W okresie okupacji hitlerowskiej starali się normalnie żyć, realizować swoje potrzeby i marzenia. Pragnęli mieć szczęśliwe dzieciństwo, młodość … uczyć się, kochać … Ale nie jeden z nich, zanim jeszcze osiągnął dorosłość, na ołtarzu Wolnej Ojczyzny złożył ofiarę najwyższą -swoje życie.
Poniżej pożółkła kartka z pamiętnika zapisana w 1941 roku przez 15-letnią dziewczynkę. Trzy lata później ta sama Danka Woźnicka brała już udział w bitwie pod Pielaszowem. Niestety, tak jak wielu Jej rówieśników, dostała się w ręce wroga i w bestialski sposób została zamordowana.

Kopia kartki z pamiętnika Janiny Makowskiej /Pamiętnik ze zbiorów Grażyny Stasiak/.
16.03. 1941 -klasa pierwsza /krawiecka/ Zasadniczej Szkoły Żeńskiej w Sandomierzu przy
ul. Królowej Jadwigi. W najwyższym rzędzie trzecia z prawej w białej bluzce
Danuta Woźnicka, pierwsza z lewej w tym samym rzędzie Janina Kapusta /Makowska/.
Dziewczęta nie ukończyły szkoły, gdyż wkrótce jej budynek zajęli Niemcy.
/Zdjęcie ze zbiorów Grażyny Stasiak/.
Bitwę pod Pielaszowem wspomina jej uczestniczka -Wanda Sołhaj-Madejczyk
ps. „Ada”
/Wypowiedź na sesji popularnonaukowej poświęconej „Dziedzictwu Armii Krajowej”, która odbyła się
w 1992 roku. Zdjęcie ze strony internetowej Muzeum Okręgowego w Sandomierzu.

… W ramach akcji „Burza” nastąpiła koncentracja naszego batalionu pod komendą kpt. „Swojaka”. Właśnie pod Pielaszowem dostaliśmy się
w okrążenie. Znaczna grupa chłopców była nie uzbrojona. Zarządzono alarm. Staliśmy całą noc nieruchomo,
w milczeniu między zabudowaniami gospodarczymi. Jeszcze przed świtem pod osłoną ciemności przemieściliśmy się do wsi Wesołówka. Rankiem Niemcy zaatakowali rozpoczynając strzelaninę. Część naszych
-tych uzbrojonych odpowiedziała ogniem. Reszta rzuciła się do ucieczki, wpław przez rzeczkę. W mokrych butach i ubraniach, przez odsłonięty teren zagonów buraczanych i zbóż uciekaliśmy kierując się do widocznego na horyzoncie lasu. Z tyłu ścigali nas Niemcy. Pod nieustannym ogniem nieprzyjaciela uciekaliśmy rzucając wszelki balast, rzeczy osobiste, swetry i ubrania. Chodziło o to, aby było lżej uciekać, aby tylko szybciej dopaść tego oddalonego o parę kilometrów lasu. Uciekałam wraz z drugą łączniczką -ps. „Kpiarz”, trzymałyśmy się razem. Ucieczka była dramatyczna. Kule gwizdały koło uszu, brakowało tchu, dawało się we znaki potworne zmęczenia po całonocnym staniu w pogotowiu w czasie alarmu.
Nagle podbiegł do nas szef kancelarii batalionu -ps. „Cyklop” i obarczył mnie dużym plecakiem, mówiąc „że to nie może wpaść w ręce Niemców”, po czym pognał za innymi. Na moje nieszczęście wokół tego plecaka był przytwierdzony rzemykami zrolowany koc i nie było czasu żeby go odwiązywać, bo w tej makabrycznej ucieczce liczyła się każda sekunda. Stale wyprzedzali mnie uciekający chłopcy, a ja musiałam dźwigać ten ogromny ciężar. Krzyczeli: „rzuć to, czy zwariowałaś” !? Oni nic nie wiedzieli, a ja nie miałam siły odpowiadać. W oczach czerwone kręgi, a w głowie uporczywa myśl: „ten plecak nie może wpaść w ręce Niemców” … i „byłe dopaść tego lasu”. Wreszcie, po nieludzkim wprost wysiłku, pod ogniem nieprzyjaciela, osiągamy las, który ma być naszym ocaleniem.
Ale tu znowu tragiczne zaskoczenie, okazuje się, że w lesie też są Niemcy z oddziału, który przystąpił do akcji od strony Gołębiowa. Kręcimy się w obłędnej panice. Ktoś krzyknął /był to ps. „Bimber”, co udało się później ustalić/: „za mną i zadekować się w krzakach”.
