Category Archives: Teksty Zbigniewa Latkowskiego
Autor: Zbigniew Latkowski
Z cyklu: „Gdzieś na świecie”.
Telefon odebrała Mary:
– Villa Sunshine, słucham.
– Czy macie Państwo wolny pokój dwuosobowy z łazienką? -zapytał głos młodej kobiety.
– Tak, mamy jeszcze wolne miejsca w niektórych terminach. A kiedy Pani sobie życzy do nas przyjechać?
– Od 30 lipca, na dziesięć dni. Proszę też podać mi, ile u was kosztuje wynajęcie pokoju.
– W tym czasie mamy jeszcze wolny dwuosobowy pokój, kosztuje 35 euro za dobę. Ale proszę powiedzieć jakie to będą osoby, bo w pokoju jest tylko jedno podwójne łóżko, tzw. małżeńskie.
– Dwie osoby, ja i 15-letni syn.
– Nie będzie Pani przeszkadzało spanie w jednym łóżku z synem?
– Nie, dlaczego?
– Bo to mało wygodne -odrzekła przytomnie Mary i dodała: -ale aby dokonać rezerwacji musi Pani wpłacić na nasze konto zadatek w wysokości 40% należności za pobyt. Po otrzymaniu wpłaty niezwłocznie potwierdzimy ten fakt mailem lub telefonicznie i od tej pory rezerwacja będzie ważna. Oczekujemy dwa dni na wpłatę. Proszę podać swoje nazwisko i nr telefonu.
– OK, a jak wyposażony jest pokój?
– Jest odbiornik TV, lodówka, czajnik bezprzewodowy, kubki, talerzyki, sztućce oraz parawan na plażę.
– OK. Nazywam się Joana M …, mój numer telefonu … . I jeszcze proszę powiedzieć mi, od której godziny rozpoczyna się doba hotelowa?
– Przyjmujemy gości od godziny 14.00 do 22.00. Oczekujemy na Państwa. Z góry życzymy miłego pobytu
i dobrej pogody.
– Dziękuję i do zobaczenia -odpowiedziała Joana
– Do widzenia. I ledwie Mary zdążyła wymówić te słowa, połączenie zostało zakończone.
Była to jedna z typowych rozmów w okresie lata. Niewielką Villę Sunshine zlokalizowaną nad morzem „prowadziła” Mary wraz z mężem. Oboje byli emerytami i niewielkie dochody z wynajmu kwater, pozwalały utrzymać willę w dobrym stanie i wzbogacić ich skromne emerytury. Starali się być uprzejmymi dla swoich gości, gdyż zależało im na dobrej opinii i uważali, że wtedy mogą liczyć na takie samo traktowanie przez przyjezdnych.
……….
Gdy zbliżał się termin przyjazdu Joany z synem, Mary doszła do wniosku, że jedno łóżko dla matki z dorastającym chłopcem będzie krępujące i wyznaczyła dla nich pokój, w którym można było umieścić dostawkę.
Umówionego dnia Mary i jej mąż John pracowali jak zwykle. Najpierw żegnali wyjeżdżających gości, potem pilnowali sprzątania oraz uruchamiali pranie brudnej pościeli. Odbierali też telefony informując o wolnych miejscach, cenach i warunkach oferowanych kwater. Po godzinie 14.00 zaczęli przyjmowanie nowych wczasowiczów i po kilku godzinach urzędowania wszyscy chętni zostali zakwaterowani. Nie zdążyła przybyć jeszcze tylko Joana, która około godziny 18.30 poinformowała telefonicznie, że jest już blisko. Tak było w istocie, bo chwilę później zajechała samochodem przez niezamkniętą bramę wprost pod dom. Weszła do recepcji, a Mary dowiedziawszy się, że to Joana przywitała się z Nią, a następnie podała rękę na powitanie jej synowi, chudemu chłopcu z dziewczęcą fryzurą, mającemu około 180 centymetrów wzrostu, zwracającemu na siebie uwagę nietypowym zachowaniem.
– Ha,ha ,ha!- ha ha ha ha! -wykrzykiwał piskliwym dziecięcym głosem, jednocześnie podskakując
i śmiesznie poruszając nogami.
Joana wzięła chłopca za rękę, posadziła na kanapie, a sama usiadła z Mary przy biurku aby załatwić formalności. W tym czasie zjawił się w recepcji John. Na jego widok chłopiec zerwał się z kanapy z rękami uniesionymi ponad głowę i rozczapierzonymi palcami. John ocenił sytuację jako groźną, ale stał bez ruchu nie chcąc prowokować napastnika. Stali tak naprzeciw siebie przez dłuższą chwilę, a postawa chłopca przypominała zwierzę gotowe do ataku. Mary zaczęła obawiać się o męża, ale uspokoiła się, gdy Joana wstała z krzesła, wzięła chłopca za łokieć i ponownie posadziła na kanapie. Za chwilę sytuacja powtórzyła się, z tą tylko różnicą, że tym razem chłopiec podskoczył do Johna z boku i wpatrywał się w jego ucho.
– Może jest na wpół ślepy? -pomyślał John.
W czasie, gdy Joana ponownie interweniowała, Mary mimiką pokazywała Johnowi, że coś jest nie tak.
Czynności biurowe zostały zakończone i gospodarze oraz goście ruszyli do pokoju. Mary pokazała zasłane dodatkowe łóżko dla chłopca i ze zdziwieniem stwierdziła, że Joana nie doceniła tego gestu.
– Nie będzie potrzebne – stwierdziła.
Gdy Joana przenosiła bagaż z samochodu, Mary z Johnem wymienili spostrzeżenia i doszli do wniosku, że w trosce o dobro innych wczasowiczów czeka ich rozmowa z matką chłopca, bowiem nie wiadomo czy nie zagraża On otoczeniu. Poza tym może niszczyć sprzęt w pokoju, może też sam sobie coś zrobić, a im przyjdzie się z tego tłumaczyć.
Właśnie zeszła z piętra Joana wraz synem.
– Chodzi o Pani syna. Czy on jest chory? -zagadnęła Mary.
– Cooo!- krzyknęła zaperzona Joana chory! Moje dziecko chore! …
Mary i John szybko wyszli przed dom chcąc zapewnić spokój innym wczasowiczom. Tu odbył się dalszy ciąg rozmowy, podczas której Joana groziła im nawet wezwaniem policji. W końcu wzięła telefon
i rozpoczęła rozmowę, ale Mary i John szybko zorientowali się, że nie rozmawia z policją, tylko ze znajomymi. John też ruszył w stronę domu po telefon.. Korzystając z tego że się oddalił, Joana
z wykrzywioną twarzą zaatakowała Mary:
– Ja Cię nieenaawidzę! Ja Cię nieeenaaawidzę! ? – krzyczała.
– Nie wiem, czy w tej sytuacji możemy mieszkać pod jednym dachem -odparła Mary.
– Jak ci p…….dolę to ….. -wrzasnęła Joana i zamachnęła się w stronę Mary, chcąc ją uderzyć. Nie trafiła jednak, bo ta instynktownie uskoczyła na trawnik, po czym rozpłakała się i zaczęła wzywać męża:
– John, John, ta łobuzica chce mnie pobić!
John zawrócił.
– To ty idź i dzwoń po policję -powiedział do żony.
……….
– Dobrze, to oddajcie mi pieniądze i odjeżdżam – zażądała nagle Joana i gdy się trochę uspokoiła weszli do recepcji.
