Wychowanek Generała Andersa

           

               Wydaje mi się, że nieźle znam historię II wojny światowej. Jeśli nawet niektórych zagadnień nie zgłębiłem dokładnie, to przynajmniej mam pogląd na sprawę oraz wyraźny stosunek do zdarzeń i ludzi biorących w nich udział. Jednakże wiele razy przekonałem się, że moja wiedza jest typowo podręcznikowa. W sytuacji, gdy spotykam świadków „tamtych lat” i poznaję ich osobiste przeżycia, jestem zaskoczony i mam poczucie, że dopiero w tym momencie rozumiem to, co tak naprawdę się wtedy działo. 

               Ostatnio jestem pod wrażeniem losów ludności polskiej z kresów wschodnich II Rzeczpospolitej. Uświadomiłem też sobie, jak ogromna odpowiedzialność za setki tysięcy ludzi spoczywała wtedy na Generale Władysławie Andersie, mocno doświadczonym, schorowanym i zmęczonym człowieku. W czasie, gdy w okupowanej Polsce szalał terror, masowo unicestwiano ludność w obozach zagłady, nie mogła oficjalnie działać rodzima oświata
i inne instytucje, On, na terenie obcego państwa, tworzył wojsko – Polskie Siły Zbrojne.
 

 

 

Generał AndersGenerał Władysław Anders /1944/

 

               Śmiało można powiedzieć, że powstało „coś” znacznie większego niż wojsko, powstała bardzo ważna dla polskich obywateli instytucja, skupiająca nie tylko osoby zdolne do walki, ale także kobiety i dzieci wymagające opieki. Do Armii Andersa masowo ściągali Polacy z całego Związku Radzieckiego, bo co Ci deportowani z kresów wschodnich nasi rodacy mieli robić na obcej ziemi … głodni, obdarci, zmęczeni i przerażeni …  Dowiedziawszy się o tworzeniu Polskiego Wojska wstępowali do niego, aby walczyć, garnęli się także, żeby znaleźć schronienie pod „jego skrzydłami”.

 

               Gdy teraz, w listopadzie 2010 roku, przygotowywaliśmy się do pogrzebu naszego wuja Eugeniusza Lamcha, przypominało nam się wiele z jego wcześniejszych wypowiedzi. Mówił min., że w jego umyśle wciąż uwijają się cienie obdartych i wynędzniałych postaci sprzed lat, z którymi przeżył straszliwy koszmar. Nic dziwnego, przecież, gdy wybuchła II wojna światowa Eugeniusz był dzieckiem, miał zaledwie jedenaście lat. Matka z siostrą i bratem przebywała akurat u swojej rodziny w Ostrołęce koło Sandomierza, a On pozostał na kresach wschodnich, w osadzie Stachowo, gmina Świsłocz, powiat Wołkowysk, na obszarze dawnego województwa białostockiego. Obecnie jest to teren Białorusi. Pozostał tam ze swoim Ojcem, w gospodarstwie rolnym, które Jan Lamch, tak jak i inni Legioniści, otrzymał od Piłsudskiego. Ziemia pochodziła z parcelacji dużego majątku Bodendorfów, za którą, co pół roku, osadnicy-legioniści wpłacali kolejne raty do Banku Ziemskiego w Wilnie.

 

                Pewnie po wybuchu wojny nikt z Lamchów nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nigdy rodzina nie spotka się razem. Zrozpaczona Matka podjęła wprawdzie heroiczną próbę dotarcia do męża i syna, zostawiając pozostałą dwójkę dzieci /Otolię i Henryka/ w Ostrołęce, ale dopiero wiosną 1940 roku, udało Jej się zbliżyć do tamtych terenów
i od napotkanych ludzi dowiedzieć się, że Jej mąż, wraz z pięćdziesięcioma innymi osobami, został rozstrzelany pod lasem. Podobno przed egzekucją krzyczał, rozpaczliwie prosząc, żeby Go nie zabijali, bo czekają na Niego małe dzieci.
O losach syna, nikt nic nie wiedział.

                Po wojnie wujenka Jadwiga Stąporowska, której udało się powrócić z zesłania na daleki wschód Związku Radzieckiego opowiadała trochę inną wersję zdarzeń:

– Około połowy października 1939 roku, do Jana Lamcha przyjechał furmanką chłop z pobliskiej wsi, wynająć Go do kopania studni. Wtedy Jan pozostawił syna Eugeniusza pod naszą opieką /tzn.szwagrostwa: Jadwigi i Stanisława Stąporowskich, także osadników w Stachowie/ i pojechał wykonać zaproponowaną mu robotę. Od tej pory ślad po
nim zaginął.

