś poprawiałem i wtedy trzepnął mnie prąd tak silnie, że na chwilę zasłabłem. Dobrze, że automatycznie
sam się odłączyłem od napięcia. Po dojściu do siebie  włączyłem ponownie. Wzmacniacz wzbudził się,
a podłączony głośnik  pod łóżkiem zaczął wyć przeraźliwie wpadając dodatkowo w relaksacje. Postawiłem wszystkich domowników na równe nogi i od tej pory zaprzestałem cokolwiek robić na mojej stancji
w Warszawie.

                    Wracając do tematu. W domu rodzinnym mieliśmy radio Philipsa /przedwojenne, ale już superheterodyna/. W czasie wojny radio zakopane było w stodole u Dziadka. Po wydobyciu z ukrycia okazało się, że dostała się do niego woda, a po osuszeniu nie odbiera. Paliła się tylko lampka na skali odbiornika. Mały remont u specjalisty i radio świetnie  działało; zwłaszcza dobrze odbierało rozgłośnie zagraniczne nadające w języku polskim, jak np.: BBC, Głos Ameryki, Radio Wolna Europa. Gdzieś w 1955 czy może 56 roku zużyła się lampa głośnikowa typu ABL1 i moją ambicją  było przywrócenie radia do działania, ale nigdzie takiej lampy nie mogłem dostać. Chodziłem więc po warsztatach prywatnych pytając, czy mieliby taką lampę na wymianę, niekoniecznie nową. W warsztacie na Woli /ulica Wolska/, blisko naszej szkoły właściciel powiedział nam /chodziłem tam z kolegą szkolnym Stasiem K./, że ma taką lampę , ale jeszcze nie rozpakował paczki. Poradził, aby przyjść za kilka dni. Tak przychodziliśmy kilka razy, a przy okazji kupowaliśmy różne drobne elementy /z demontażu/, które były nam potrzebne do radioamatorskich konstrukcji.

                    Kolejnego dnia znowu poszliśmy do warsztatu. Szefa nie było, „urzędował” tylko jego pomocnik. Już od progu zapytam:

– Czy jest ta lampa?
Odpowiedzi nie otrzymałem, za to zza lady wyłoniła się postać milicjanta  /chyba w stopniu porucznika?/, który zapytał:
– A o jaką lampę chodzi ?
– O lampę głośnikową ABL1.
–  A może o taką?  – mignął mi przed nosem małą lampą bateryjną używaną do produkowanych
w tamtym czasie odbiorników „Szarotka”.

                    No i zaczęło się przesłuchanie. Najpierw nas wylegitymowano /byli w warsztacie jeszcze inni milicjanci/. Legitymacje uczniów Technikum Radiowego wyraźnie ich ożywiły. W zasadzie w kółko o to samo pytali, więc w pewnym momencie powiedziałem, że nie będę odpowiadał, bo już parę razy odpowiadałem na to samo pytanie. Wtedy prowadzący przesłuchanie powiedział, że jak tak, to wezmą nas na Komendę, a tam mają takie metody, że wszystko wyśpiewamy! Wystraszyliśmy się
i na nowo odpowiadaliśmy w kółko na te same pytania. W pewnym momencie  zagrożono nam rewizją  naszych mieszkań dla potwierdzenia, że to co mówimy jest prawdą. Pytania jakie zadawano kręciły się wokół odbiorników „Szarotka”, które w tym czasie były produkowane przez Zakłady Radiowe im. Marcina Kasprzaka. Zakłady te były opiekunem naszej szkoły i starsze lata /III  i  IV klasy/ odbywały tam praktyki. My w tym czasie takich praktyk jeszcze nie mieliśmy. Kilkakrotnie powracali do straszenia rewizją mieszkań obserwując naszą reakcję. Mówiliśmy, że możemy jechać bo nic nie mamy do ukrycia, ale jednocześnie  krew nam w żyłach zastygała ze strachu na myśl co to będzie, gdy rzeczywiście pojedziemy na rewizje.

                    Czego się baliśmy? Ja bałem się tego,  iż mieszkając kątem u dalekiej ciotki  /miałem swoje łóżko w kuchni/ wiedziałem, że dorabia sobie szyciem tzw. kosmetyczek. Mąż jej pracował  u kobiety, która rozwinęła dużą działalność produkcji kosmetyczek posługując się rzeszą chałupniczek, z których niewielka część była zarejestrowana jako jej pracownice. Większa część z nich była zarejestrowana jako pracujące na swój rachunek, ale w rzeczywistości były w 100% uzależnione od swojej szefowej, która trzymała w swoich rękach wszystkie nici od zaopatrzenia poczynając, a na sprzedaży kończąc. Czyli manufaktura podobna do modnego obecnie „outsourcingu”, tyle że nie było to legalne. Mąż ciotki z racji swojej pracy rozwoził materiały po chałupniczkach, odbierał gotowe produkty itd. Dlatego w mieszkaniu ciotki oprócz uszytych przez nią kosmetyczek znajdowały się okresowo inne części, półfabrykaty
i gotowe produkty. Tak więc wsypa byłaby straszna i to ja byłbym tego przyczyną. Źle przysłużyłbym się ludziom, którzy mimo ciasnoty  /było ich wtedy pięcioro i pies wilczur w mieszkaniu jednopokojowym
z kuchnią i łazienką/ przyjęli mnie do siebie, dzięki czemu mogłem uczęszczać do szkoły w Warszawie. Nie muszę mówić, że za mieszkanie nic nie płaciłem.

                    Mój kolega Stasio K. miał podobną sytuację, ale trochę w mniejszej skali. Mieszkał razem
z matką w jednym pokoiku na Okęciu. Ojciec jego nie żył, bo w czasie okupacji nabawił się choroby i umarł  zaraz po wojnie. Matka Stasia utrzymywała się z wdowiej renty nie wystarczającej na pokrycie podstawowych potrzeb. Dlatego dorabiała  szyjąc koszule męskie dla sklepu /warsztatu/  działającego
przy ulicy Chmielnej w Warszawie. Również i ona pracowała na czarno. Gdyby ją na tym przyłapano, mogłaby stracić nie tylko źródło utrzymania, ale jeszcze narazić się na wysoką karę.

                    Musieliśmy jednak zdać „egzamin z prawdomówności”, bo po kilku godzinach „magla” wypuszczono nas z warsztatu przy ulicy Wolskiej, a za jakiś czas dowiedzieliśmy się  z „Expressu Wieczornego” o wykryciu zorganizowanej kradzieży odbiorników radiowych i ich części z Zakładów Radiowych im. M. Kasprzaka. Stąd kojarzenie nas, uczniów szkoły radiowej, z tymi wydarzeniami.

                    Mieliśmy szczęście, bo jeszcze w tym czasie nie odbywaliśmy praktyk w Zakładach Radiowych.
I d
obrze, że tak to się skończyło, bo mogliśmy narobić kłopotu sobie, a przede wszystkim naszym dobroczyńcom.