Mary rozmawiała przez telefon w drugim pokoju, „za szybą”. Gdy skończyła uzgodnili z Johnem treść pokwitowania i należną do zwrotu kwotę.
– A co z policją? ? John zapytał żonę.
– Nie przyjedzie. Twierdzą, że to sprawa cywilna.
– To dzwoń po ochronę.
– Już dzwoniłam, zaraz tu będą -odrzekła.
Tymczasem Joana zaczęła dobijać się do szyby żądając natychmiastowego oddania pieniędzy.
– Zaraz! -odparł John i po chwili wyszedł z pieniędzmi i projektem pokwitowania. Podał jej kartkę papieru i długopis. Joana pochyliła się nad biurkiem i zaczęła pisać.
– Proszę, niech Pani usiądzie -powiedział zachęcająco, ale ona odmówiła, a po przygotowaniu pokwitowania powiedziała:
– Teraz niech Pan w mojej obecności przeliczy pieniądze.
John liczył głośno odkładając kolejne banknoty. Joana zabrała je, podpisała pokwitowanie i poszła do samochodu, w którym siedział jej syn. John patrząc w ich stronę nabrał przekonania, że chłopiec jest przytwierdzony do siedzenia za jedną ręką. Ale skoro wyjeżdżali, to nie dociekał tego faktu. Podszedł do bramy i otworzył ją na oścież.
Okazało się, że za bramą jest już koleżeństwo Joany.
– Oddali Ci pieniądze?! -przekrzykiwali się wzajemnie.
– Tak, oddali.
– Zobaczy Pan, przyjedzie telewizja i zniszczy Pana -krzyczeli.
– Lubię występować w telewizji -odciął się John i zamknął bramę, a kątem oka zauważył, że podjechał akurat patrol ochrony.
-Dzwoniliśmy do was, bo mieliśmy kłopotliwą sytuację i chcieliśmy mieć świadków zajścia – powiedział John do patrolu i krótko wyjaśnił co się wydarzyło.
Joana uchyliła jeszcze szybę w drzwiach samochodu i ukazując twarz wykrzyczała z wściekłością:
– Ja gwarantuję, że nie będzie Pan miał żadnego wczasowicza – i odjechała z piskiem opon.
Ochrona też odjechała.
……….
Nie obyło się bez pytań wczasowiczów o Joanę i jej syna. Przy jednej z takich rozmów Mary zapytała wczasowiczki będącej lekarzem:
– Pani doktor , czy takiego niepełnosprawnego chłopca można nazwać chorym?
– Tak oczywiście, że jest on chory ? odpowiedziała.
……….
Kolejny dzień zapowiadał się pogodny, więc od rana wczasowicze szykowali się na plażę. Po śniadaniu w domu nastała cisza, którą w pewnym momencie przerwał sygnał domofonu. Mary wyszła do furtki, za którą ujrzała Joanę z synem.
– Poznaje mnie Pani? -zapytała Joana, wyciągając jednocześnie rękę z nakierowanym na Mary telefonem.
– Tak poznaję -odpowiedziała, po czym odwróciła się i poszła do domu.
– Proszę Pani, proszę pani … – Joana wołała za Mary, ale ta nie reagowała.
– Ta łobuzica przyszła do naszej furtki i chciała mnie nagrać na telefon -powiedziała Mary, oglądając się na dzwoniący wciąż domofon.
– Jak tak, to nie będziemy reagować -powiedział John i wyłączył domofon, aby nie zakłócał spokoju.
Po godzinie Joana odeszła.
……….
– Potrzebny mi smalec, mógłbyś pójść do sklepu? -zapytała Mary
– Oczywiście ?odparł John.
– Dobrze, że już tej łobuzicy nie ma w pobliżu -pomyślał wychodząc z podwórka. Jednak ledwie znalazł się na pobliskim skrzyżowaniu, wyłoniła się Joana czatująca gdzieś za rogiem.
– Jak Pan mógł wyrzucić mnie wieczorem z dzieckiem? -powiedziała wyciągając rękę z telefonem w jego stronę. Nie czekając na odpowiedź zadawała kolejne pytania w podobnym stylu podążając za nim. On nie odpowiadał zdając sobie sprawę, że to prowokacja. Zaczął się jednak niepokoić, bo przyszło mu na myśl, że powtarzające się oskarżenia i brak zdecydowanej odpowiedzi na nie, może być dla niej podstawą dalszych insynuacji.
– Co za głupoty Pani opowiada -odparł wreszcie, chcąc skutecznie dać odpór fałszywym oskarżeniom. Czy Pani wie, że w naszym kraju chodzenie za kimś i nękanie go jest zabronione? -zadał retoryczne pytanie. Tak doszli do sklepu, z którego wychodził akurat jego szef, Pan Markovic. John przywitał się z nim i chciał prosić o pomoc, ale Joana zaskoczyła ich obu potokiem słów. John wykorzystując sytuację ulotnił się wchodząc do sklepu i stanął w kolejce.
– Proszę o kostkę smalcu -powiedział, gdy znalazł się przy ladzie i ledwo zdążył zapłacić, Joana pojawiła się w obok niego i na nowo zaczęła go atakować. Tego było już za dużo.
– Biorę sobie wszystkich Państwa na świadków -powiedział John do osób znajdujących się w sklepie, że ta Pani chodzi za mną, prześladuje mnie i nęka. Czy Pani wie, że takie zachowanie jest zabronione?
Wśród klientów sklepu, nastąpiła konsternacja. Z szyderczymi uśmieszkami patrzyli na zadbanego, starszego mężczyznę i atakującą go młodą, atrakcyjną kobietę. Joana widocznie poczuła się nieswojo, bo nagle, jakby w nią piorun strzelił, odwróciła się i zniknęła. John odetchnął z ulgą i w spokoju wrócił do domu.
……….
Pogoda dopisywała w dalszym ciągu, toteż codziennie od rana Villa Sunshine pustoszała. Wczasowicze wracali pod wieczór zmęczeni i zaróżowieni. W ciągu dnia Mary i John zajmowali się rutynowymi sprawami, jak: obchód terenu, drobne prace remontowe, odbieranie telefonów od potencjalnych klientów itp. Któregoś południa John przeglądając zapis monitoringu dostrzegł, że około godziny 10.00 w pobliże ich bramy zajechał samochód z napisem „Telewizja”. Obraz z kamery przemysłowej nie był zbyt ostry, ale dało się zobaczyć, że wysiadło z niego dwóch mężczyzn i że jeden z nich niósł kamerę. Mężczyźni podeszli do furtki i wiele razy naciskali przycisk domofonu. John i Mary nie słyszeli jednak sygnału będąc prawdopodobnie w dalszej części budynku. Ekipa TV przebywała przed Villą ponad pół godziny i odjechała.
John zrozumiał, że pogróżki pod ich adresem są konsekwentnie realizowane. Zadzwonił więc do swojego adwokata i przedstawił mu wydarzenia ostatnich dni. Mecenas poradził, aby wszelkie zapytania
i osoby kierować do niego. Ponadto w kontaktach z mediami należy zastrzegać sobie ochronę danych osobowych.
Następnego dnia zadzwonił telefon Villi Sunshine.
– Mówi redaktor TV … -odezwał się głos w słuchawce. Czy ja rozmawiam z właścicielem Villi Sunshine?
– Tak, jestem właścicielem -odpowiedział John.
– Zwróciła się do nas kobieta z zastrzeżeniami do jakości waszych usług, w szczególności zaś chodzi o dyskryminowanie osób niepełnosprawnych. Dzwonię, bo byliśmy wczoraj u Państwa, ale nie zastaliśmy nikogo. Ciekawy jestem, co ma Pan nam do powiedzenia na ten temat? -zapytał redaktor.