               Trudno powiedzieć, co tak naprawdę stało się z naszym Dziadkiem Janem Lamchem. Faktem jest, że podobnie jak wielu innych mieszkających tam Polaków, nie podpisał tak zwanej „lojalki”, po zagarnięciu wschodnich ziem
II Rzeczpospolitej przez Armię Czerwoną. W tej sytuacji wyjazd do kopania studni, nie wyklucza rozstrzelania, czy zamordowania w inny sposób. Tym bardziej jest to prawdopodobne, że później nikt Go już nigdzie nie widział.

               Tak czy inaczej Eugeniusz pozostał z wujostwem Stąporowskimi i w lutym 1940 roku razem z Nimi, wywieziony został w głąb Związku Radzieckiego.

               Wiele razy później wspominał tę niesamowitą podróż:

– Jechaliśmy kilka tygodni, „bydlęcymi wagonami”, przeważnie starsi mężczyźni, kobiety i wiele dzieci w różnym wieku. W czasie podróży ludzi dziesiątkował głód, ziąb oraz choroby i na każdym postoju pociągu trzeba było kopać nowe mogiły. Każdego dnia i w każdą noc towarzyszył nam strach, niepewność, ból po śmierci kolejnych osób i rozpacz
z powodu braku kontaktu z najbliższymi.

 

               W ten sposób Eugeniusz dotarł do miejscowości Karabasz, w okolicach Czelabińska na Uralu. Mając inne
niż Wujowie nazwisko, rozdzielony został z Nimi i oddany do sierocińca. Były tam stosunkowo dobre warunki mieszkaniowe, nie był głodny, a poza tym nauczył się tu jeździć na łyżwach i nartach. Karabasz kojarzy mu się też ze smakiem pomarańczy, których spróbował tu po raz pierwszy w życiu. W sierocińcu odwiedzili Go Wujowie Stąporowscy osadzeni w obozie dla Polaków około siedmiu kilometrów od Niego.. Dowiedział się wtedy, że Wuj Stanisław ciężko pracuje w kopalni rudy żelaza.

               W Karabaszu miało też miejsce zdarzenie, o którym Wujenka Stąporowska opowiadała po powrocie z wielkim przejęciem:

– Gdy dzieci polskie trafiły do sierocińca były głodne, brudne, wynędzniałe, zarobaczone i obdarte. Nic też dziwnego,
że rozpoczynano kontakty z Nimi od zabierania ich mocno zużytej „garderoby”, która następnie była palona. Ale Eugeniusz miał skórzane buty, które bardzo sobie cenił, które osobiście zrobił dla Niego Ojciec. Trudno było mu rozstać się z nimi również dlatego, że dzięki nim zdołał przetrwać bardzo trudny czas podróży. Schował więc buty
w krzakach, a przy nadarzającej się okazji przekazał je wujostwu Stąporowskim. Gdy Ci znaleźli się w sytuacji kryzysowej, bo w obozie nie było co jeść i ludzie umierali z głodu, wymienili u miejscowych ludzi owe buty na słoninę oraz chleb
i dzięki temu udało im się przetrwać najgorszy czas. P
rzy wielu okazjach, w gronie rodzinnym przypominany jest ten fakt, z bardzo mocnym podkreśleniem, jak bardzo cenną rzeczą są porządne, skórzane buty:   

– chronią nogi w każdą pogodę, a w trudnych sytuacjach mogą nawet uratować życie.  

                Po wybuchu wojny pomiędzy III Rzeszą a Związkiem Radzieckim /22.06.1941/, zawarto układ Sikorski-Majski /30.07.1941/ przywracający stosunki dyplomatyczne, zerwane 17.09.1939 roku, po napaści Armii Czerwonej na Polskę. Układ miał na celu wspólną walkę obu państw z III Rzeszą. W protokole dodatkowym rząd ZSRR zagwarantował „amnestię” dla obywateli polskich, będących więźniami politycznymi i zesłańcami przetrzymywanymi w więzieniach
i obozach. Na mocy tych dokumentów 4 sierpnia 1941 roku zaczęły powstawać Polskie Siły Zbrojne w ZSSR. Ich organizację i dowodzenie powierzono Generałowi Władysławowi Andersowi, czterokrotnie rannemu w kampanii wrześniowej, do tej pory przetrzymywanemu /od 1939 r/  w więzieniu NKWD na Łubiance.

 

              dzieci_u_andersaiiUzbekistan, maj 1942 rok. Dzieci docierające do formułującej się Armii Andersa.
Foto inż Ostrowski. Ze zbioru Instytutu Gen. Sikorskiego w Londynie.     

