Miłość

 

 24.10.2014 r 

Moja Koleżanka z Liceum -Marianna Strączek /Lozio/ kocha poezję i zebiera piękne wiersze. Poniżej prezentuję jeden z ostatnio odnotowanych przez Nią na „Naszej Klasie”. Nadałem mu tytuł „Miłość”.






Czas wiele śladów zaciera
Czas bywa bez litości
Czas daje i zabiera
Lecz nie zabierze miłości.

Coś Ci uleci z pamięci
Na coś ci sił nie staje
Na coś po prostu brak chęci
Lecz miłość w sercu zostaje.

Jeśli masz w sercu swoim
Smutek, żale i złości
Wyrzuć zapomnij o nich
Zrób miejsce dla miłości.

Czas szybko się przemyka
Czas niszczy, ale i tworzy
Jakieś drzwi za Tobą zamyka
Lecz inne Ci wnet otworzy.

Kazimierz Świtalski

       

   

 

 

                     Kazimierz Świtalski jest bardzo ważnym politykiem okresu międzywojennego i obok
Walerego Sławka, Aleksandra Prystora i Józefa Becka jednym z najbliższych współpracowników Marszałka Piłsudskiego po przewrocie majowym. Ponieważ jest postacią stosunkowo mało znaną starałem się napisać o Nim krótko, prosto, aby każdy kto natknie się na ten tekst, chętnie go przeczytał. 

 

                    Nie potrafię wyjaśnić związków Kazimierza Świtalskiego z naszą rodziną, ale mówił
kiedyś w mojej obecności Stryj Franciszek, brat mojego Dziadka Ignacego, że około 1930 roku była
w Jędrzejowie z wizytą i odwiedziła także rodzinę Świtalskich, druga żona Kazimierza, Janina
z domu Tynicka, pracująca wtedy na stanowisku sekretarza prezydentowej Michaliny Mościckiej.

 

                    Urodził się 4 marca 1886 roku w Sanoku, w obecnym województwie podkarpackim,  zmarł 28 grudnia 1962 roku w Warszawie. Pochodził z rodziny inteligenckiej, o tradycjach patriotycznych. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Lwowskim, gdzie również w 1908 roku doktoryzował się. Pracował początkowo jako nauczyciel  j. polskiego, najpierw w VI, a póżniej VIII Gimnazjum we Lwowie.
W 1918 roku zamieszkał w Warszawie, z którą związał się do końca życia.

                    Podczas I wojny światowej pełnił służbę w 1 pułku Legionów Polskich /1914-1917/. W roku 1918 działał w Polskiej Organizacji Wojskowej i brał udział w obronie Lwowa.

                    W latach 1918- 22 był osobistym sekretarzem Józefa Piłsudskiego. W niepodległej Polsce pełnił wiele funkcji państwowych, min. był ministrem wyznań religijnych i oświecenia publicznego
w rządzie Kazimierza Bartela, Premierem Polski, Marszałkiem Sejmu, Wicemarszałkiem Senatu, a także Wojewodą Krakowskim. Ten okres /1928 – 1936/ był niewątpliwie najbardziej intensywnym w jego działalności politycznej.

                    Wśród ówczesnych elit należał do ludzi światłych i najlepiej wykształconych.  Będąc ministrem wyznań religijnych i oświecenia publicznego /przez 10 m-cy/ aktywnie zabiegał
o powiększenie budżetu, aby umożliwić powstawanie nowych budynków szkolnych, zwłaszcza na Kresach Wschodnich oraz zwiększyć liczbę etatów nauczycieli szkół powszechnych, by wdrożyć swoją koncepcję szkoły siedmioletniej.  Wiele uwagi poświęcił też na przygotowania Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu, zwłaszcza w sferze promocji kultury polskiej.

                    Jako premier pierwszego z tzw. rządów pułkowników /kwiecień – grudzień 1929/ był niezwykle dyspozycyjnym wobec Marszałka Piłsudskiego, ale mimo to umiejętnie koordynował pracę i panował nad całością spraw. Nie znając się dobrze na ekonomii, swoje posunięcia dotyczace gospodarki opierał na konsultacjach z ministrem skarbu Ignacym Matuszewskim oraz ministrem przemysłu i handlu Eugeniuszem Kwiatkowskim. W polityce wewętrznej, szczególnie jeśli chodzi o walkę z opozycją, zajmował stanowisko umiarkowane, starając się łagodzić i tonować ostrzejsze posunięcia Sławka
i Prystora.