– Panie redaktorze, tylko tyle, że to jest nieprawda. A poza tym nie mogę przez telefon rozmawiać
o naszych wczasowiczach, bo nie wiadomo z kim rozmawiam i do jakich celów wykorzystane zostaną przekazane informacje -powiedział.
– O to ma Pan jakieś złe doświadczenia!
– Tak, mam. A jeśli chce Pan poznać szczegóły tej sprawy, to proszę skontaktować się z moim adwokatem.
– To już Pan zdążył opowiedzieć wszystko adwokatowi? Czuje się Pan winy, obawia się Pan czegoś?
– Straszono mnie telewizją, więc mogę się spodziewać próby wykorzystania Pana do oczerniania mnie
-odpowiedział John i podał rozmówcy numer telefonu oraz nazwisko adwokata.
– A czy moglibyśmy się spotkać w Villi Sunshine, czy będzie Pan jutro na miejscu? -zapytał redaktor.
-Tak, możemy, nigdzie się jutro nie wybieram. Tylko będzie mi pan musiał przedstawić swój numer identyfikacyjny i potwierdzić ochronę moich danych osobowych.
Nazajutrz John oczekiwał redaktora, ale ten się nie pojawił. Wieczorem zadzwonił adwokat stwierdzając, że również i do niego nikt nie dzwonił w tej sprawie.
Wieczorem John wyszedł przed dom i głęboko odetchnął świeżym powietrzem. A morze spokojnie szumiało, jak zwykle przy takiej pogodzie …
Autor tekstu: Zbigniew Latkowski. Zdjęcia ze zbiorów autora.
Wspomnienia spisane w latach 90-tych XX wieku, korekta 01.2010r
Leczenie i straszenie.
Druga wojna światowa zbliżała się do końca. Ojciec od blisko sześciu lat siedział w niewoli niemieckiej. Miałem wtedy pięć lat i razem z matką mieszkaliśmy w małym mieście Jędrzejowie,
w województwie kieleckim. Matka zajmowała się tym, co umiała najlepiej, to znaczy drobnym handlem, prowadząc sklepik przy ul. Kieleckiej, sąsiadujący z niewielką restauracją. Ze sklepu było przejście do mieszkania, do którego można było wejść także od strony podwórka.

To, co opowiem nie oznacza wcale, że jeden naród jest lepszy od drugiego. Ot złożyło się, że spotkałem akurat takich ludzi.
Pewnego razu bawiłem się w kuchni grzebiąc pogrzebaczem w popielniku i szukając rozżarzonych węgli. Traf chciał, że akurat coś tłustego gotowało się na kuchni. Jak to się stało nie wiem, ale w pewnym momencie nastąpił wybuch rozżarzonych węgli na moją twarz. Instynktownie zamknąłem oczy, co uratowało mój wzrok, ale twarz miałem mocno poparzoną. Poprzez sąsiada prowadzącego restaurację, matka ściągnęła niemieckiego lekarza, bo słyszała, że Niemcy mają duże doświadczenie i najlepiej potrafią leczyć oparzenia. Jak przez sen pamiętam, że cała głowę miałem zabandażowaną, została mi tylko dziurka na nos. Ten sam lekarz zmieniał mi też opatrunki, a ostatni raz przyjechał na motorze
w przeddzień wkroczenia do miasta wojsk rosyjskich. Słyszeliśmy potem, że zdołał ujść z życiem i po wojnie przekazał nawet jakieś wiadomości do sąsiada -restauratora. Najciekawsze jednak jest to, że na mojej twarzy nie ma żadnego śladu po tym oparzeniu.
Pamiętam też jak drogą na Kraków uciekaliśmy z miasta przed frontem. Mijaliśmy wystraszonych żołnierzy niemieckich i spotykaliśmy wielu ludzi będących w sytuacji podobnej do naszej.
W końcu schroniliśmy się w jakiejś wsi, w piwnicy. Myślę, że było to gdzieś koło Łączyna. Schowało się tam już wiele ludzi, choć nie wszyscy wytrzymywali siedzenie w zamknięciu. Kiedy się trochę uspokoiło, ktoś wyszedł na zewnątrz. Po powrocie powiedział, że w pobliżu leży ranny Niemiec i prosi o wodę. Pamiętam, że wzbudziło to przestrach kobiet:
– może jest to podstęp, a jak podejdziesz to Cię zabije -mówiły. Nie pamiętam jak się ta historia skończyła.
Wkrótce pojawiły się rosyjskie czołgi, wyszliśmy z piwnicy i witaliśmy żołnierzy.
Po przejściu frontu wróciliśmy z matką do mieszkania w Jędrzejowie. Wchodząc do miasta najbardziej zapamiętałem osmalone ściany niektórych budynków, a potem to, że nie pozostał żaden ślad po moich zabawkach /matka sprawiała mi dużo ładnych zabawek, które gdzieś tam kupowała jeżdżąc za towarem/.
Matka była piękną kobietą i gdy do miasta wkroczyli Rosjanie, „wpadła w oko” jednemu z żołnierzy, który od tej pory zaczął nas nachodzić i niepokoić. Kiedy zastawał drzwi zamknięte, a spodziewał się, że jesteśmy w środku, łomotał straszliwie. Baliśmy się bardzo, bo odgrażał się, że nas zabije.
– „Wystrielaju was” – krzyczał. Pamiętam, że wtedy kładliśmy się z matką na podłodze pod oknem.
-„Gdyby będzie strzelał przez okno, to nas nie trafi” -mówiła matka.
Żyłem wtedy w wielkim strachu i dlatego wydarzenia te pamiętam dokładnie. Pewnego dnia bawiłem się z dziećmi sąsiadów na podwórzu. Żołnierz rosyjski zaskoczył matkę w sklepie, a Ona poprzez mieszkanie i podwórko ratowała się ucieczką do restauracji. Żołnierz pobiegł za nią chcąc zmusić ją do uległości. Widocznie to zauważyłem, a być może krzyki spowodowały, że i ja tam pobiegłem. Wtedy żołnierz złapał mnie, przystawił karabin do mojej głowy i zapytał mojej matki, czy jestem jej synem. Do dzisiaj matka moja wspomina ten dzień, kiedy to jedyny raz, wyparła się swojego dziecka. Ciekawe, że i ja instynktownie nie przyznałem się do swojej matki. Żołnierz puścił mnie wtedy, a ja uciekłem. Sąsiedzi jakoś ten incydent rozładowali, ale matka za poradą / nie wiem, kogo/ poszła na skargę do dowództwa NKWD. Przysłano zaraz kilku żołnierzy na sprawdzenie tego faktu, ale jak tu udowodnić swoją rację, skoro prześladowcy akurat nie ma.
– Gdzie prześladowca? – pytają. Złożyła Pani fałszywą skargę. Traf jednak chciał, że akurat w tym czasie prześladowca zaczaił się na podwórzu i zwabiony światłem w kuchni, wszedł do mieszkania. Podobno więcej już nie widziano go w mieście.
Ja natomiast jestem zadowolony z siebie /o próżna istoto/, że mimo swoich pięciu lat, wyczuwając zagrożenie, nie przyznałem się do matki,.
Jakiś czas potem
Po wojnie ojciec powrócił z niewoli, ale rodzice nie znaleźli wspólnego języka i rozeszli się. Wkrótce matka zmieniła swoje lokum. Sklep znajdował się teraz w Rynku, koło księgarni, w dobrym punkcie handlowym. Tam też mieliśmy mieszkanie.