Zajęta zdejmowaniem plecaka nawet nie zauważyłam, że zostałam sama na wąskim leśnym cyplu. Siły miałam widocznie wyliczone tylko na dobiegnięcie do lasu, więc padłam na twarz ze zmęczenia. Na to wspomnienie skóra mi cierpnie. Skraj lasu, leżę w pierwszej kępie malin, a pod drzewem staram się umieścić plecak i osłonić go mchem.
Leżąc na brzuchu opieram głowę o plecak i słyszę rozwścieczone głosy Niemców. Gdzieś niedaleko ktoś z naszych ledwo wykrztusił: „My nie bandyci”.
W pewnej chwili usłyszałam szelest leśnej ściółki. Ktoś podchodził ostrożnie do drzewa, pod którym leżałam.
– Kroki ucichły …
– Nie poruszyłam się …
– Może to ktoś z naszych? … – przemknęła mi myśl.
Nagle na wysokości wzroku ujrzałam rozhuśtaną paproć i czarną cholewką buta, a nad nią fragment niemieckiego munduru.
– „A więc to koniec, musi mnie przecież widzieć” … -pomyślałam.
Coś mnie podrywało, jakaś siła pociągała do góry, żeby wstać i uprzedzić to wszystko co i tak musiało przecież nastąpić. Chyba tylko nieludzkie, potworne zmęczenie trzymało mnie przy ziemi bez ruchu.
Nagle Niemiec odszedł.
-Dlaczego? … Może się bał, że ktoś do niego z krzaków wygarnie?
– Dlaczego?, dlaczego? … To pytanie zostanie bez odpowiedzi, tak jak i inne pytania do dziś sobie zadawane:
– Jak to było możliwe, żeby wyjść jeszcze przed południem z pilnowanego przez Niemców lasu, po zabezpieczeniu całej dokumentacji baonu, stanowiącej zawartość nieszczęsnego plecaka?
– Jak to było możliwe, by powrócić po trzech dniach do tego lasu, zabrać tę superważną dokumentację
i dostarczyć ją do kpt. „Swojaka” …
A przecież tak właśnie było. Znowu byłyśmy razem we dwie, kiedy ze strzeżonego jeszcze przez Niemców lasu wynosiłyśmy zawartość plecaka w wiejskich koszykach „pełnych” jabłek.
W pielaszowskiej akcji zginęło mnóstwo naszych chłopców, była to zagłada batalionu. W akcji
tej brało też udział siedem dziewcząt. My trzy łączniczki miałyśmy szczęście i wyszłyśmy z tego z życiem, zachowując jednakże w pamięci ten dramat na zawsze. Trudno bez wzruszenia i łez powracać do tej straszliwej przygody, do tych czterech z nas, które zostały schwytane, a potem zakatowane przez oprawców w bestialski sposób. Były to wspaniałe dzielne dziewczęta -bohaterskie sanitariuszki. Leżą teraz w sandomierskiej ziemi, w pielaszowskiej kwaterze AK na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu. Pochylamy się nad ich mogiłami, jak nad własnymi grobami, w czasie corocznych spotkań modlitewnych
w rocznicę pielaszowskiej tragedii.
Żyją jeszcze niektórzy z naszych dowódców akowskich, co w czasie okupacji dźwigali ogromny ciężar odpowiedzialności za podejmowane trudne akcje, wydawane rozkazy i za nas. Na własnym przykładzie chciałam też przybliżyć tych, którzy te polecenia wykonywali. Byli to zwyczajni szeregowi żołnierze AK, ofiarni i zawsze wierni przysiędze akowskiej: -do końca swoich dni …
Bitwa pod Pielaszowem we wspominieniach jej uczestnika Kazimierza Sochy z Wysiadłowa
/Wypowiedź zapisana przez Grażynę Stasiak. Na zdjęciu: K. Socha z córką Heleną, Francja 1956 r.
Zdjęcie ze zbiorów G, Stasiak/.

Spotkanie oddziałów partyzanckich AK i BCH zaplanowano w Pęczynach na 29 lipca 1944 roku, ale już od
22 lipca ruszyli ludzie z różnych miejscowości powiatu, min. z Koprzywnicy i Dwikóz /ok. 60 osób/. Celem spotkania było zorganizowanie batalionu i wyzwolenie Sandomierza spod okupacji hitlerowskiej. Dowództwo nadzorujące zbiórkę usadowiło się we młynie w Pęczynach.
Siły niemieckie stacjonujące w okolicach Sandomierza partyzanci szacowali na około 900 osób. W rzeczywistości okazało się, że było to prawie 3 tysiące, w tym: oddziały SS, gestapo, piechota oraz 20 czołgów. Żołnierze niemieccy byli już wtedy mocno zdenerwowani sytuacją na froncie, bowiem Armia Czerwona zbliżała się do Wisły. Dlatego częściej ruszali na zwiady aby obserwować co dzieje się w okolicy.