 

               W ostatnich dniach lipca 1941 roku wuj Stanisław Stąporowski powiadomił Eugeniusza, że ich obóz
w Karabaszu będzie likwidowany.. W umówionym dniu, o godzinie trzeciej nad ranem, Eugeniusz uciekł z sierocińca
i pociągiem wyjechał z wujostwem do Uzbekistanu. Dotarli do kołchozu, który prawdopodobnie nazywał się Samsonówka i mieścił się gdzieś niedaleko Ałma-Aty. Za pracę w kołchozie dostawali jedzenie i mieszkanie w jednym ze znajdujących się tam budynków gospodarczych.

               Tym razem Eugeniusz też nie pozostał długo z wujostwem. Gdy dowiedział się, że w pobliskiej miejscowości Szachta powstaje Polskie Wojsko, opuścił rodzinę i wstąpił do Junaków i wraz z tą jednostką przemieścił się na południe, do Krasnowocka, miasta portowego nad Morzem Kaspijskim, a dalej okrętem do Pahlewi
/obecnie Bander-e Anzall/ w Persii /Iran/.

               Dokonując przeglądu junackich szeregów, władze jednostki dopatrzyły się, że Eugeniusz jest za młody, aby służyć w wojsku i oddany został do wędrującego za żołnierzami polskiego sierocińca. Na nowo wstąpił do Junaków
w Teheranie i w połowie 1943 roku miał z wojskiem wyjechać do Południowej Afryki. Jednakże po drodze, w Palestynie, dokonywano ponownie przeglądu szeregów najmłodszego wojska i zdecydowano, że lepiej aby Eugeniusz  wraz
z rówieśnikami kontynuował naukę w Junackiej Szkole Powszechnej. Wkrótce, zmuszony był jednak przerwać szkołę,
bo stracił wzrok i przez około pół roku przebywał w izolatce.

               Po wyzdrowieniu, wraz z dwudziestoma innymi chłopcami został wybrany do angielskiego oddziału wojskowego i wysłany do Egiptu. Tu odbył kilkumiesięczny kurs wojskowy, tzw. „Szkołę Łączności”, ale uznano, że jest za młody, aby pójść na front. Zamiast do walki we Włoszech, skierowany został do Pierwszej Państwowej Szkoły Mechanicznej w Te-el-kebir, a po jej ukończeniu zdał egzamin czeladniczy. Zaraz po tym przydzielony został do Korpusu Zmechanizowanego Polskiego Wojska w Cassano, który przygotowywał się do wyjazdu do Anglii.

 

 

lamch. dzieciństwo i dorastaniejpgEugeniusz Lamch: po wyjsciu ze szpitalnej izolatki /16.04.1943/, jako uczeń Szkoły Łączności i Szkoły Mechanicznej.
Zdjęcia ze zbiorów Otolii Ziemniak, siostry Eugeniusza.

 

               Okrętem przypłynęli do Southampton /Anglia/. Stamtąd pociągiem przewieziono ich do obozu Hemslej, niedaleko Yorku, gdzie zostali zdemobilizowani. Koniec wojny oznaczał również kres funkcjonowania obozów wojskowych. Przebywający w nich ludzie stanęli przed dramatycznym wyborem: pozostać na emigracji, czy wracać do nowej, innej Polski, dla której ich ziemie rodzinne były już poza granicami.

               W 1945 roku, gdy zakończyła się wojna, Eugeniusz miał 17 lat. Przypomniał sobie, że w plecaku ma kartkę papieru, którą przekazali mu w chwili rozstania wujowie Stąporowscy, a na niej zapisane są dwa adresy: do Stachowa
i do Ostrołęki. Napisał więc listy prosząc o kontakt kogoś z rodziny, ale nigdy nie otrzymał na nie odpowiedzi. Wraz
z upływem czasu utrwaliło się w nim przekonanie, że został sam, że nikt z rodziny nie przeżył wojny. W tej sytuacji zdecydował się na podjęcie proponowanej mu pracy  w fabryce „Whitehead” w Bradford, produkującej dywany.
Było to na początek dobre rozwiązanie, bo zaczął zarabiać pieniądze i mógł zamieszkać w hotelu robotniczym „Codrerley”. 
                                     

                               

juz_w_cywilu   W cywilu. Ze zbiorów Otolii Ziemniak, siostry Eugeniusza.

 

               W okresie pobytu w Anglii kilkakrotnie zmieniał zatrudnienie. Pracował, jako robotnik w kilku fabrykach,
jako ślusarz, a także w polskiej rzeźni. W
 „fabryce dywanów” w Bradford poznał Angielkę, Joyce Hewitt, z którą w 1953 roku ożenił się.