Wśród dzieci na podwórku dominowała wtedy zabawa w wojsko i żołnierzy. Była nas cła gromadka
i prześcigaliśmy się w pomysłach, chcąc zaimponować jeden drugiemu. Ja marzyłem o tym, aby mieć jakąś broń do zabawy, dlatego matka poprosiła kogoś z rodziny o wystruganie kształtu karabinu z drewna
i wkrótce otrzymałem „sprzęt”, z którego byłem niebywale dumny. Z czasem przyczepiłem do niego gumę i wtedy mogłem nawet strzelać z grochu lub patyków.
Pewnego razu przechodziłem ze swoim kolegą koło naszego sklepu. Wystawę oglądał młody milicjant, na którego plecach wisiała „pepeszka”. Stanęliśmy za jego plecami.
– „Ja też mam w domu karabin, taki jak prawdziwy” -pochwaliłem się głośno koledze. Milicjant albo dokładnie nie usłyszał, co mówiłem, albo nie zrozumiał zdania warunkowego. Błyskawicznie odwrócił się, złapał mnie za kołnierz i rozkazał:
– „prowadź do swoich rodziców”.
Chciałem się uwolnić i uciec, ale trzymał mnie mocno. Wyrywając się i krzycząc prowadziłem go na nasze XVIII wieczne, wybrukowane podwórko, w kształcie wąskiej uliczki, z rynsztokiem pośrodku. Znajdowało się ono tuż koło sklepu i prowadziła do niego z Rynku wąska sień. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości naszego mieszkania, chcąc zrobić na złość prześladowcy, skręciłem w lewo i zaprowadziłem go do sąsiadki z naprzeciwka, mówiąc, że to jest moja Mama. Kobieta bardzo się wystraszyła. Potem dowiedziałem się dlaczego -bo jej mąż siedział wtedy w więzieniu UB w Kielcach, oskarżony o współpracę z gestapo /pracował jako folksdojcz?/. Prawdopodobnie był on umieszczony u Niemców za wiedzą AK,
w celu pomagania naszemu ruchowi oporu /między innymi słynne odbicie więźniów/. Ale w więzieniu się wysiedział, bo AK też nie była dobrze widziana przez nową władzę ludową. Próbowałem niedawno dotrzeć do informacji i zweryfikować zasłyszane opowieści, ale się nie udało.
W każdym razie swoim działaniem narobiłem dużo zamieszania, a w awanturę włączyli się także sąsiedzi. Na pomoc przybiegła również moja matka razem z przyszłym ojczymem, bo ktoś dał znać o tym incydencie do sklepu, który prowadzili. Weszliśmy wtedy do naszego mieszkania, pokazaliśmy milicjantowi drewnianą kolbę wystruganą na kształt karabinu, ale to nie wystarczało. Żądał prawdziwego karabinu i nic go nie przekonywało. Awantura jak cholera – weź człowieku i wyczaruj mu karabin! Rozsierdzony awanturą mój przyszły ojczym /”silny jak byk”/, zdjął milicjantowi czapkę, /aby uszanować orzełek jak powiedział/, następnie złapał milicjanta, uniósł go do góry i wyrzucił z mieszkania tak mocno, że ten wywalił plecami drzwi sąsiadów i wpadł do środka. Odchodząc, odgrażał się, że wróci tutaj jeszcze
i nam pokaże. Ale na szczęście więcej się nie zjawił. W milicji byli też „koledzy z AK” mojego przyszłego ojczyma.
Dobrze, że milicjant nie użył broni, bo i tak mogło być.
Jest to opowiadanie autorstwa Pana Zbigniewa Latkowskiego.Jego Mama pochodziła z Rakowa. On urodził się w Jędrzejowie, ale większość dotychczasowego życia spędził w Warszawie. Jest absolwentem Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej. W stolicy też realizował swoje ambicje zawodowe.
Było raz tak, w drugiej połowie lat 70-tych ub. wieku, że przeprowadziłem się do nowego mieszkania na trzecim piętrze, w całkiem nowym bloku. Blok był zbudowany z wielkiej płyty, na Ursynowie, a mieszkanie stanowiło realizację naszych marzeń w tamtym czasie. Naszych marzeń, to znaczy rodziny złożonej z nas /małżonków/ i dwojga dzieci – syna i córki.
Powoli poznawaliśmy otoczenie i sąsiadów. Czasy nie były dobre, a w tym miejscu Warszawy było szczególnie trudno, choćby w dokonywaniu codziennych zakupów. Mówiono wtedy, że mieszkamy
w dzielnicy będącej „sypialnią Warszawy”.

Jednego razu zostaliśmy zaproszeni przez sąsiadów mieszkających „pod nami”. Przyjechała właśnie moja Matka, została więc z dziećmi, a my udaliśmy się na zapoznawczą kolację.
– Dlaczego o tym wspominam?
– Bo nieraz okoliczności tak się układają, że trudno wytłumaczyć to zwykłym przypadkiem.
– Może w tym jest jakaś siła sprawcza, a my po prostu o tym nie wiemy?
– Jeśli tak było, to po co miałaby działać w ten sposób?
– Intuicyjnie czujemy, ze trudno wytłumaczyć jest wystąpienie zdarzenia o bardzo niskim /znikomym/ prawdopodobieństwie.
Sąsiad był miłym człowiekiem, trochę starszy od nas. Okazało się, że do niedawna był prezesem Spółdzielni Mieszkaniowej, która wybudowała osiedle Ursynów. Wspominał, że rozważał czy wziąć mieszkanie na trzecim piętrze /ostatnim/, czy też pod nami i jeszcze o tym, że do naszego mieszkania „przymierzali się” jego znajomi, ale gdy po kilku dniach wrócili do tego wariantu, okazało się, ze mieszkanie jest już zajęte. Zdziwienie ich wywołało szybkie nasze działanie, bo mieszkanie było z puli na sprzedaż lub zamianę.
Dalej rozmowa potoczyła się na temat, skąd jesteśmy i co robimy?
– Cóż się okazało?
– Otóż ja pochodziłem z Jędrzejowa, a mój sąsiad z Piasków koło Jędrzejowa. Oczywiście mieliśmy wiele wspólnych tematów i znajomych, ale wskutek różnicy wieku /około 10 lat/ części ludzi, o których on mówił, nie znałem. Wspomniałem więc, że akurat przyjechała moja mama, która na pewno pamięta brakujące w mojej pamięci wydarzenia i wkrótce siedzieliśmy już wszyscy razem, snując wspomnienia
o znajomych, okupacji i rodzinie.

W pewnym momencie sąsiad zaczął opowiadać o swoim ojcu, który przed wojną był posłem. Pisał też pamiętnik, którego pierwsze zdania mówiły o tym, że jego ojciec, /czyli dziadek sąsiada -przypisek autora/ w 1863 roku wiózł furą rannych powstańców i zajechał na podwórze do swojej siostry w Rakowie, gdzie akurat odbywało się wesele.
W trakcie rozmowy okazało się, że wesele odbywało się u Chajów, a moja babcia pochodziła właśnie z tej rodziny i z tego domu, gdzie zajechali powstańcy i gdzie odbywało się wesele. W ten oto sposób dogadaliśmy się, że jesteśmy rodziną, co prawda daleką, ale jednak. Odtąd już moja żona dopatrywała się między nami dużego podobieństwa, szczególnie w zarysie głowy, czoła itp.