W tym czasie właśnie do Wysiadłowa dotarł patrol niemiecki złożony z trzech żołnierzy. Zakwaterowali się w domu Sochów na skraju Wysiadłowa. Do tej wsi dotarła też grupa partyzantów idących z Dwikóz na miejsce zbiórki w Pęczynach. Ktoś z tej grupy zapukał do domu Sochów, aby dowiedzieć się czy we wsi są Niemcy. Wkrótce wywiązała się strzelanina, w której zginął jeden z Niemców i jeden partyzant. Pozostałych dwóch Niemców ukryło się w stodole i czekało na posiłki z Sandomierza, grożąc spaleniem całej wsi. Mieszkańcy Wysiadłowa w popłochu zaczęli opuszczać swoje domostwa, zabierając część dobytku i ukrywając się przeważnie w „Dołach Wysiadłowskich” w pobliżu „Diabelskiego Mostu”.
Po przybyciu posiłków /SS i Gestapo/ Niemcy odstąpili od spalenia wsi, ale pojmali i zabrali ze sobą sołtysa Wincentego Kapustę, z zamiarem rozstrzelania go. Koło Opatowa został on jednak wypuszczony, a wracając pieszo do Wysiadłowa spotkał w Przezwodach swoich synów Edka i Władka oraz min. Władka Łukawskiego i mnie podążających na zbiórkę w Pęczynach. Opowiedział nam wtedy o tym, jak Niemcy zabrali go z domu i jak został uwolniony.
Syn sołtysa Władek Kapusta był oficerem WP i żołnierzem AK. Podczas akcji jego zadaniem było dostarczanie żywności zebranej przez mieszkańców do tworzącego się batalionu sandomierskiego. Działałem razem z nim, bo chociaż miałem dopiero 16 lat, to byłem człowiekiem wtajemniczonym
i sprawdzonym, bo już sześć razy odbierałem z Sobótki pocztę podziemną.
Na miejscu zbiórki byłem 27 lipca 1944 roku. Otrzymałem zadanie patrolowania drogi z Sandomierza do Pielaszowa. Wraz z Sochą z Ocinka /mieszkał koło Kozłów/, stanowiliśmy załogę ciężkiego karabinu maszynowego, który opierał się na dwóch kulkach i wykorzystywał 30 milimetrowe naboje na taśmie. Podczas strzelania taśmę musiał podtrzymywać jeden z obsługi, aby naboje dobrze wchodziły do lufy. Mieliśmy do dyspozycji 60 naboi rozrywających. Karabin ustawiony był w furtce wejściowej do gospodarstwa Mazurów w Błotach Daromskich.
W sobotę 29 lipca wieczorem Władek Kapusta zabrał mnie ze sobą do Pęczyn po żywność i zostaliśmy tam na noc. Wcześnie rano Władek obudził mnie i polecił sprawdzić, czy we dworze nie ma Niemców. Poszedłem tam i przy wejściu zobaczyłem żołnierza w mundurze SS, który zagadał do mnie po niemiecku. Za późno było żeby zawrócić, więc wystraszony podszedłem bliżej i wtedy rozpoznałem, że to Stefan Wieczorek z Wysiadłowa przebrany za Niemca stoi na warcie. Wieczorek pokazał mi wtedy łunę ognia i powiedział, że Pielaszów się pali. Słychać też było odgłosy wystrzałów. Po jakimś czasie zobaczyliśmy, że z pola bitwy wraca Władek Łukawski z Radoszek prowadząc za sobą około 20 chłopaków. Władek znając dobrze ten teren przeprowadził ich rzeką Opatówką w ten sposób unikając otwartej przestrzeni i wykrycia grupy przez Niemców.
Według mnie do bitwy pod Pielaszowem doszło, gdy trzej oficerowie niemieccy przyjechali na zwiady i zauważyli gromadzących się ludzi. Niemcy najpierw ugrzęźli motocyklem na łąkach koło Tułkowic i miejscowi chłopi pomogli im wypchnąć motocykl z błota, ale po jakimś czasie ugrzęźli ponownie i wtedy trafili na partyzantów, którzy żeby zdobyć broń, zastrzelili ich, a motocykl spalili. To zajście zaobserwował konny patrol niemiecki, który stał po drugiej stronie Opatówki. Gdy patrol przyjechał na miejsce i odkrył zwłoki swoich żołnierzy oraz spalony motocykl wezwał siły niemieckie.
Sytuację batalionu sandomierskiego pogarszał fakt, że w tym czasie na tym terenie stało regularne wojsko niemieckie powracające z Rosji.