                   Funkcja Marszałka Sejmu RP /9.12.1930 do 10.07.1935/ to szczyt Jego kariery politycznej, stał się wtedy czołowym twórcą nowego ustroju państwa. Problemy przed którymi stanął Marszałek Świtalski i najważniejsi Piłsudczycy oraz posłowie BBWR posiadający wówczas większość w parlamencie,  to przygotowanie i uchwalenie Konstytucji RP. Świtalski sprzeciwiał się oparciu rządów na środowisku arystokratyczno-przemysłowym, był natomiast zwolennikiem optymalnego zdemokratyzowania przyszłej konstytucji i parlamentu. Ostatecznie 26 stycznia 1934 roku uchwalono tezy konstytucjne,
a ponad rok później konstytucję, którą prezydent Ignacy Mościcki podpisał 23 kwietnia 1935 roku.  Nowa konstytucja stanowiła min., że rząd kieruje sprawami państwa, a parlament sprawuje funkcję ustawodawczą.

                     Wtym okresie kłopotliwymi i bardzo trudnymi problemami dla Marszałka Świtalskiego była konieczność wyjaśniania opozycji i społeczeństwu problemów  związanych z:
– przewrotem majowym /12 -15.05.1926/,
– procesem brzeskim centolewu /26.10.1931 – 13.01.1932/,
– Berezą Kartuską -tj. osadzeniem kilkunastu posłów w twierdzy Brzeskiej /więzieniu wojskowym/, jako ludzi zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porzadkowi publicznemu /na podstawie rozporządzenia Prezydenta I. Mościckiego z 17.06.1934  roku/,
– niezwykle skomplikowanymi stosunkami z Ukraińcami.

 

K. Ś. jako Marszałek Sejmu

                                                                 Marszałek Sejmu Kazimierz Świtalski /1930 r/
                                                                        Źródło: Wikipedia. Wolna encyklopedia.

 

 

                    Po śmierci Marszałka Piłsudskiego /12.05.1935/ w gronie jego współpracowników powstał swego rodzaju ferment związany z chęcią siągania po wysokie stanowiska na scenie politycznej.  Świtalski w tym ruchu nie uczestniczył, a na potwierdzenie tego faktu warto przypomnieć , że odmówił nawet prezydentowi Mościckiemu przyjęcia po raz kolejny funkcji premiera /25.09/. Zniesmaczony sporami oraz konfliktami wśród ludzi władzy, odsuwał się coraz bardziej od zasadniczego nurtu politycznego. Był wprawdzie jeszcze senatorem oraz wicemarszałkiem Senatu i Wojewodą Krakowskim, ale to już zdecydowanie schyłkowy okres jego działalności.

                    Na „politycznej emeryturze” zajmował się już tylko edycją pism Marszałka Piłsudskiego.

                    W wyniku kampanii wrześniowej 1939 roku, jako oficer pospolitego ruszenia w randze majora, Kazimierz Świtalski dostał się do niewoli niemieckiej i był jeńcem w oflagu Woldenberg. Po powrocie do kraju w styczniu 1945 roku, został aresztowany przez ówczesne władze i więziony do roku 1956.

                    Jego jedyny syn /z drugiego małżeństwa z Jadwigą Tynicką/, Jacek, urodzony w 1928 r
/ps. „Sadowski”/ poległ w szturmie na Aleję Szucha 1 sierpnia 1944 roku, a więc w pierwszym dniu Powstania Warszawskiego.

 

                    /Literatura: Tomasz Serwatka – Kazimierz Świtalski. Biografia polityczna 1886 -1962, Jarosław Łukasiewicz  Biografia polityczna K. Świtalskiego, Uniwersytet Szczecińskiego, wydział humanistyczny, Instytut Historii/.