W/w Spółdzielnia Mieszkaniowa powstała dla zaspakajania potrzeb pracowników Politechniki Warszawskiej, ale wskutek aktywności prezesa i zarządu rozwinęła się ponad zakładany plan. W czasie naszego spotkania sąsiad nie był już jej prezesem. Mówił, że dokąd trzeba było wszystko organizować
i budować od zera, to on był dobry, a teraz, już na gotowe, posadzono na to stanowisko jakiegoś „aparatczyka”, no i w zamian za to pewnie był zobowiązany pilnować realizacji jedynie słusznej drogi do socjalizmu, a przy okazji rozdzielać dobra mieszkaniowe „swoim”.
W tym czasie sąsiad był już wykładowcą na Politechnice Warszawskiej, ale też szukał możliwości biznesowych. Wkrótce rozpoczął z powodzeniem działalność gospodarczą uruchamiając produkcję wyborów z tworzyw sztucznych. Niestety z początkiem lat 90 -tych ubiegłego wieku zbyt wcześnie odszedł z tego świata. Nie udało się bowiem lekarzom z Zabrza poprawić funkcjonowania jego organizmu.
Tekst i zdjęcia Zbigniew Latkowski
Wspomnienia autora z dzieciństwa /lata czterdzieste i pięćdziesiąte
XX wieku/.
1. Ja, Rodzice i Dziadkowie
Urodziłem się na początku okupacji hitlerowskiej. Zapamiętałem tylko Dziadków ze strony mojej Mamy, bo Tato był najmłodszym z licznego rodzeństwa i niestety wcześnie został sierotą. Jego rodzice,
a jednocześnie moi Dziadkowie, umarli wiele lat przed moim urodzeniem.
W kampanii wrześniowej 1939 roku Tato dostał się do niewoli i umieszczony został w jednym
z obozów jenieckich na terenie Niemiec, a Mama została sama i zabiegała o nasze przetrwanie
w Jędrzejowie, próbując zarabiać na handlu. Był to dla nas bardzo trudny okres. Oprócz warunków materialnych i zagrożenia okupacyjnego, doskwierały nam złe warunki sanitarne oraz duża liczba ludzi przemieszczających się przez nasz sklep. Wszystko to było groźne, szczególnie dla mnie, małego dziecka. Dobrze, że w tym czasie pomagała nam rodzina, a szczególnie moje Ciotki /siostry Mamy/ i Dziadkowie. Zresztą, odkąd pamiętam, u Dziadków w Rakowie bywałem bardzo często, a oprócz tego Ciotki odwiedzały nas w Jędrzejowie i opiekowały się mną podczas wyjazdu Mamy po towar. Byłem dzieckiem dość chorowitym i łapałem wszystkie infekcje, jakie się wtedy pojawiały. Dwa razy umierałem na rękach Mamy /dyfteryt/. Uratowała mnie tzw. surowica, którą otrzymałem dwukrotnie, bo nie było innego wyjścia, a podobno można ją otrzymać tylko raz. Tego okresu oczywiście nie pamiętam dobrze, ale są zdjęcia, które przypominają jak rosłem. Zdjęcia te wysyłane były także do Taty w Niemczech.
W miarę upływu czasu zapamiętywałem coraz więcej. Dziadkowie utrzymywali się z niewielkiego gospodarstwa rolnego. Dziadek Jan Chrust pochodził z biednej, wielodzietnej rodziny chłopskiej. Będąc dorastającym chłopakiem starał się uniknąć służby w wojsku carskim, która trwała wtedy sześć lat. Uważano bowiem w tym środowisku, że jeśli nawet uda się ją przetrwać, to i tak jest to czas stracony.
Nie chcąc iść do wojska Dziadek przez pewien czas głodował, doprowadzając się do tego, że w momencie poboru nie był w stanie chodzić o własnych siłach. Zawieziono Go na punkt poboru furmanką, leżącego, przedstawiającego żałosny widok – sama skóra i kości. Oczywiście w takim stanie nie został zakwalifikowany do służby, a po powrocie do domu, przez długi czas musiał dochodzić do formy.
Nie widząc perspektyw dla siebie w rodzinnym domu /ziemia piaszczysta, dużo rodzeństwa/ Dziadek wyjechał na roboty w okolice Poznania. Pracując tam przez kilka lat odłożył pewną sumę pieniędzy, którą uznał za wystarczającą na zakup ziemi. Powrócił wtedy do domu i zaczął poszukiwanie żony. Tak się stało, że znalazł ją w Rakowie, wsi, która leżała w paśmie bardziej urodzajnych ziem, niż normalnie spotykane w tej części Kielecczyzny. Po paru latach od zawarcia małżeństwa, gdy nadarzyła się okazja, Dziadek dokupił trochę dobrej ziemi, dopożyczając pieniędzy w Jędrzejowie. Dług był spłacany systematycznie, ale w pewnym momencie, gdy nastała galopująca inflacja, zrozumiał, że zadłużenie to zagraża bytowi jego rodziny i postanowił spłacić go jednorazowo. Dokonał tego sprzedając wszystko co tylko było możliwe: plony, bydło, gęsi, pierze itp. Babcia musiała wtedy wypchać poduszki i pierzynki sianem, lamentując przy tym i załamując ręce:
– O la Boga, co to będzie?
– Wyhodujesz sobie gęsi i będziesz miała nowe pierze, ale nie stracimy naszego dorobku, odpowiadał Dziadek.
Wiele lat później, Mama mówiła, że kupione pole było urodzajne, ale zachwaszczone, głównie perzem i dużo pracy włożyła cała rodzina w uczynienie go nadającym się pod zasiew.
Dziadek nie był tak wykształcony i oczytany jak Babcia, ale do dzisiaj zadziwia mnie jego umiejętność planowania i konsekwencja w działaniu. Myślę, że nauczył się tego, będąc koło Poznania.
Tam była wyższa kultura rolna oraz wyższy poziom wyposażenia technicznego, niż u nas. Lepiej też była zorganizowana praca i dlatego przeszedł tam porządną szkołę gospodarowania. Nauczył się staranne uprawiać ziemię i doglądać dobytku, szczególnie dużo uwagi poświęcając koniom, do których miał szczególną słabość. Starał się mieć konie ogniste, które nieraz sprawiały mu kłopot, ale mógł się nimi chlubić. Pewnie dlatego zakupił dla nich różnoraką uprząż oraz narzędzia do czyszczenia i pielęgnacji. Oprócz wozów przeznaczonych do gospodarki, posiadał również sanie na zimę i wóz z siedzeniami do przewożenia ludzi. Skompletował też wszystkie potrzebne narzędzia i dzięki nim, nie miał kłopotu
w wykonaniu prac polowych i budowy budynków gospodarczych. Ze starych urządzeń pamiętam kamienne żarna, ręczną sieczkarnię, kosy, piły itp. Gdy w latach 90-tych XX wieku zwiedzałem pałac
w Łańcucie, gdzie demonstrowano wozy, uprząż, narzędzia i wyjaśniano do czego one służą, to
z przyjemnością stwierdziłem, że Dziadek miał wiele z tych potrzebnych rzeczy oczywiście na miarę swoich potrzeb i możliwości.