Polegli w bitwie pod Pielaszowem
Lista poległych przepisana z pomnika w Pielaszowie. Zdjęcia: 1. Pomnik w Pielaszowie /ze strony internetowej Gminy Wilczyce/;
2. Mogiła poległych pod Pielaszowem na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu /zdjęcie autora/.
3. Krzyż a pod nim tablica tłoczona z blachy miedzianej na skraju wsi Wierzbiny /dawniej Wieprzki/. Treść tablicy: Tutaj w dniu 3 sierpnia 1944 roku hitlerowski okupant rozstrzelał jeńców wojennych z bitwy pod Pielaszowem – Żołnierzy Armii Krajowej: łączniczka Maria Śpiewak lat 23, sanitariuszka Jadwiga Łochowska lat 20, łączniczka Danuta Woźnicka lat 18, sanitariuszka Grażyna Worobiec lat 18, kapral Józef „Cień” Malinowski lat 19, strzelec Marian Kwiatkowski lat 19. /zdjęcie autora/.

por. Władysław Rachoń lat 23
p.por. Antoni Mazgaj „Bruno” lat 33
p.por. Władysław Bochniak „Martyniuk”
p.chor. Paweł Bronikowski „Aga Khan” lat 24
p.chor. Jerzy Kucharski 'Lis” lat 18
p.chor. Henryk Sołowicki „Znicz” lat 23
sier. Tadeusz Klusek „Bauta” lat 24
plut. Mieczysław Paza „Grot” lat 23
plut. Julian Rożmij „Zadra” lat 23 
kpr. Józef Malinowski „Cień” lat 19
kpr. Jan Magaj „Jasio” lat 19
kpr. Władysław Jakubczyk „Długi”
kpr. Kazimierz Tyczyński „Lanca” lat 19
kpr. Tadeusz Pacak lat 27
szer. Zbigniew Dudek „Wilk” lat 18
szer. Zbigniew Kamiński „Gołąb” lat 20
szer. Tadeusz Kolasiński lat 17
szer. Andrzej Konieczny lat 19 
szer. Tadeusz Wierusz-Kowalski lat 19
szer. Marian Kwiatkowski lat 19
szer. Andrzej Lewandowski lat 19
szer. Bolesław Rewera lat 19
szer. Marian Sądecki lat 19
szer. Stefan Strugalski lat 18
szer. Władysław Szczepański lat 17
szer. Leszek Szcześniak ?Mały? lat 18
szer. Stanisław Zdzisław Turkot lat 19
szer. Henryk Tużnik lat 19
szer. Feliks Wolak „Grom” lat 19
Feliks Jan Zieliński lat 19
Jadwiga Łochowska lat 20
Maria Śpiewak lat 23
Grażyna Worobiec lat 19
Danuta Woźnicka „Wiśka” lat 18
Edmund Owczarek lat 18
Marian Kozłowski lat 19
Zygmunt Paliwoda lat 19
Józef Rosowski lat 19
Tadeusz Paruch lat 40
Wojciech Borzobohaty -„Jodła” – fragment
Było to pod wsią Pielaszów-Wesołówka 30 lipca 1944 roku. Do walki z wojskami niemieckimi 4 armii pancernej, stanął batalion sandomierski 2 pp. Leg. AK pod dowództwem kpt. Ignacego Zarobkiewicza ps. „Swojak”, liczący około 250 osób.
To największa w regionie i zarazem najtragiczniejsza, bezsensowna bitwa partyzancka. Rozegrała się w dolinie Opatówki, na pograniczu gmin Wilczyce i Lipnik. Zginął w niej – jak mówiono – „kwiat młodzieży sandomierskiej”, blisko 70 żołnierzy z AK i BCH.
Tragiczny Pielaszów
/fragment z Harcerskiego Portalu „Jędrusie”/.
Jest to najtragiczniejszy rozdział bohaterskich walk 2 pp. Leg. AK i porażka dowódcza kpt. „Swojaka”. Batalion już się nie odtworzył i do swojego pułku nie dołączył.
Czy można było uniknąć tej tragedii?
Zapewne tak. Podstawowym błędem dowódcy było złe ubezpieczenie batalionu, jak również prowokowanie nieprzyjaciela drobnymi utarczkami w rejonie koncentracji.
Czy są jakieś plusy?
Tak. 70 nieuzbrojonych ludzi w ostatniej chwili zostało odesłanych.
Czy była alternatywa?
Kpt. „Swojak” mógł od razu przerzucić uzbrojone oddziały do 2 pp.Leg. Kiedy wiadomo było, że wojska niemieckie zaciskają pętlę wokół baonu, należało wykonać całonocny marsz i odejść w bezpieczny rejon, a nie zatrzymywać się w Wesołówce.