               Ciekawy był początek znajomości Joyce i Eugeniusza:

– Joyce była adorowana przez pewnego Anglika, którego nie lubiła, ale i nie potrafiła się od niego uwolnić. Doszło do tego, że ów mężczyzna stał się ordynarny w stosunku do Niej, zaczepiał Ją, a nawet Jej groził. Eugeniusz obserwował kłopoty nieznanej sobie bliżej koleżanki z pracy i bardzo chciał Jej pomóc. Gdy któregoś dnia po zakończonej pracy Anglik znowu ordynarnie zaczepił Joyce, Eugeniusz stanął w Jej obronie i poskromił natręta. To wydarzenie sprawiło, że Joyce i Eugeniusz zostali przyjaciółmi, a z czasem połączyło ich uczucie miłości i odbył się ich ślub. Ze związku tego urodziło się pięcioro dzieci.

     

               Silne przeżycia wojenne, długi okres życia w niepewności i brak kontaktu z najbliższymi sprawiły, że już pod koniec lat pięćdziesiątych rozpoczęły się kłopoty zdrowotne Eugeniusza, które ciągnęły się do końca życia i przysporzyły mu wielu problemów.   

 

               W drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku Biuro Informacji i Poszukiwań PCK, pomagające
w nawiązywaniu kontaktów „pogubionym” członkom rodzin, odpowiedziało na list siostry Eugeniusza, Otolii, zamieszkałej w Sandomierzu, powiadamiając Ja, że Jej brat mieszka na terenie Wielkiej Brytanii. Dzięki tej informacji nawiązana została najpierw korespondencja pomiędzy Nimi, a później odbywały się także wzajemne odwiedziny. Podczas pobytów Eugeniusza w Sandomierzu obserwowaliśmy, jak z biegiem lat nasila się Jego tęsknota za Ojczyzną. W końcu sprowadził się do Polski i ostatnie siedem lat życia spędził w Pielęgniarskim Domu Opieki
w Czerwonej Górze koło Kielc. Wielokrotnie wyrażał też wolę, aby prochy Jego spoczęły w Ziemi Ojczystej, w stronach rodzinnych Matki. Spełnione zostało Jego życzenie. 18 listopada 2010 roku, w obecności swoich angielskich dzieci
i polskiej rodziny, pochowany został na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu.

 

           Tak zakończyła się historia Polaka – Tułacza. Uczył się i dorastał podczas wędrówki przez obce kraje, podążając za Armią Generała Andersa. Co wtedy myślał, co czuł, co działo się w sercu tego dziecka .,.. bez rodziców, rodzeństwa, własnego kąta …  Nigdy o tym nie mówił …  Ale przecież nietrudno sobie to wyobrazić …

                        gienek_dor

Eugeniusz Lamch rok 1984. Ze zbiorów Otolii Ziemniak siostry Eugeniusza

 

               Gdy wuja Eugeniusza nie ma już wśród nas, zastanawiamy się, jak można by krótko scharakteryzować Jego osobowość, ukształtowaną przecież w dużej mierze przez niebywałe warunki życia i wychowania.

– Wydaje nam się, że na pierwszy plan wysuwa się Jego wrażliwość na krzywdę innych ludzi. Sam posiadał niewiele dóbr materialnych, ale tym, co miał, chętnie dzielił się z potrzebującymi. Bardzo kochał swoją rodzinę, żonę dzieci, wnuki i prawnuki. Zdjęcia ich traktował jak relikwie, a niektóre z nich, oprawione były w ramki i znajdowały się na widocznym miejscu w jego poloju. Był staranny, dokładny, „poukładany”, bardzo dbający o swoje rzeczy osobiste, ubrania, drobiazgi. Mieliśmy wrażenie, że ciągle szuka właściwego dla siebie miejsca na ziemi i że ciągle jest niezadowolony z tego, gdzie się aktualnie znajduje. Wszystko, co polskie, robiło na Nim wielkie wrażenie. Bardzo był dumny z tego, że mógł zobaczyć Warszawę, Kraków, Kielce, Sandomierz i Sandomierszczyznę. Bardzo ważną dla Niego była wiara w Boga i podkreślał, że Jemu zawsze chce służyć jak najwierniej.

 

               Spotkamy różne cyfry określające liczebność Armii Generała Andersa. Jednakże biorąc pod uwagę osoby wyprowadzone z ZSSR przez Morze Kaspijskie na Bliski Wschód i podążające dalej różnymi drogami,
można mówić o:

– 41 tysiącach wojskowych i 74 tysiącach cywilów, w tym około 20 tysiącach dzieci.

  

                A co stało się z setkami tysięcy osób deportowanych na wschód, które nie wyjechały z Armią Generała Andersa?  