Ojciec Gabriel

                     Nie znam koligacji rodzinnych o. Gabriela Świtalskiego, ale odkąd trafiłem na ślady Jego działalności, darzę Go wielkim uznaniem. Przez 30 lat /1886 -1916/, w bardzo trudnych warunkach życia
zaboru rosyjskiego, pełnił funkcję przeora Klasztoru Dominikanów w Gidlach. Nie zwątpił nawet wtedy, gdy zaborca podjął decyzję o tym, że nie będzie naboru nowych zakonników i klasztor skazany jest na wymarcie.

                     

                    Ojciec Gabriel Świtalski urodził się 1 maja 1838 roku w Ostrowie koło Strzelina, w powiecie Mogilno, na południu dzisiejszego województwa kujawsko – pomorskiego, zmarł natomiast 9 stycznia 1916 roku w Gidlach, w  województwie łódzkim.

                    Historia i teraźniejszość Gidlów, wsi położonej pomiędzy Częstochową a Radomskiem,
związana jest z dziesięciocentymetrową, kamienną figurką Matki Bożej z Dzieciątkiem, znalezioną
w polu, podczas orki, przez Jana Czeczka  w 1516 roku. Tak więc już prawie 500 lat do figurki w Gidlach przybywają pielgrzymi, aby powierzyć jej swoje cierpienie, nędzę, ból i chorobę. Potwierdzonych jest bardzo wiele zdarzeń cudownych, min. 31 przypadków wskrzeszenia umarłych /utopione dzieci, roztratowani przez konie ludzie/. Dokumenty mówią, iż w latach 1516 – 1743 było 236 przypadków odzyskania wzroku oraz 236 uwolnienia od chorób, nieszczęść i tragedii. Obecnie, w początkach XXI wieku, kilka razy w miesiącu przyjeżdżają ludzie albo przysyłają do Klasztoru listy z podziękowaniami
za doznane uzdrowienia. W pierwszą niedzielę każdego miesiąca o godzinie 12.00 odbywają się nabożeństwa dziękczynno – błagalne, podczas których przedstawiane są podziękowania Matce Bożej Gidelskiej za uzdrowienia. W każdą pierwszą niedzielę maja, przed sumą, odbywa się uroczysta procesja
z cudowną figurką i dokonywany jest obrzęd tzw. „kąpiółki”, czyli zanurzania figurki w winie, które potem pielgrzymi zabierają do domu na znak głębokiej wiary w moc tej, którą nazywają Uzdrowicielką Chorych.

                     Byłem w Gidlach w 2004 roku i uczestniczyłem w obrzędzie „kąpiołki”. Jest to niezwykle podniosła uroczystość, w której z wielkim przejęciem, obok miejscowych wiernych, biorą udział także liczne grupy pielgrzymów z różnych stron Polski i zza granicy. Na specjalnie przygotowanym stole ustawiane są dzbany, słoje i inne naczycia z winem, w którym w kulminacyjnym momencie obrzędu, kapłan zanurza cudowną figurkę.

                    Rozmawiałem też z zakonnikami i przekonałem się, że Oni nie tylko dobrze znają losy swojego poprzednika o. Gabriela Świtalskiego, ale z wielkim szacunkiem odnoszą się do Jego dokonań. Pokaźnej wielkości portret o. Gabriela, oprawiony w złocone ramy, wisi w refektarzu /jadalni zakonnej/. Ojcowie podkreślają, że skrajnie trudnym trzydziestoleciu /1886 – 1916/ w jakim przyszło mu pełnić funkcję przeora Gidlowskiego Klasztoru, nie popadł w zwątpienie i zupełnie jakby nie słyszał głosu zaborcy rosyjskiego o skazaniu klasztoru na wymarcie, dokonywał rzeczy niezwykłych, mimo panującej biedy wytrwale przygotowywał klasztor do jubileuszu 400-lecia i koronacji figurki znalezionej przez Jana Czeczka: wokół  Klasztoru oraz w ogrodzie corocznie wykonywane były prace pielęgnacyjne
i porządkowe, odnowił wszystkie ołtarze w kościele, a w roku 1896 ozłocił ołtarz Matki Bożej i w okna wstawil witraże wykonane pzez J. Kosikiewicza.