To są spostrzeżenia i oceny dokonane z perspektywy czasu. Nigdy nie wiadomo jaką decyzję podjęlibyśmy my sami będąc na miejscu kpt. „Swojaka”.
Żołnierze AK i BCH po latach



Zdjęcia:
1. Przed pomnikiem w Pielaszowie /2006/, od lewej: Józef Czerpak z Daromina, Kazimierz Socha z Francji, Zofia Kołacz z Sandomierza -prezes Ogólnopolskiego Związku Żołnierzy BCH Ziemi Sandomierskiej, Kazimierz Cebula z Pielaszowa -członek Światowego Związku Żołnierzy AK.
2, Przed Mogiłą Pielaszowską na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu /2009/: Jan Lasota z Radomia
i Kazimierz Cebula z Pielaszowa.
3. Janina Makowska /Kapusta/ z Radoszek ps. „Izabela”, łączniczka AK. Jej zaprzysiężenie odbyło się w marcu 1943 roku w obecności Władysława Łukawskiego ps. „Bimber”.
/foto 1, 2, 3 -Grażyna Stasiak/
Biogramy
Wanda Zofia Madejczyk
1926 – 2011
Polska poetka i działaczka społeczna, żołnierz AK (ps. „Ada”).
Urodziła się w Sieradzu w rodzinie nauczycielskiej. Ojciec będąc dyrektorem szkoły został aresztowany przez Niemców, a następnie stracony 14 listopada 1939 roku. Matka z trojgiem małych dzieci została wysiedlona z Sieradza leżącego na ziemiach włączonych do III Rzeszy i w grudniu 1939 roku przetransportowana do Sandomierza.
Była polonistką, poetką, współzałożycielką, a od 1960 roku przez ponad 40 lat prezesem Koła Miłośników Sandomierza w Warszawie. Została uhonorowana Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Za działalność społeczną wyróżniono Ją Złotą Odznaką za Opiekę nad Zabytkami, nagrodą-wyróżnieniem od Niezależnej Fundacji Popierania Kultury Polskiej Polcul Fundation – Sydney w Australii oraz Medalem X wieków Sandomierza. W 2000 roku otrzymała statuetkę „BRAMA” – nagrodę honorową Muzeum Okręgowego w Sandomierzu, przyznaną jako wyraz szacunku, najwyższego uznania i wdzięczności za niestrudzoną i nieprzerwaną pracę społeczną na rzecz miasta Sandomierza.
Wanda Madejczyk była autorką rozpowszechnionego w świecie apelu o pomoc dla zabytkowego Sandomierza. Potrafiła zainteresować jego problemami władze Polskiego Komitetu Międzynarodowej Rady Ochrony Zabytków ICOMOS przy UNESCO. To dzięki jej staraniom w latach 60-tych miasto uzyskało pomoc finansową na renowację Zamku (obecna siedziba Muzeum), odnowienie Starówki i prace remontowe przy Collegium Gostomianum. W latach 90-tych działała na rzecz utworzenia Wyższej Szkoły Humanistyczno-Przyrodniczej w Sandomierzu, a w ostatnim dziesięcioleciu zabiegała skutecznie o pomoc w rozbudowie Domu Pomocy Społecznej i konserwację zabytkowego Cmentarza Katedralnego. W dorobku literackim pozostawiła obszerny cykl wierszy poświęconych Sandomierzowi.
Kazimierz Socha
/1929 – 2008/
Urodził się 2 kwietnia 1929 roku w Wysiadłowie powiecie sandomierskim. W 1946 roku wyjechał do rodziny Siwickich w Nowej Rudzie w województwie dolnośląskim, a stamtąd przez Czechy, Słowację, Belgię, Niemcy do Francji
We Francji mieszkał od 1950 roku. Ożenił się z Francuzką, córką właściciela zakładu produkującego sprzęt do produkcji rolnej. Teść przekazał mu zakład i przez 23 lata Kazimierz prowadził go samodzielnie. W 1980 roku uległ wypadkowi drogowemu, w wyniku którego stracił sprawność fizyczną, zmuszony był do porusza się o kulach i przeszedł na rentę. Zawsze tęsknił za Polską i jeśli tylko była taka możliwość, odwiedzał kraj i rodzinę. Ostatni raz był w Polsce w sierpniu 2006 roku. Chętnie wspominał ludzi z którymi współpracował w czasie II wojny światowej.
Autor: Zbigniew Latkowski
Z cyklu: „Przygody z milicją”
Już w jednym z opowiadań opisałem moją przygodę z młodym milicjantem, co miało miejsce zaraz po II wojnie światowej, kiedy to prymitywna atrapa kolby karabinu była rdzeniem opowieści. Teraz następny przypadek.