– Dla kilkuset tysięcy z Nich, Związek Radziecki stał się miejscem wiecznego spoczynku. Następne około 250 tysięcy zostało repatriowanych na tak zwane Ziemie Odzyskane w Zachodniej Polsce, w czasie masowej wymiany ludności po II wojnie światowej. A niektórzy zamieszkali w ZSSR na stałe. I jeśli już nie Oni sami, to ich potomkowie wciąż tam żyją.

 

 

 

 

 

 

 

 

Bielacka i Bielaski

 

Autor oowiadania – Antoni Ryszard Sobczyk

               W okresie międzywojnia, każdego roku, najpóźniej po św. Józefie, moja Babcia i inne kobiety z jędrzejowskich wsi, urządzały bielacke. Od krążących po wsiach „wopniorzy” kupowały palone wapno, aby po jego odpowiednim przygotowaniu odnowić swoje domostwa: w środku, a także na zewnątrz. 

               Na białej od wapna „furkce”, ciągnionej przez lichą szkapę, wiózł Żyd nabyte w wapienniku bryły palonego wapna. Jadąc przez poszczególne wsie krzyczał głośno, ile tylko miał tchu
w sobie:

– Wapnoooo, apnoooooo przedajjjjeee, … zachęcając w ten sposób gospodynie do jego nabywania.        

              Z boku furki wisiała „zmyślna” waga. Stanowił ją zawieszony na pętli dębowy kij, z dwoma płytkimi nacięciami. Na jednym końcu kija wisiało stare blaszane wiadro lub drewniany kubeł, a do drugiego końca przywiązany był kamień równoważny. Jeżeli gospodyni chciała pięć kilo wapna, wtedy Żyd przesuwał kij w pętli na pierwsze nacięcie, jeżeli zaś dziesięć, to na drugie. Mówiono, że waga ta jest pewna „jak pieniądze w żydowskim banku”, to znaczy, że jest ona akuratna. Zdarzało się, że niedowiarkowie sprawdzali wagę kupionego wapna, na jedynej we wsi wadze, należącej do mojego Dziadka Jaśka, zwanej „przeźmionkiem”, działającym na tej samej zasadzie, co „żydowska” waga.

 

przezmionek_iiWygodzki „przeźmionek”

 

            Ceny oferowanego towaru można było porównywać, bo objazdowych handlarzy było wielu.
Na cenę miała wpływ jakość oferowanego wapna, zależna od miejsca, w którym skały były wydobywane i wypalane. Najwięcej wapienników znajdowało się w miejscowościach położonych
w rejonie Chęcin, a najbardziej cenione było wapno z Tokarni, z racji czystego, bez przerostów, wapienia, pozyskiwanego w tamtejszych kamieniołomach. Oprócz czystości skały, dla jakości wapna ważną rzeczą, na którą przy kupnie zwracały uwagę doświadczone gospodynie, było to, by bryła była przepalona na wskroś. Jeżeli nie było tak, to podczas gaszenia pozostawał niezlasowany kamień.

               Gdy wypalone bryły wapienne zostały już zakupione, można było przystąpić do gaszenia, które polegało na zalaniu ich, przeważnie w cebrzyku, odpowiednią ilością wody. Następnie, mając baczenie na oczy, należało motyką starannie i ostrożnie mieszać zawartość, aż do całkowitego rozpuszczenia się bryłek i uzyskania mleczka wapiennego. Taki roztwór w ciągu paru dni zgęstniał do tego stopnia, że powstała bielutka masa, którą można kroić jak masło. Wtedy to, wykrojona porcja „masła” mieszana była z wodą do uzyskania roztworu o gęstości słodkiej śmietany.

               Nadszedł czas, aby do otrzymanego roztworu gospodyni dosypała niebieskiego proszku, nazywanego „lachmusem”, z sobie tylko znanym wyczuciem, jeżeli chodzi o ilość. Lakmus nadawał wapiennej bieli odpowiednią głębię i ledwie dostrzegalny błękit. Teraz, maczając w przygotowanym roztworze pędzel wykonany ze słomy z prosa, można było zrobić próbne „mazy” i jeśli kolor został zaakceptowany, przystąpić do bielenia. Wszystkie te czynności były bardzo ważne, bo jeżeli gospodyni przedobrzyła, na przykład z lakmusem, to chałupa miała zbyt „siwy” kolor i taka gospodyni wytykana była palcami oraz obśmiewana przez sąsiadki.

 

               

mapaiiFragment mapy z 1936 roku, na której kartograf nie znający zapewne miejscowej tradycji,
umieścił nazwę Białaski zamiast Bielaski. 