Dziadkowie Jan i Rozalia z najstarszą córką /1918 r/
Babcia Rozali z córkmi /maj 1935 r/
Babcia Rozalia Chrust /z domu Chaja/ była bardzo zapracowana, bo obrządzała w gospodarstwie, a także wspierała Dziadka w pracach polowych. Mimo to znajdowała czas na książki, które, szczególnie
w długie zimowe wieczory, czytała na głos dla rodziny i znajomych. Cieszyło się to wtedy dużym powodzeniem, bo przecież nie było radia ani telewizji. Gdy się urodziłem, przeżywano akurat losy bohaterów „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza i właśnie dlatego nadano mi imię jednego z bohaterów tej książki, tego, który rodzinę zauroczył najbardziej, Zbyszek. Poza tym Babcia była osobą energiczną
i szanowaną we wsi. Nie raz znajomi przychodzili do niej na rozmowę, bo Ona umiała nie tylko doradzić, ale także dochować tajemnicy.
Babcia była też bardzo religijna, zawsze wieczorem odmawiała modlitwę, chyba różaniec.

Dziadkowie z córkami i wnukiem
2. W gospodarstwie
Trzeba przyznać, że na wsi wszystko było ustanowione w sposób życiowy, czyli praktyczny,
a budynki i podwórka były bardzo podobne jedne do drugich. Gospodarstwo Dziadków zostało zbudowane na części majątku, który Babcia otrzymała od swoich rodziców, a więc na ojcowiźnie. Podwórze miało kształt czworokąta. Równolegle do drogi stał drewniany dom mieszkalny, z którego lewej strony znajdowała się szeroka brama wjazdowa /wrota/. Patrząc od bramy, po tej samej stronie stała komórka, oraz murowane budynki gospodarcze, chlewy (obory), w których kolejne pomieszczenia przeznaczone były do chowu: świń, krów i koni. W niewielkiej odległości od nich, znajdował się wybetonowany dół, gnojownik, służący do składania obornika. Na końcu tego ciągu budynków znajdowała się komórka ze starymi urządzeniami, wagą, miarkami do odmierzania, zbożem i drobnymi narzędziami. Komórka przylegała do drewnianej, dużej i wysokiej stodoły, zamykającej podwórze od strony przeciwległej do bramy wjazdowej i domu. Składano tu siano na paszę i snopy zbóż, które jesienią i zimą młócono. Stodoła posiadała szerokie i wysokie wrota zarówno od frontu, jak i z tyłu, które umożliwiały wjazd drabiniastego, wysoko załadowanego sianem lub zbożem wozu i pozostawienie go w stodole do czasu rozładowania. Po stronie przeciwległej do obór, stały: drewniana szopa, murowany kurnik i piwnica. Blisko domu była jeszcze studnia i furtka w ogrodzeniu, wiodąca do sadu. Na uwagę zasługuje kurnik, który znajdował się stosunkowo blisko domu, aby zapewnić bezpieczeństwo drobiu. Od tego bowiem, co było
w kurniku, zależał w dużej mierze poziom wyżywienia w domu. Jeśli zdarzyło się, że nocą do któregoś kurnika we wsi zakradał się lis, kuna, albo tchórz, to uczynił straszne straty, których szybko nie dało się uzupełnić. Lubiłem zbierać jajka, których szukałem kierując się głosem gdakających kur, donośnie obwieszczającym światu o ich zniesieniu i znajdywałem je nie tylko we wcześniej wyznaczonych gniazdach, ale i w innych, zgoła nieoczekiwanych miejscach.
Wiosną, w gospodarstwie Dziadków, lęgły się małe kurczęta, kaczęta i gąsięta. Szczególnie dobrze pamiętam żółte, małe kurczaczki prowadzane przez kwoki, które nadzwyczajnie o nie dbały, a w razie grożącego niebezpieczeństwa chowały je pod swoje skrzydła. Takim niebezpieczeństwem dla małych piskląt były na przykład: jastrzębie, sroki i wrony, które czujne kwoki bardzo szybko dostrzegały.

U Dziadków na podwórku
Obraz podwórka dopełniał jeszcze kierat zamontowany w pobliżu stodoły i pies przy budzie. Nocą pies był spuszczany z łańcucha, a jeśli był nauwięzi, to w taki sposób, że mógł poruszać się po znacznym obszarze.

Babcia Rozalia z wnukiem na tle ogródka i domu
3. Ogródek i sad
W ogródku przed domem Babcia miała dużo kwiatów (irysy, piwonie, lilie i inne), a po prawej stronie podwórka było przejście do sadu i warzywniaka. Uprawiana tam była marchewka, pietruszka cebula, buraczki, groch, koper, ale także inne rośliny, np. truskawki. W sadzie rosły jabłonki, wiśnie i śliwki, oraz jedna lub dwie gruszki. Sad był także po drugiej stronie drogi, gdzie rosło więcej drzew owocowych, a także porzeczki i agrest. Znany byłem
z tego, że jak przyjechałem, to bardzo szybko objadałem krzewy porzeczkowe i moja chrzestna, Ciotka Janka (Kamińska), ze swą córka Wandzią, musiały się bardzo śpieszyć z ich zbieraniem, aby zrobić jakieś przetwory.

Wiosną w ogrodzie warzywnym
W sadzie było też dużo jabłoni, przeważnie były to papierówki. Zerwane w odpowiednim czasie przed dojrzeniem, można było dłużej przechować w chłodnej szopie. Gdy byłem już nieco starszy i urodzaj papierówek był dobry, Dziadek pozwolił mi sprzedawać je przed domem. W dzień targowy /czwartek/ sadowiłem się na poboczu drogi z koszem jabłek i dużym, metalowym garnuszkiem służącym do odmierzania owoców. Wracający z targu w Jędrzejowie ludzie często zatrzymywali się po jabłka i w ten sposób zarabiałem sobie trochę złotówek. które Dziadek pozwalał mi zatrzymać. Trzeba też powiedzieć, że w upalne dni droga była źródłem niesamowitego, białego kurzu, wzniecanego przez przejeżdżające furmanki na drewnianych kołach.
4. W domu
Dom był drewniany i miał swoje tajemnice. W sypialni, zawsze było dużo chłodniej niż w innych pomieszczeniach. Wisiały tu święte obrazy i wahadłowy zegar nieustannie cykający i bijący godziny. Regulacja tego zegara należała do Dziadka,
a On zabierał się do tego raz w tygodniu, ze znanym tylko sobie ceremoniałem. Do cykania i bicia zegara łatwo było się przyzwyczaić, bo był to miły odgłos. Innym zaś głosem było tajemnicze skrobanie nocą. To słychać było, jak korniki zjadają drewno. Tajemniczy dla mnie był strych i gdy miałem więcej lat, zacząłem go plądrować. Znalazłem tam przedwojenne podręczniki szkolne / bardzo ciekawe/ i ulotki opisujące odbiorniki radiowe /superheterodyny lampowe/. Tato mój, tuż przed wojną, kupił odbiornik Philipsa. Na czas okupacji był zakopany w stodole i dzięki temu przetrwał.
W kuchni dużo miejsca zajmował piec, w którym co jakiś czas Babcia piekła chleb, a przed świętami ciasta. Pod koniec wypieku miałem możliwość wsadzić do niego także jabłka i ziemniaki. Pieczenie chleba to był cały rytuał, a więc przede wszystkim wyrabianie ciasta i odstawienie w ciepłe miejsce dla wyrośnięcia. Oprócz tego trzeba było napalić w piecu, a drewno w tym celu było już wcześniej przygotowywane. Wypiekany chleb, w postaci dużych okrągłych bochenków, był przechowywany
i spożywany, aż do wyczerpania zapasu. Wtedy przygotowywano nowy wypiek.