Mając 15 lat wyjechałem z rodzinnego Jędrzejowa na naukę w Technikum Radiowym
w Warszawie. W tamtym czasie była to bardzo elitarna szkoła. Tam moje zainteresowania radiotechniką szybko się rozwijały. Nabrały przyspieszenia, gdy jednego razu profesor Szczepański uczący radiotechniki przyszedł na zastępstwo i podczas tej jednej godziny lekcyjnej narysował na tablicy kilka prostych schematów. Poradził też jak można w łatwy i szybki sposób wykonać prosty odbiornik. O ile pamiętam był to „odbiorniczek” detektorowy na słuchawki i inne, troszkę bardziej skomplikowane z głśnikami. Chyba te „detektorki” wykonywał każdy z nas. Także mnie „połknięty bakcyl” nie dawał spokoju i mimo że nie miałem żadnego zaplecza warsztatowego ani miejsca na eksperymenty, podejmowałem coraz to ambitniejsze zadania
Na marginesie tej opowieści wspomnę o jeszcze jednym wydarzeniu. Kiedyś zapragnąłem zbudować akustyczny wzmacniacz lampowy. Powoli kompletowałem części z demobilu i montowałem je na prowizorycznym „chassis” trzymając efekty mojej pracy pod łóżkiem. Montaż mogłem wykonywać
w kuchni, gdy wszyscy domownicy usnęli w sąsiednim pokoju. Było już dobrze po północy, gdy po ukończeniu montażu chciałem uruchomić wzmacniacz. Włączyłem do prądu -nie zadziałał. Coś poprawiałem i wtedy trzepnął mnie prąd tak silnie, że na chwilę zasłabłem. Dobrze, że automatycznie
sam się odłączyłem od napięcia. Po dojściu do siebie włączyłem ponownie. Wzmacniacz wzbudził się,
a podłączony głośnik pod łóżkiem zaczął wyć przeraźliwie wpadając dodatkowo w relaksacje. Postawiłem wszystkich domowników na równe nogi i od tej pory zaprzestałem cokolwiek robić na mojej stancji
w Warszawie.
Wracając do tematu. W domu rodzinnym mieliśmy radio Philipsa /przedwojenne, ale już superheterodyna/. W czasie wojny radio zakopane było w stodole u Dziadka. Po wydobyciu z ukrycia okazało się, że dostała się do niego woda, a po osuszeniu nie odbiera. Paliła się tylko lampka na skali odbiornika. Mały remont u specjalisty i radio świetnie działało; zwłaszcza dobrze odbierało rozgłośnie zagraniczne nadające w języku polskim, jak np.: BBC, Głos Ameryki, Radio Wolna Europa. Gdzieś w 1955 czy może 56 roku zużyła się lampa głośnikowa typu ABL1 i moją ambicją było przywrócenie radia do działania, ale nigdzie takiej lampy nie mogłem dostać. Chodziłem więc po warsztatach prywatnych pytając, czy mieliby taką lampę na wymianę, niekoniecznie nową. W warsztacie na Woli /ulica Wolska/, blisko naszej szkoły właściciel powiedział nam /chodziłem tam z kolegą szkolnym Stasiem K./, że ma taką lampę , ale jeszcze nie rozpakował paczki. Poradził, aby przyjść za kilka dni. Tak przychodziliśmy kilka razy, a przy okazji kupowaliśmy różne drobne elementy /z demontażu/, które były nam potrzebne do radioamatorskich konstrukcji.
Kolejnego dnia znowu poszliśmy do warsztatu. Szefa nie było, „urzędował” tylko jego pomocnik. Już od progu zapytam:
– Czy jest ta lampa?
Odpowiedzi nie otrzymałem, za to zza lady wyłoniła się postać milicjanta /chyba w stopniu porucznika?/, który zapytał:
– A o jaką lampę chodzi ?
– O lampę głośnikową ABL1.
– A może o taką? – mignął mi przed nosem małą lampą bateryjną używaną do produkowanych
w tamtym czasie odbiorników „Szarotka”.