 

               Przedstawię teraz opowiastkę, która utrwaliła się w świadomości lokalnej społeczności, co wyraziło się w nazywaniu miejsca jej akcji -„Bielaski”. Idąc z Wygody leśną dróżką obok jeziorka Klisowiec w stronę Podlaszcza, przechodziło się obok dwóch śródleśnych zagród.W jednej z nich mieszkała rodzina, której nazwiska nikt nie pamiętał, a wszyscy mówili o nich Peltony. W drugiej chałupie natomiast, mieszkały macocha z pasierbicą i mówiono o nich Bielaski. Żywot ich nie był lekki. Tak nieszczęśliwie im się życie ułożyło, że zostały same i skazane na siebie w tym śródleśnym odludziu. Macocha podobno nie była złą kobietą, ale pasierbica jej po prostu nie znosiła. Tak, czy owak, nie było między nimi zgody, a tylko ciągłe waśnie i wzajemne dokuczliwości. Obie kobiety były lubiane we wsi za pracowitość, uczynność i wesołość. Wynajmowały się do prac w polu i gospodarstwie; min. pomagały w rwaniu, międleniu i czesaniu lnu, tkaniu płótna oraz przędzeniu wełny. W zimowe wieczory chętnie widziane były w różnych chałupach przy „darciu” pierza, a że znały opowieści i przyśpiewki na każdą okazję, to żaden wyskubek, ani inne wiejskie zdarzenie, nie mogło się bez nich odbyć.

               Pewnego dnia, wczesną wiosną, „wpadła” do babci Teofili mieszkającej na Wygodzie „młoda” Bielaska, aby pożyczyć lakmusu do wapna. Tłumaczyła:

 Mom bielić chałupe, a tak mie chopoki na jarmaku w Jendrzejowie zagodały, że zapómniałam se kupić lachmusu.

Z tymi adoratorami to mogła być i prawda. Mówiono o niej, że:

– Dziewucha z ni ślno, zdrowo, cerwóno po gembie.  A chopoki ciekajo za niom ze ło! Ale lakmusu najpewniej nie kupiła, dlatego, że jak zwykle nie wystarczyło jej pieniędzy na wszystkie sprawunki.

               Parę dni później, z ledwością przywlokła się do Babci ciężko chora macocha, prosząc, prawie z płaczem, o ratunek:

– Tełosiu kochano, chorom takom … postowcie mi bańki, a moze pijowki, abo, co. Przewioło mie przy wybiraniu źmioków z kopca u Bieli.

Po postawionych bańkach, w wielkiej jeszcze gorączce chciała wracać do domu, ale Babcia jej to wyperswadowała:

–  Musicie polezyć i wydobrzyć. Mocie wielgaśno goroncoś i bańki corne jak smoła. Natre wos gensim smalcem. Jak przeziembicie baniki to złapie wos zopolynieLezcie!

               Wtedy to, gdy chora macocha leżała wygrzewając się pod pierzyną, popijając gorące mleko
z masłem i miodem oraz zagryzając czosnkiem, żaliła się na pasierbicę opowiadając min. o bieleniu chałupy:

– Docie wiare Tełosiu jako łóna niedobro? Jak robiła wiosenne porzondki, to zdjina ino pół zogaty i pobieliła ino pół chałupy, i pół izby!  A widziała przecie zem choro.

 

 

ciotka_antoniego_iiMoja Ciotka z Wygody na tle zogaty. Zdjęcie sprzed 1939 roku

 

               Na trzeci dzień nie można już było macochy zatrzymać, więc dostała od Babci woreczek
z ziołami, a za odrobek drugi z lnem do parzenia i picia, a i fasoli na wzmocnienie. Zawinęła wszystko
w chustkę i powlokła się przez las, do swojej chałupy.

 

droga_antoniego_iiDroga z Wygody w stronę Klisowca i Bielasek /14.08.2010 r/

 

               Wiadomość o bielacce u macochy i pasierbicy rozeszła się szybko po okolicy i już inaczej
o nich ludzie nie mówili jak tylko, „Bielaski”, a i miejsce gdzie stał ich dom, tak jest nazywane do dzisiaj.

               Los zadrwił z  pasierbicy okrutnie. Za czas jakiś wyszła za mąż za wdowca.
               I wcale nie była lubianą macochą.

 

                                                                              Antoni Ryszard Sobczyk

 

 

Czerwony szal

 

               Pachnące łąki w dolinie Brzeźnicy i przedzierające się wody tej rzeki przez bagnisty teren „Torfianych Dołów”. Tam warto wybrać się na wakacyjną wędrówkę. Ledwie widoczna ścieżka „biegnie” najpierw prosto, a po pewnym czasie rozgałęzia się. Dziś pójdę w prawo, tam gdzie w gęstych zaroślach są rozlewiska z bagnistymi wysepkami. To jest jedno z najbardziej magicznych miejsc w tej okolicy. Łatwo stracić tu głowę i przenieść się w krainę niesamowitych przeżyć i młodzieńczych marzeń.