                    W wigilię 1901 roku nadeszła wieść o zamknięciu Gidelskiego Klasztoru.  O. Gabriel jednak
nie upada na duchu, prosi Maryję o pomoc i nie doznaje zawodu. Dalej udaje mu się odnawiać kościół,
a zabiegi te przerwała dopiero Jego śmierć 9 stycznia 1916 roku. Dobrze, że dzięki Jego wcześniejszym staraniom rząd moskiewski zezwolił w roku 1909 osiąść w Gidlach poddanemu rosyjskiemu, o. Jordanowi Stano, dominikaninowi z Galicji. Nie mógł on jednak nosić habitu ani przebywać w klasztorze, ale zgodnie z poleceniem władz rosyjskich zamieszkał przy kościele parafialnym.

                   Niezwykle drmatyczna sytuacja powstała też w 1912 roku, bo w Klasztorze pozostał tylko On,
o. Gabriel, 74 -letni wówczas zakonnik, jak się o Nim mówi „wierny stróż świątyni Maryi”. Mimo to nie załamał się i nadal ciężko pracował, jednocześnie prosząc Maryję o wsparcie i pomoc w utrzymaniu Klasztoru.

                    Nadszedł wreszcie czas, że Gidle uwalniają się spod jarzma rosyjskiego i przechodzą pod panowanie niemieckie, a potem austriackie.  O. Jordan Stando wchodzi do klasztoru, zajmuje się pochówkiem o. Świtalskiego i już w wolnej Polsce zostaje przeorem. W ten sposób Klasztor Gidelski stał się kolebką polskiej prowincji dominikanów. Stało się też wreszcie to, o czym marzył i czego bardzo oczekiwał o. Gabriel. Klasztor ożył, bo zaczęli przybywać młodzi zakonnicy i można było wykonywć kolejne prace, a Jego następca zrealizował zamierzenie o organizacji jubileuszu czterechsetlecia
w 1924 roku.

 

 

Ojciec Gabriel II                                                              Ojciec Gabriel. Zdjęcie portretu z refektarza Klasztoru
                                                                         Dominikanów w Gidlach, maj 2004 r

 

 

                    Czytając zapisy z historii Gidelskiego Klasztoru związane z o. Gabrielem,  jawi mi się człowiek piękny, szlachetny, ufny Bogu i Matce Bożej, niezwykle pracowity, w najtrudniejszych latach stanowiący „fundament” dla przetrwania oraz odrodzenia Klasztoru i odnowienia się polskiej prowincji Zakonu. Na pewno było mu ciężko, ale niezłomna wiara w słuszność sprawy, której się pojął nie pozwoliła mu zwątpić nawet w sytuacji wydawałoby się beznadziejnej. Postawa O. Gabriela, Jego przymioty charakteru,
a szczególnie odpowiedzialność wynikająca z przyjętych na siebie obowiązków, może stanowić przykład
do naśladowania dla ludzi każdej epoki.

                    Ojciec Gabriel ma godnych kontynuatorów, a jednym z nich jest niewątpiwie brat Ireneusz Horwacik. Jak napisał Wojciech Mścichowski na łamach „Niedzieli”, w artykule opublikowanym
w internecie, b. Ireneusz pełniący obecnie posługę zakrystianina i przewodnika licznie nawiedzających Klasztor w Gidlach pielgrzymów, tu w pełni odnalazł swoje powołanie. Jego słowa o Gidelskiej Pani zapalają miłością i pozostają na długo w sercach pielgrzymów. Na pytanie skąd bierze tyle sił
i życzliwości dla ludzi odpowia: Jestem w służbie Maryi … i jak przyznaje dalej, jego duchowym wzorem jest strzegący tego świętego miejsca przeor o. Gabriel Świtalski. W trudnych chwilach klasztornego posługiwania, Jego prosi o modlitewne wsparcie.

 

                  I jeszcze jedno. Mam odczucie, że odpowiedzialność za realizację zadań o charakterze społecznym, konsekwencja w realizacji przyjętych na siebie obowiązków tak widoczna u o. Gabriela,
jest także ważną cechą wielu innych, znanych mi osób, noszących nazwisko Świtalski/a/. 

 

                    /Na podstawie wydawnictwa „Historia Sanktuarium w Gidlach” opracowanego w/g tekstu
z 1929 roku przez o. Konstantego Żukowicza oraz materiałów z kronik Klasztoru Gidelskiego opracowanych przez Dorotę Rogulkę, wydawnictwo Borowianka, 42-125 Kamyk/.