No i zaczęło się przesłuchanie. Najpierw nas wylegitymowano /byli w warsztacie jeszcze inni milicjanci/. Legitymacje uczniów Technikum Radiowego wyraźnie ich ożywiły. W zasadzie w kółko o to samo pytali, więc w pewnym momencie powiedziałem, że nie będę odpowiadał, bo już parę razy odpowiadałem na to samo pytanie. Wtedy prowadzący przesłuchanie powiedział, że jak tak, to wezmą nas na Komendę, a tam mają takie metody, że wszystko wyśpiewamy! Wystraszyliśmy się
i na nowo odpowiadaliśmy w kółko na te same pytania. W pewnym momencie zagrożono nam rewizją naszych mieszkań dla potwierdzenia, że to co mówimy jest prawdą. Pytania jakie zadawano kręciły się wokół odbiorników „Szarotka”, które w tym czasie były produkowane przez Zakłady Radiowe im. Marcina Kasprzaka. Zakłady te były opiekunem naszej szkoły i starsze lata /III i IV klasy/ odbywały tam praktyki. My w tym czasie takich praktyk jeszcze nie mieliśmy. Kilkakrotnie powracali do straszenia rewizją mieszkań obserwując naszą reakcję. Mówiliśmy, że możemy jechać bo nic nie mamy do ukrycia, ale jednocześnie krew nam w żyłach zastygała ze strachu na myśl co to będzie, gdy rzeczywiście pojedziemy na rewizje.
Czego się baliśmy? Ja bałem się tego, iż mieszkając kątem u dalekiej ciotki /miałem swoje łóżko w kuchni/ wiedziałem, że dorabia sobie szyciem tzw. kosmetyczek. Mąż jej pracował u kobiety, która rozwinęła dużą działalność produkcji kosmetyczek posługując się rzeszą chałupniczek, z których niewielka część była zarejestrowana jako jej pracownice. Większa część z nich była zarejestrowana jako pracujące na swój rachunek, ale w rzeczywistości były w 100% uzależnione od swojej szefowej, która trzymała w swoich rękach wszystkie nici od zaopatrzenia poczynając, a na sprzedaży kończąc. Czyli manufaktura podobna do modnego obecnie „outsourcingu”, tyle że nie było to legalne. Mąż ciotki z racji swojej pracy rozwoził materiały po chałupniczkach, odbierał gotowe produkty itd. Dlatego w mieszkaniu ciotki oprócz uszytych przez nią kosmetyczek znajdowały się okresowo inne części, półfabrykaty
i gotowe produkty. Tak więc wsypa byłaby straszna i to ja byłbym tego przyczyną. Źle przysłużyłbym się ludziom, którzy mimo ciasnoty /było ich wtedy pięcioro i pies wilczur w mieszkaniu jednopokojowym
z kuchnią i łazienką/ przyjęli mnie do siebie, dzięki czemu mogłem uczęszczać do szkoły w Warszawie. Nie muszę mówić, że za mieszkanie nic nie płaciłem.
Mój kolega Stasio K. miał podobną sytuację, ale trochę w mniejszej skali. Mieszkał razem
z matką w jednym pokoiku na Okęciu. Ojciec jego nie żył, bo w czasie okupacji nabawił się choroby i umarł zaraz po wojnie. Matka Stasia utrzymywała się z wdowiej renty nie wystarczającej na pokrycie podstawowych potrzeb. Dlatego dorabiała szyjąc koszule męskie dla sklepu /warsztatu/ działającego
przy ulicy Chmielnej w Warszawie. Również i ona pracowała na czarno. Gdyby ją na tym przyłapano, mogłaby stracić nie tylko źródło utrzymania, ale jeszcze narazić się na wysoką karę.
Musieliśmy jednak zdać „egzamin z prawdomówności”, bo po kilku godzinach „magla” wypuszczono nas z warsztatu przy ulicy Wolskiej, a za jakiś czas dowiedzieliśmy się z „Expressu Wieczornego” o wykryciu zorganizowanej kradzieży odbiorników radiowych i ich części z Zakładów Radiowych im. M. Kasprzaka. Stąd kojarzenie nas, uczniów szkoły radiowej, z tymi wydarzeniami.
Mieliśmy szczęście, bo jeszcze w tym czasie nie odbywaliśmy praktyk w Zakładach Radiowych.
I dobrze, że tak to się skończyło, bo mogliśmy narobić kłopotu sobie, a przede wszystkim naszym dobroczyńcom.
Moja Babcia Jagosia, która gdyby żyła miałaby 125 lat, opowiadała, że w okresie jej dzieciństwa
i młodości włóczyło się po wsiach wielu dziwnych ludzi. Były to „baby i dziady” po prośbie, rzemieślnicy różnych profesji, artyści /kuglarze/, ludzie szukający zarobku, pielgrzymi, a także kobiety powłóczne, złodzieje, przestępcy uciekający przed karą itp.
W miejscowościach, na wschód od Jędrzejowa, przemieszczał się od domu do domu Jędrek, gaduła i bajarz, który przepowiadał min. nadejście takich czasów, kiedy to:
– w Warszawie będą grać, a w Rakowie tańcować
– i trudno będzie odróżnić babę od chłopa, bo kobiety zakładać będą „portki”, a mężczyźni nosić długie włosy.