               Letnia zieleń oraz zapach łąk zapiera dech w piersiach. Trawa łaskocze po łydkach, a każde stąpnięcie płoszy chmary polnych koników i innych żyjątek. Kolorowe ważki fruwają z kwiatka na kwiatek, zachęcając do udania się w stronę rozmokłego torfowiska. One są tu prawdziwymi gospodarzami i przewodnikami. Zbliżam się do miejsc niedostępnych i niebezpiecznych przejść, znanych tylko wtajemniczonym.

                Cicho tu jakoś … Ledwie słychać szum płynącej wody i pojedyncze głosy gnieżdżących się ptaków. Rozchylam trzciny i spoglądam w stronę dwóch  „oczek wodnych”, oddzielonych od siebie grząską krawędzią.

elena_kalis_iii

 

             Tak, to jest to  miejsce. To tu widywano Topielicę, młodą kobietę utożsamianą ze szlachcianką Jadwigą z pobliskiego dworu, która porzucona  przez narzeczonego, z rozpaczy i zgryzoty utopiła się
w tych wodach, a ciała Jej nigdy nie odnaleziono. Legenda głosi, że delikatnym śpiewem i tańcem Jadzia wabi mężczyzn, wciągała ich w miłosne igraszki, po czym mści się, za nie osiągnięcie małżeńskiego szczęścia, wprowadzając ich do swoich „podwodnych salonów”. Podobno wielu mężczyzn oczarowanych Jej wdziękami, nigdy już nie powróciło z tej krainy wody i błota.

           

               Kolorowe ważki, których jest tutaj najwięcej, „zachęcają” do podejścia bliżej tego intrygującego miejsca. Otrząsam się z zadumy i spoglądam przed siebie. Za parę kroków trzęsawisko …  Przypominam sobie co mówili starsi ludzie: brzeg torfowiska jest zdradliwy, bo zazwyczaj podmyty
i nie wolno podchodzić na jego skraj.

               Muszę uważać … Zostaję na miejscu i przypominam sobie scenkę sprzed lat, której opis wiele razy dane mi było słyszeć.

               Półnaga kobieta, na widok której „mięknie” każdy mężczyzna, wyłania się z toni wodnej i z gracją stawia bose stopy, ledwie dotykając lustra wody. Cichutko sączy się Jej delikatny sopranik
i wtóruje mu plusk przelewającej się wody. Wykonuje zapraszające gesty, kłania się, czaruje …
Zdaje się mówić, chodź tutaj, nie bój się, będzie miło … Zwraca uwagę jej długi cieniutki szal, którego czerwony kolor symbolizuje miłość, czy może tragiczną śmierć, krew, cierpienie …  

              Przy ładnej pogodzie, gdy podejdzie się zupełnie blisko, wpatrując się w wodną głębinę, można ujrzeć „wirującą” Jadzię …

– Widziałem, jest piękna i zmysłowa …
– To prawdziwa Pani „Torfowych Dołów” oraz wieczna ich mieszkanka.

– Dość …

– Zawracam. 

 Foto: Elena Kalis  Bardzo dziękuję za umożliwienie skopiowania

Rakowianie

               Młodzi ludzie: mężczyzna i kobieta, szukając dla siebie miejsca na ziemi, natchnęli się na zieloną dolinę, na dnie której, tryskało źródło. Urzekły ich rozległe, kwitnące łąki i zachwycił dostatek dobrej wody. Poczuli się szczęśliwi i postanowili pozostać tu na zawsze …

               Taką uroczą scenkę, o treści ilustrującej początek osadnictwa ludzkiego na terenie swojej miejscowości przed kilkunastoma wiekami, przedstawiły dzieci ze Szkoły Podstawowej w Rakowie, podczas VII Konferencji Przedstawicieli Rakowskich Społeczności Lokalnych.

             dzieci. z rakowa

              Dzieci z Przedszkola i Szkoły Podstawowej w Rakowie
oczekujące na występ

               Obecnie Raków, w gminie Jędrzejów, to wieś, w której mieszka prawie 500 osób. Teren ten do dziś zachował urok i romantykę „tamtych czasów”, którą czuło się w zaimprowizowanej przez dzieci scence. Poza tym wszystko tu jest nadal proste, konkretne, przyziemne, bliskie, ludzkie …

Czym jest więc Raków dzisiaj?
– Wsią położoną kilkadziesiąt kilometrów od dużych ośrodków miejskich,
typową prowincją? …

– Zaraz, zaraz, jaką prowincją? … To nie prowincja, to dla nas „środek świata”. Tu  przecież wszystko zaczyna się i  kończy. To jest nasz byt realny, przestrzeń dobrze nam znana, bliska i kochana. To także niezwykli i szlachetni ludzie. To jest nasza „Mała Ojczyzna”.