 

Leśnicy

 

 

„Z praktyki kadrowej -opowieści Michała” – przygotował Zbigniew Latkowski.
Nazwiska i imiona zostały zmienione. Korekta i redakcja tekstu Jan Świtalski

 

Leśnik pierwszy.

 

Było, zdarzyło się na przełomie wieków  XX i XXI, że pracując  jako dyrektor kadrowy zobowiązany byłem do podpisywania zgody na zatrudnianie pracowników. Różnie z tym było. Gdy miałem mało czasu, dokumenty analizowałem pobieżnie, innym razem zaś dokładniej. Zależało to także od „wagi” stanowiska. Była to firma biznesowa i odpowiedni dobór pracowników miał duże znaczenie dla jej efektów. W miarę rozwoju kadrowego niektóre kompetencje „przekazywałem  w dół”, ale ostateczną decyzję zatrudniania na ogół podejmowałem osobiście.

Pod koniec  sprawowania tej funkcji zdarzył mi się taki oto przypadek.

Trafiły do mnie dokumenty kandydata do pracy w planowaniu marketingowym. Przejrzałem je i zauważyłem, że podanie o pracę napisane odręcznie zawiera błędy, a charakter pisma wskazuje na manualne trudności w  posługiwaniu się piórem. Spojrzawszy na świadectwo maturalne, które wydane było przez szkołę zaoczną lub wieczorową (nie pamiętam dokładnie) stwierdziłem dodatkowo, że oceny są kiepskie, a zwłaszcza z matematyki  -tak bardzo potrzebnej w analityce. Gdzieś znalazłem też informację, że kandydat zamierza  studiować. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy spojrzałem na przebieg pracy zawodowej. Kandydat pracował  dotychczas w lesie, w leśniczówce. Zrozumiałem, że nie jest to odpowiedni kandydat i nie podpisałem jego dokumentów.

Wkrótce  zjawił się dyrektor,  w którego dziale miał  zostać zatrudniony ów kandydat i uzasadniał,  że będzie najlepszym pracownikiem, że aktualnie opracowywany jest nowy plan  ośmioletni i że wspólnicy zagraniczni naciskają na terminowe jego prygotowanie ze względu na  konieczność zabezpieczenia odpowiednich kredytów.

– Bez tego najlepszego analityka nie będę w stanie opracować planów  -uzasadniał.

O terminowym opracowaniu planu wiedziałem bardzo  dobrze, jako że byłem także członkiem Zarządu. Nic też dziwnego, że tym delikatnym szantażem Dyrektor uzyskał moją zgodę na zatrudnienie tego kandydata, głównie dlatego, że  wspólnicy zachodni nie rozumieli stosunków międzyludzkich panujących w naszych firmach i współpraca nie układała się dobrze, a reprezentanci wspólnika polskiego   zachowywali się  poniżej wszelkiej krytyki.

W tym czasie odszedłem z firmy, a po roku  niespodziewanie wróciłem do niej, znowu na stanowisko dyrektora kadrowego.

– I co się okazało?

– Dyrektora, który naciskał na zatrudnienie pracownika już nie było. W ramach akcji outsourcingu odszedł wraz ze swoim działem poza naszą Spółkę  i jako firma prywatna świadczył dla nas usługi. Ciekawym jest jednak fakt, że tego  „najlepszego” pracownika nie zabrał ze sobą.

– Czyżby wolał współpracować z gorszymi fachowcami?

Nowy szef nie wypowiadał się już tak dobrze o „tym” pracowniku. Twierdził wprost, że On nic nie potrafi i był zdecydowany szybkim pozbyciem się go.

Obiecałem pomóc.

Leśnik  drugi  – wcześniejszy.

 

Wiele lat  wcześniej (przełomu roku 69/70 XX wieku) miałem podobną historię, tyle że dla mnie mniej przyjemną. Pracowałem wtedy na stanowisku z-cy Głównego Konstruktora  w Zakładach Urządzeń Informatyki Meramat. Decyzją wysokich gremiów zakłady te powstały w 1969r poprzez połączenie dwóch sąsiadujących fabryk: aparatury pomiarowej i przetwórstwa tworzyw sztucznych. Miałem wtedy około 30 lat i właśnie w „aparaturze”  pracowałem.