Ludzie uważali Jędrka za nie bardzo mądrego, śmiali się z Jego „gadek”, a nie jeden stukał się znacząco w czoło lub machał lekceważąco ręką. Ale interesowali się tym co mówił, a i na kawałek chleba oraz miskę żuru w wielu domach mógł liczyć.
Czas upływał …
Babcia żyła 91 lat. Doczekała się najpierw „głośnika”, później radia, a z czasem także kolorowego telewizora. Nasłuchała się też muzyki wykonywanej daleko od Jej domu i naoglądała kobiet w spodniach oraz mężczyzn z długimi włosami. I nadziwić się nie mogła, w jaki sposób ten „głupawy” Jędrek tak to wszystko przewidział.
Wspomnienia Babci pochodziły z około 1900 roku, a więc z okresu, kiedy to Włoch Guglielmo Marconi, współtwórca radia, dokonywał udanych prób przekazu i odbioru fal radiowych. Najprawdopodobniej włóczęga Jędrek słyszał o owych eksperymentach na którymś z „pańskich dworów” i powtarzał to później wędrując po wsiach.
Odkrycia naukowe szybko zmieniają świat i nasze życie:
– nowe źródła energii,
– loty w kosmos,
– internet,
– telefonia komórkowa,
– GPS
…..
Żyjemy w okresie permanentnej rewolucji naukowo technicznej i trudno sobie wyobrazić, co spotka nas w kolejnych latach. Wiele wskazuje na to, ze nasze otoczenie zmieni się w miarę osiągania coraz większych umiejętności wykorzystywania taniej i bezpiecznej energii słonecznej. Spowoduje to szybki rozwój zaniedbanych obecnie rejonów świata, jak na przykład Afryki, która ma szansę stać się terenem budowy elektrowni słonecznych zaopatrujących w energię min. Europę.
Badacze przewidują, że nastąpi szersze wykorzystanie zjawiska fotosyntezy. Obecnie fotosynteza dotyczy tylko roślin i niektórych bakterii. W jej procesie, dzięki energii słonecznej, z wody
i dwutlenku węgla powstaje cukier prosty czyli glukoza oraz tlen. Ma to ogromne znaczenie dla ekosystemów ziemskich, bo dzięki temu powstaje materia organiczna, z której korzystają ludzie, zwierzęta i grzyby, a więc organizmy, które same nie potrafią produkować pokarmu. Poza tym dwutlenek węgla będący produktem oddychania, nie gromadzi się w atmosferze ziemskiej, lecz zużywany jest
w procesie fotosyntezy, w wyniku której uzupełniane są zasoby niezbędnego do życia tlenu.
Niezwykłym osiągnięciem nauki będzie ukształtowanie zwierząt zdolnych do fotosyntezy. Wymagać to będzie daleko idących zmian DNA, co stanowi niezwykłe wyzwanie dla inżynierii genetycznej. Z perspektywy współczesnych wyobrażeń, istoty zdolne do fotosyntezy można określić „zwierzoroślinami”, albo inaczej „światłożercami”.
Tak mogą wyglądać przyszli światłożercy -na podstawie grafik zamieszczonych
w magazynie „Fokus” nr 3/186 z marca 2011 roku
Można przewidywać, że w przyszłości także człowiek będzie zdolny do fotosyntezy, a więc będzie mógł się posilać energią słoneczną.
Nieustannie doskonalony będzie internet, który stanie się wszechobecny, a dostęp do informacji nie będzie stanowił żadnego problemu. Warto też podkreślić, że wyciąganie z kieszeni smartfona czy tabletu nie potrwa długo, bo już obecnie armia amerykańska stosuje okulary z menu widocznym tylko dla użytkownika, obsługiwane ruchami źrenic. Możemy się więc spodziewać, że wkrótce pojawią się np. szkła kontaktowe spełniające taką samą rolę. Jeśli więc np. znajdziemy się w nie znanej sobie okolicy i będziemy chcieli coś załatwić, to sprawa będzie o wiele prostsza niż obecnie. Źrenicami wybierzemy w menu odpowiedni namiar, skierujemy wzrok przed siebie i już dostrzegać będziemy informację, gdzie mieści się potrzebna nam instytucja i którędy do niej trafić, a także do którego pomieszczenia się udać, który urzędnik załatwi naszą sprawę, a nawet jak długo potrwa ta operacja. Jeśli zajdzie potrzeba to zaprogramujemy się i odpowiednie znaki wskażą nam także drogę do ważnych obiektów kultury, zabytków, restauracji itp.
Niezbędny tez będzie rozwój nowych dziedzin wiedzy, jak chociażby związanych z zamianą energii słonecznej na łatwiejsze do przechowywania i wykorzystania formy.
Będzie fajnie …
Ale póki co, wracajmy do naszej rzeczywistości.