               W Polsce jest kilkanaście miejscowości o nazwie Raków. Z całą pewnością najsłynniejszą z nich jest Raków leżący w powiecie staszowskim /świętokrzyskie/, miejscowość gminna, o bogatej historii, znana min. z działalności Arian czyli Braci Polskich, którzy osiedlili się tu pod koniec XVI wieku. Za to najstarszą spośród tych miejscowości jest nasz Raków w gminie Jędrzejów.  Jego początki sięgają XII wieku.

               W roku 2003 Witold Świtalski, Warszawiak, który zupełnie nie dawno osiedlił się wraz z rodziną w rejonie Rakowa Ariańskiego, zainicjował spotkania przedstawicieli miejscowości o nazwie Raków, w celu poznania się ludzi i nawiązania współpracy. Projekt ten zyskał poparcie i w 2010 roku odbyła się już VII Krajowa Konferencja Przedstawicieli Rakowskich Społeczności Lokalnych.

witekviWitold Świtalski -„ojciec chrzestny” spotkań

               W dniach 10 i 11 lipca br. spotkali się przedstawiciele czterech zaprzyjaźnionych „Rakowów”:

– Ariańskiego,
– z gminy Łęka Opatowska /pow. Kępno, w Wielkopolsce/,
– z gminy Chocianów /pow. Polkowice, na Dolnym Śląsku/,
– oraz Rakowa z gminy Jędrzejów /organizatora tegorocznego spotkania/.

wolakiBurmistr Jędrzejowa Marek Wolski

               Najważniejsza część Konferencji odbyła się w budynkach Ochotniczej Straży Pożarnej w Rakowie. Rolę gospodarzy pełnili: Burmistrz Jędrzejowa Marek Wolski i Sołtys Rakowa Marian Zimoch. Z programem słowno-muzycznym wystąpiły dzieci ze Szkoły Podstawowej i Przedszkola. Odbyła się też prezentacja multimedialna, ilustrująca historię i współczesność Rakowa. Głos zabierali przedstawiciele poszczególnych delegacji , wręczone zostały pamiątkowe statuetki i wymieniono upominki. W rozmowach indywidualnych rozważano przede wszystkim kierunki dalszej współpracy oraz możliwości kontaktów gospodarczych i biznesowych.

zimochvi

 Sołtys Rakowa Marian Zimoch

                W ramach Konferencji goście zwiedzili min. Jędrzejów: Klasztor oo. Cystersów, Muzeum im. Przypkowskich, Piekarnię Świerkowskich oraz Browar. Spotkanie natomiast zakończyło się Mszą Świętą w intencji pomyślności społeczności rakowskich.

kgw_iPrzedstawicielki Rakowskiego Koła Gospodyń Wiejskich

                Rozstając się, Rakowianie podkreślali sensowność organizowania kolejnych tego typu spotkań, bowiem:

– oprócz możliwości promowania miejscowości, przedstawienia na krajowym forum ich historii i dorobku, konferencje są zawsze ważnymi wydarzeniami w życiu społeczności lokalnych i skrzętnie odnotowuje się je w kronikach;

– stanowią takze czynnik aktywizujący poszczególnych mieszkańców na rzecz dobra wspólnego;

– stanowią konkretną podpowiedź do podejmowania działań, które zostały sprawdzone już w innych miejscach;

– perspektywa przyjazdu gości z całej Polski sprzyja głębszemu zainteresowaniu się władz gminy problemami konkretnego Rakowa;.

 – podczas spotkań nawiązywane są także przyjaźnie i znajomości mające charakter pozainstytucjonalny, wyrażający się w gotowości niesienia pomocy w razie potrzeby, życzeniami świątecznymi itp.

            „I ja tam z Wami byłem, miód i wino piłem” …

PS. Organizatorom VII Krajowej Konferencji Rakowian: Burmistrzowi Jędrzejowa Markowi Wolskiemu,  Sołtysowi Rakowa Marianowi Zimochowi, a także wszystkim osobom zaangażowanym w przygotowania, min.: Radzie Miasta Jędrzejowa, pracownikom Urzędu Miasta i Gminy, Radzie Sołeckiej Rakowa, Nauczycielom, Paniom z Koła Gospodyń Wiejskich i Strażakom należą się serdeczne podziękowania za bardzo staranne przygotowanie Konferencji i godne zaprezentowanie się jako gospodarzy.

                                                                                                                                Jan Świtalski

 

js. (18:45)