Wkrótce po połączeniu nastąpiły ” roszady” na najwyższych stanowiskach. Zwolniono naczelnego i technicznego dyrektora. Nowym „technicznym” został inż. Buch, który został ściągnięty z zakładów automatyki. Do czasu zatrudnienia nowego „naczelnego” pełnił także jego obowiązki.

Chyba nie muszę dodawać, że oczywiście był on „wysokopartyjny”.

 

Z początku stosunki między nami układały się dobrze. Dzieliła nas pewna odległość w strukturze firmy, a bezpośrednie kontakty miał z nim mój szef inż. Antewicz  – stary i doświadczony, przedwojenny inżynier. Antewicz był członkiem partii , ale zastanawiające było, że z nim się nie liczono. Był fachowym inżynierem , ale widocznie zbyt szlachetnym ” zapaleńcem” różnych rozwiązań konstrukcyjnych i technologicznych, co było na pewno kłopotem dla ludzi nieprzygotowanych i pewnie dlatego nie odpowiadał współczesnym mu przełożonym. ” Zapaleńcy” są bardzo pożyteczni, muszą mieć jednak przełożonych merytorycznie przygotowanych do rozpatrywania koncepcji pod kątem szans ich realizacji. Takich było jednak mało, zwłaszcza w przemyśle. Czasami miałem nawet wrażenie , że wielu tytularnych inżynierów pojęcia nie ma o technice. Uciekali więc przed odpowiedzialnością i podpierali się PZPR-em.

– A może inżynier Antewicz  czymś się naraził?
Tego nie wiem.

Ja zajmowałem się wtedy elektroniką i nowymi opracowaniami. Byłem odpowiedzialny merytorycznie za nowe opracowania  finansowane z funduszu postępu technicznego, szczególnie te o profilu elektronicznym. Z tego powodu odbierałem większość opracowań wykonywanych dla nas przez Instytuty (PIAP, Instytut Elektrotechniki, Instytut Maszyn Matematycznych, CLO).

Pewnego dnia siedziałem przy swoim biurku w Laboratorium Elektronicznym i przeglądałem „Radioamatora”. Nagle do pomieszczenia wpadł dyrektor Buch, szybko znalazł się przy mnie, coś  powiedział o czytaniu w pracy i jak wpadł tak wypadł. Jeszcze tego samego dnia szef mój miał to wypomniane na naradzie kierowników. Zdziwiło mnie to, ponieważ  „Radioamator” był cennym źródłem informacji praktycznych dla elektroników i radioamatorów i nie można było zarzucić mi  np. czytania w pracy nieodpowiednich czasopism. Pracowałem nad rozwojem firmy, gdzie wszelkie takie źródła informacji są bardzo wskazane. A rzeczywistość  była taka, że  czasopisma  przyniosłem dla młodego człowieka z wypożyczalni narzędzi, który chciał wykonać jakiś układ elektroniczny i zwrócił się do mnie o pomoc, a ja obiecałem mu odpowiednią lekturę. Zależało mi na tym kontakcie ponieważ niejednokrotnie potrzebowałem dobrego narzędzia do  pracy, a on  mi to umożliwiał. Takie nieformalne kontakty są bardzo cenne w praktyce inżynierskiej. Bo formalnie niby wszystko mógłbym uzyskać,  tylko  że ile czasu musiałbym czekać?

W jakiś czas po tym miało miejsce następne niepokojące wydarzenie. Mój szef  został odsunięty od kierowania działem konstrukcyjnym. W dziale naszym był wybrany tzw. mąż zaufania, który miał prawo  uczestniczenia w  różnych wydarzeniach.

Naszym mężem zaufania została Pani inżynier  Jędrzyko. Przy którymś kontakcie poinformowała mnie, że dyrektor Buch chciał mnie i jeszcze innemu pracownikowi z produkcji udzielić nagany za to, że w ubiegłym miesiącu każdy z nas miał sumaryczne spóźnienie większe od 30 minut.