Wodę, w celach spożywczych oraz do mycia się, czerpano za pomocą wału z korbą, ze studni znajdującej się na podwórzu. Babcia dbała o higienę. Zawsze wieczorem grzana była woda i myliśmy się
w dużej miednicy. Pamiętam, że bardzo nie lubiłem myć nóg, bo szczypały mnie, chyba od podrapania przez źdźbła traw i zbóż, a także od pokrzyw i ukąszeń komarów Najbardziej swędziały mnie stopy na wierzchu
i po umyciu, już w łóżku, drapałem je aż do krwi, miałem potem strupki, ale drapanie dawało mi ulgę.
Latem dużą plagą w domu były muchy. W gospodarstwie, gdzie blisko domu mieszkalnego hodowano świnie, konie, krowy, gęsi i kury, trudno byłoby się spodziewać, że tej plagi nie będzie. Babcia
z Ciotką Janką walczyły z muchami na różne sposoby. Przy małej ilości much zasłaniano okna wytwarzając półmrok. Jedno z okien lub drzwi odsłaniano i otwierano, aby padało światło i gałęziami przeganiano muchy z pomieszczenia, a one najchętniej kierowały się w tamtą stronę . Mocowano też lepy kupowane
w sklepiku i stawiano szklane naczynia o okrągłym kształcie, będące pułapką na muchy. Naczynia te, tzw. muchorki wypełnione serwatką, a muchy dostawały się do nich przez specjalny otwór od dołu. Kiedy już tam weszły nie umiały znaleźć wyjścia i topiły się. Przy bardzo dużej ilości much sięgano po sposoby bardziej radykalne, truto muchy specjalnym dymem. Na ten czas nikogo w mieszkaniu nie mogło być,
a potem należało dobrze wywietrzyć pomieszczenia. Ciekawe w tym wszystkim było to, że w sypialni, przylegającej do kuchni nie było much. Jak się później dowiedziałem, uzyskiwano to dzięki chłodowi tam panującemu, pomimo upału na zewnątrz, bowiem izolację cieplną ścian w tej części budynku stanowiły trociny wymieszane z wapnem. A poza tym w tym pomieszczeniu starannie zamykano i zasłaniano okna oraz drzwi.
5. Żniwa
Okres żniw był dość nerwowy dla gospodarzy, bo istniało zagrożenie złą pogodą. Chyba z tego powodu ludzi na polu było w tym czasie więcej niż zwykle i koszono nie tylko w pojedynkę, ale na dwie,
a nawet trzy kosy. Za kosiarzem zboże odbierały kobiety i układały garście na ściernisku. Później wiązano snopki, a na koniec ustawiano w kopki /mendle/, co stanowiło prowizoryczne zabezpieczenie zbiorów przed ewentualnymi opadami.
Przez wiele lat do koszenia zboża używano kos, później pojawiły się kosiarki zwykłe, a jeszcze później żniwiarki i snopowiązałki. Dużo było, jak pamiętam, dyskusji, o jakości koszenia i o traceniu plonów przy zastosowaniu maszyn, ale nie miało to większego wpływu na wkraczanie techniki na wieś.
Podczas żniw zabierano mnie w pole. Gdy dorośli pracowali w pocie czoła, ja zawsze czymś się zajmowałem, zwykle w cieniu pod miedzą, w pobliżu bańki z czarną kawą. Gdy byłem większy pomagałem ustawiać kopki, a z czasem nawet wiązać snopki. Podczas zwózki zboża do stodoły Dziadek zabierał mnie na drabiniasty wóz. W drodze powrotnej jechałem na samej górze załadowanej fury. Przejażdżka ta była trochę niebezpieczna, ale stanowiła dla mnie dużą atrakcję. Na szczęście nie mieliśmy nigdy wywrotki, bo Dziadek starannie układał snopki i jechał ostrożnie po wyboistej drodze. Lubiłem też pod wieczór jeździć z Dziadkiem po seradelę lub inną zielonkę, która stanowiła karmę dla bydła.
6. Zapasy
Dziadkowie mieli wykopaną w ziemi piwnicę, zabezpieczoną od góry wysokim nasypem z ziemi, chroniącym ją: zimą przed mrozami, a latem przed upałami. Do piwnicy schodziło się po stromej, drewnianej drabince. Gromadzone tam były ziemniaki i warzywa do codziennego użytku w okresie zimy /nadmiar ziemniaków przechowywano w kopcach/, a także różne przetwory, np. soki, zawekowane wiśnie, borówki, a w lecie nie brakowało tam także produktów z gospodarstwa wiejskiego, jak: świeże
i zsiadłe mleko, śmietana, sery , jajka, masło itp. Masło Babcia wyrabiała w maśniczce. Lubiłem się temu przypatrywać, a nieraz popróbowałem pomagać Jej w tej pracy.
Od dzieciństwa byłem przyzwyczajony do spożywania produktów mlecznych i dopiero teraz potrafię docenić, co to były za smakołyki.
Jako mały chłopiec lubiłem też próbować słodkich soków, które czasem dostawałem od Babci
w małym kieliszeczku. Jednego razu upiłem się odrobiną soku wiśniowego i śpiewałem :
Za gółą, za gółą ,
sama nie wiem za któłą,
kazała mi przychodzić,
sama nie wiem co łobić ?
Używałem słowa sama, ponieważ byłem wychowywany przez ciotki oraz matkę i przyswajałem sobie ich mowę. Sok wiśniowy był robiony metodą umieszczania owoców w słoju i przesypywania ich cukrem. Słój stał w słońcu, na parapecie okna, a jego otwór obwiązywany był kawałkiem białego płótna, aby nie wchodziły muszki i inne żyjątka. Sok nie zlany i nie pasteryzowany w odpowiednim czasie, dzięki naturalnym drożdżom na owocach, fermentował i w ten sposób powstawało niskoprocentowe wino. Innymi produktami przygotowywanymi na zimą, były suszone owoce. Wiśnie, jabłka i śliwki suszyło na specjalnych blachach, które wystawiano na słońce, w miejscach gdzie nie było dostępu drobiu i innych stworzeń. Lubiłem też wiśnie wyjmowane z soku, a także lekko podsuszone, wiszące niekiedy na drzewach, już długo po zasadniczym zbiorze.
7. Dzieci
Po sąsiedzku było kilkoro dzieci, więc bawiliśmy się ze sobą w rozmaity sposób. Były to przewrotki, albo wspinanie się po drzewach, biegi itp. Przez pobliskie łąki, płynęła rzeka Brzeźnica i w upalne dni chodziliśmy się tam kąpać. Kąpiel ta nie była wcale prosta. Rzeka wprawdzie była bardzo czysta i nie głęboka, bo sięgała nam gdzieś do pasa, ale woda była niezwykle zimna, bo na całej jej długości biły źródła, co można było zobaczyć, obserwując, jak na jej dnie piasek się burzy od wyrzucanej wody, albo jak z położonych niedaleko brzegu ?oczek? sączą się małe strumyczki. By wejść do rzeki trzeba było pamiętać o zahartowaniu ciała. Wkładało się do wody najpierw jedną nogą, potem drugą
i zmieniało się nogi aż do ich oswojenia z niską temperaturą. Następnie obmywało się ręce
i resztę ciała. Po takim obrządku można było już brodzić po rzece, ganiać się i uczyć się pływać „po piesku”. Zawsze trzymaliśmy się zasady, że jak tylko pojawia się „gęsia skórka”, to wychodzimy z wody. Wtedy kładliśmy się na trawie i wygrzewali swoje ciała w słońcu. Nie słyszałem, aby ktokolwiek z nas wtedy się przeziębił. Innymi dziecięcymi zajęciami było pieczenie ziemniaków na różne sposoby:
w ognisku, w specjalnych puszkach z dziurkami /puszki po konserwach/, w popielniku suszarni tytoniu itp. A po ulewach wchodziliśmy do rowów pełnych ciepłej, brudnej wody i mułu lub biegaliśmy po drodze specjalnie brudząc nogi w błocie. Mówiliśmy wtedy, że mamy cholewki. Bo warto przypomnieć, że przez wieś prowadziła wtedy droga gruntowa, błotnista i wyboista. Służyła wszystkim: pieszym, wozom ciągniętym przez konie i krowom pędzonym na pastwiska. Wiadomo, czysta nie była, ale jakoś nie chorowaliśmy.