Tutaj trochę wyjaśnienia.  Przy wejściu  do fabryki były ustawione zegary,  w które pracownik wkładał swoją kartę pracy i ruchem podobnym do gry w jednorękiego bandytę stemplował godzinę wejścia lub wyjścia. Ponieważ zegary (mechaniczne) bardzo źle „chodziły”, np. przez noc potrafiły odejść od prawidłowych wskazań więcej niż  godzinę, więc jeden ze starszych, przedwojennych jeszcze  majstrów przychodził około 5 rano i je regulował  (praca zaczynała się na produkcji od 6, a w biurach 7 rano), ale do czasu gdy przychodzili pracownicy   zegary zdążyły już chodzić po swojemu i wskazania się różniły. Między innymi i z tego powodu ustalono zasadę , że spóźnień do pięciu minut nie liczy się.

A więc dyrektor zawnioskował, ale sprzeciwiła się temu Rada Zakładowa. Uznano ostatecznie, że najpierw trzeba zmienić zegary na punktualne i ogłosić nowe zasady rozliczania i wtedy będzie można karać pracowników wg nowych zasad.

No i znowu się nie udało. Ale myślę sobie  -o co może chodzić? Przecież stanowisko moje jest marne, bo trzeba posiadać  wiedzę fachową  i  pracy jest dużo. A do moich kwalifikacji i do pracy nie mają zastrzeżeń.

Minęło niewiele czasu gdy znów przychodzi do mnie p. Jędrzyko  i powiada:

-Dyrektor Buch chciał otworzyć nowe stanowisko z-cy gł. konstruktora ds. mechaniki (równoległe do mojego) i na to stanowisko ma kandydata, o którym powiedział , że jest to wybitny specjalista od spraw wdrożeń, a nasz zakład teraz będzie wdrażał produkcję informatyki, więc specjalista taki jest niezbędny. Okazało się, że kandydatem tym był leśnik (chyba ze średnim wykształceniem, ale nie jestem tego pewny). Zbulwersowało nas to, ale co robić, władza i tak zrobi co uważa. Jednak trochę czasu minęło i sprawa upadła, dyrektor już nie forsował kandydata, przestał się mnie czepiać i wszystko wróciło do normy.

Niedługo potem otrzymaliśmy nowego dyrektora naczelnego: dr inż. Z. Łapskiego, a temu nie „spodobał” się dyrektor techniczny inż. Buch. Buch ratował się w ten sposób , że poprzez swoje znajomości udało mu się zostać przedstawicielem Zjednoczenia Mera za granicą i tyle go widziałem, a potem już  o nim nie  słyszałem.

Ale wróćmy do tematu „leśnik”. Minęło kilkanaście lat, było ładne lato i wybrałem się ze swoją córką nad morze do Mielna, na kwaterę zorganizowaną przez Cech Rzemiosła.  Z  jednym rzemieślników  skojarzyliśmy wydarzenia sprzed wielu lat, a związane z leśnikiem. Otóż mój rozmówca na początku lat 70-tych, (w czasie gdy  pracowałem w Meramacie) pracował w fabryce półprzewodników CEMI i w tym okresie kiedy miałem swoją „przygodę” z leśnikiem i dyrektorem Buchem,   do CEMI został przyjęty na kierownika leśnik. Według przełożonych miał on być wielkiej klasy specjalistą ds. wdrożeń elektroniki. Okazało się jednak że nic nie umie z tej diedziny, ale dostał wysoką pensję, mieszkanie itp.,  no bo to specjalista! Tylko gratulować Centrum  CEMI   zatrudnienia takiego specjalisty!

Widzisz drogi czytelniku jak to jest w społeczności ludzkiej. Mimo dwóch różnych ustrojów dzielących opisywane wydarzenia mechanizm jest podobny: wszystko opiera się na sponsorze. Jak się ma odpowiedniego sponsora to można załatwić sprawy pozornie nielogiczne, a jednak logiczne tylko trzeba się wczuć w proces myślowy decydenta.

Wydaje mi się, że dalszych przykładów mógłbym dostarczyć z łatwością. Jeśli jednak ktoś myśli , że takie sprawy nie są ważne to głęboko się myli. W postępie technicznym jest jak w sporcie, gdzie zły trener, tam złe wyniki. Nie da się oszukać naciąganymi sprawozdaniami, bo weryfikacja następuje w porównaniu z poziomem światowym, a co za tym idzie również i sprzedaż wyrobów.