A może taki sposób zabawy zapewniał nam naturalne szczepionki i uodpornienie?
W miarę podrastania, dzieci wiejskie miały coraz więcej obowiązków i to było początkiem naszego oddalania się od siebie. Ja nie byłem dzieckiem, które nie chciałoby pomagać, ale po prostu do tego się nie nadawałem, bo nie znałem tej pracy z codziennego doświadczenia. Jeszcze poganianie konia za kieratem podczas młocki udawało mi się, ale już bardziej skomplikowane prace przerastały moje możliwości. Jednego razu, kiedy Dziadek miał chorą nogę, zaprzągł konia do kultywatora, pokazał jak nim kierować i ruszyliśmy na pobliskie pole, tuż za drogą. Pierwszy raz przejechałem wokół „stajonka”
i wszystko było w porządku. Za drugim razem, na przeciwległym końcu pola, manewr skrętu się nie udał. Kultywator przewrócił się na bok, a że koń był „ognisty” i nieufny do mnie, przestraszył się i pognał przed siebie w stronę drogi. Po drodze był sad, więc skręcił w prawo, prosto w mak sąsiada Kośmidra. Dziadek stał na drodze i mimo chorej nogi zdołał konia opanować, a z sąsiadem musiał się rozliczyć za tę szkodę.
Niby było mi dobrze na wsi, ale cały czas wychodziłem na drogę i patrzyłem gdzieś tam daleko,
w stronę zakrętu. Wypatrywałem, czy czasem nie zobaczę mojej Mamy jadącej na rowerze
z Jedrzejowa. Czasem chodziłem, aż za zakręt, bo za nim były dwa sklepy spożywcze, a w nich landrynki, spośród których najbardziej pamiętam migdałowe i malinowe. Tam, przy sklepach, rozpościerała się dalsza perspektywa. Droga rozwidlała się i skręcając w lewo wybierało się „odnogę” wiodącą wśród pól do Wolicy,a dalej, skręcało się w prawo, w lepszą, asfaltową wiodącą do Jędrzejowa. Druga „odnoga” /ta
w prawo/ też wiodła do Jędrzejowa, ale przez Kulczyznę. Była krótsza, ale na żadnym odcinku nie utwardzona i trudna do przebycia, szczególnie po deszczu.
Idąc do sklepu, na zakręcie drogi mijało się remizę strażacką, którą zapamiętałem z odbywających się tam zabaw. Dziadek lubił taniec i zapewne dlatego raz byłem z nim na takiej zabawie, ale krótko, ponieważ rozeszła się wiadomość, że przychodzą na zabawę chłopaki z Brusa i może być niebezpiecznie.
Patrząc sprzed sklepu w stronę Kulczyzny, widać też było piętrowy budynek szkoły.
Ruch na powietrzu, dobra woda, czyste środowisko, to wszystko było mi bardzo potrzebne dla odpowiedniego rozwoju, zwłaszcza po tych wielu chorobach okresu niemowlęcego i wczesnego dzieciństwa, kiedy to kilkakrotnie lekarze nie dawali nadziei, że przeżyję.
Zimą rzadko wyjeżdżałem do Dziadków. Za to Dziadek chcąc czasami zrobić nam przyjemność, przyjeżdżał do miasta saniami zaprzężonymi w dwa konie i trochę nas powoził poza miastem, ale będąc
w mieście musiał się bardzo namarznąć, bo nawet na chwilę nie mógł od koni odejść.
8. Pamięć
Na starsze lata Dziadkowie pozostawili sobie jedną działkę pola, aby nie być zależnym od kogokolwiek, co wynikało zapewne z ich twardego charakteru. Ja natomiast zdążyłem podrosnąć
i wyjechałem do szkoły w Warszawie. Kontakt nasz się wtedy rozluźnił.
Pewnego dnia Dziadek zachorował i lekarze w szpitalu nie dali rady mu już pomóc. Mama nie powiadomiła mnie o pogrzebie, obawiając się, że będzie to dla mnie zbyt duże przeżycie. Ale sądzę, że nie była to dobra decyzja. Pozostały mi tylko zdjęcia z Jego pogrzebu.
Babcia żyła znacznie dłużej. Po śmierci Dziadka pola już nie uprawiała, za to często przyjeżdżała do Jędrzejowa. W okresie wakacyjnym, kiedy Mama wyjeżdżała, a ja zostawałem sam w domu
i pracowałem w sklepie, Babcia była ze mną i zawsze zrobiła mi coś dobrego do jedzenia. Bardzo lubiłem te Jej pobyty. Chodziła do kościoła i dużo ze mną rozmawiała. Twierdziła, że nie doczeka chwili, gdy się ożenię, a jednak doczekała. Miała dużo ciekawych przemyśleń. Podkreślała min., że na świecie jest bardzo dużo oszustwa, z czym nie mogła się pogodzić. Kiedy umarła, zostałem powiadomiony o Jej pogrzebie i zebraliśmy się całą rodziną by ją pożegnać. Odprowadziliśmy ją na miejsce wiecznego spoczynku, do wspólnego grobu z Dziadkiem, na Cmentarzu w Jędrzejowie.
Zawsze będę pamiętał moich Dziadków. Ciężko pracowali aby ziemia przynosiła dobre plony i aby utrzymać rodzinę. Dzięki temu przekazali gospodarstwo w dobrej kondycji następnemu pokoleniu. Pamiętam, że kiedy Dziadek widział zaniedbane gospodarstwo, męczyło go to. Nie mógł się pogodzić, że można do tego dopuścić. Przypuszczał, że może to być wynikiem pijaństwa i nie potrafił tego usprawiedliwić. Mówił, że pijak po prostu nie chce przestać pić, bo jakby chciał, to w każdej chwili mógłby przestać. Teraz już wiemy, że to akurat nie jest prawdą, ale dowiedzieliśmy się o tym dopiero wiele lat później. Na przykładach zaobserwowanych właśnie w Jędrzejowie zrozumiałem , że są ułomności ludzi, których nie da się wyleczyć. Może w przyszłości inżynieria genetyczna pomoże ludziom także w tym względzie.
W sposób bezkonfliktowy, gospodarstwo po Dziadkach przeszło w ręce Ciotki Janiny i jej męża Wojciecha Kamińskiego, również bardzo pracowitych ludzi. Ich zasługą było min. wybudowanie, w miejscu starego drewnianego domu, nowego, murowanego. Ale Oni też już zakończyli swoje pracowite życie na ziemskim padole i spoczęli na cmentarzu w Jędrzejowie.
Zbigniew Latkowski
26.09.2006; korekta 02.2010
publikacja na blogu: 24.08.2011 r