Artykuł, który ukazał się w „Echu Dnia” 24 czerwca 2011 roku.
Sandomierzanka Agnieszka Świtalska-Nawrocka została brązową medalistką Mistrzostw Europy Kobiet
w Kulturystyce i Fitness, które odbyły się w Rosji.

Agnieszka Świtalska-Nawrocka /z prawej/
na podium Mistrzostw Europy Kobiet
W czasie mistrzostw rozgrywanych w rosyjskim mieście Tiumeń Agnieszka Świtalska-Nawrocka wywalczyła brązowy medal w kategorii fitness sylwetkowe do163 centymetrów. Zawodniczka nie kryje radości.
– Rok temu wywalczyłam mistrzostwo Polski w kategorii open. W tym roku udało mi się powtórzyć to osiągnięcie, tym większe, że konkurowałam z młodszymi zawodniczkami. Brązowy medal na Mistrzostwach Europy to mój największy dotychczasowy sukces -podkreśla Sandomierzanka.
SPORTOWY KONKURS
PIĘKNOŚCI
O swojej konkurencji Agnieszka Świtalska-Nawrocka mówi, ze jest to forma konkursu piękności kobiet umięśnionych. To konkurencja, w której oceniana jest sylwetka, jej umięśnienie, ale liczy się nie duża masa mięśniowa, jak w kulturystyce, a wszechstronność, harmonijność i odpowiednie proporcje.
– Dla sędziów liczą się detale, na pozór drobiazgi, które tworzą harmonijną całość. Ważna jest także barwa skóry, wdzięk osobisty, ogólna prezentacja -mówi Agnieszka Świtalska-Nawrocka.
„Ciągle dążę do doskonałości, do uzyskania jak najlepszej, idealnej sylwetki” – mówi zawodniczka.
Dążenie do doskonałości to, oczywiście, intensywne treningi. Zawodniczka przyznaje, że bardzo dużo ćwiczy, niemal cały wolny czas spędza w siłowni i sali gimnastycznej.
Oprócz ćwiczeń ważne są predyspozycje genetyczne oraz odpowiednia dieta, związana z ograniczeniami i licznymi wyrzeczeniami.
Agnieszka Świtalska-Nawrocka łączy sportową pasję z pracą zawodową, wraz z mężem prowadzi
w Poznaniu, mieście, w którym mieszka, studio sportu i aerobiku. Ponadto uczy wychowania fizycznego
w szkole średniej. Wcześniej, przez 12 lat, była trenerką aerobiku.
SANDOMIERSKIE POCZĄTKI
Swoją przygodę ze sportem Agnieszka rozpoczęła w rodzinnym Sandomierzu, będąc uczennicą
I Liceum Ogólnokształcącego Collegium Gostomianum. Uczestniczyła wówczas w zajęciach w siłowni przy ulicy Słowackiego, pod okiem Karola Burego. Miejsce to było kuźnią wielkich talentów w fitness
i kulturystyce, mistrzów Polski i Europy.
-Gdy pierwszy raz poszłam na siłownię, posiedziałam tam 3-4 godziny, patrząc na ćwiczących. Byłam pod ogromnym wrażeniem. Ćwiczyła tam między innymi Marzena Jarosz, która stała się dla mnie autorytetem i niedoścignionym wzorem -wspomina zawodniczka.
Agnieszka Świtalska-Nawrocka nie zaprzestała treningów podczas studiów na Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu i później, po rozpoczęciu pracy zawodowej. Startowała w wielu imprezach sportowych w kraju i za granicą, zdobywając wiele wysokich lokat /w ubiegłym roku uczestniczyła również w Mistrzostwach Europy w Kulturystyce i Fitness w Nowym Sadzie w Serbii/.
Ponadto posiada uprawnienia sędziowskie w zakresie kulturystyki i fitness i jako sędzia II klasy uczestniczy w wielu zawodach rangi mistrzowskiej.
Po studiach została w Poznaniu, ale jej więzi z Sandomierzem nie ustały. Ma w tym mieście rodzinę oraz wielu przyjaciół. Chętnie spędza tu czas wolny od pracy zawodowej. Utrzymuje kontakt z Ludowym Klubem Sportowym, w którym rozpoczynała jako zawodniczka.
-Nadal czuję się związana z siłownią Ludowego Klubu Sportowego. Zwykle podczas pobytu
w Sandomierzu kieruję tam pierwsze kroki -podkreśla zawodniczka.
Podczas zawodów sportowych oraz wywiadów mistrzyni fitness zawsze podkreśla swoje sandomierskie pochodzenie i sandomierskie „początki sportowe”.
Karol Bury, pierwszy trener Agnieszki Świtakskiej-Nawrockiej:
Agnieszka zawsze podkreśla swoje związki z Sandomierzem, w wywiadach powtarza, że tutaj zaczęła karierę sportową i ukształtowała się jako zawodniczka. Pod moją opieką zdobyła dwa medale mistrzostw Polski
w kulturystyce. Potem, gdy poszła na studia, straciliśmy kontakt. Spotkałem ją po kilku latach na Mistrzostwach Polski w Kulturystyce, jednych z ostatnich, w jakich braliśmy udział jako klub. Agnieszka sędziowała zawody. Powiedziała mi wtedy, że nie zrezygnowała ze swoich sportowych ambicji, zapowiedziała, ze jeszcze wystartuje
i odniesie sukces. Odpowiedziałem, ze w to wierzę, ponieważ znam jej upór i pracowitość. Agnieszka zawsze wyróżniała się świetną sylwetką. Miała zdecydowanie lepsze predyspozycje do fitnes niż do kulturystyki. Decydującą rolę odgrywa jej osobowość i cechy charakteru -twardość i konsekwencja.. Agnieszka zawsze była niesamowicie ambitna.
Małgorzata Płaza
plaza@echodnia.eu
js. (10:11)
W czasie Świąt Bożego Narodzenia /2010/ wypowiedziałem „kołaczącą” mi w głowie myśl, że jeśli już muszą dotykać człowieka jakieś niedomagania, to lepiej, jeśli dotyczą one fizyczności, niż rozumu. Z tymi pierwszymi można sobie poradzić, jakoś się wspomóc … laską, okularami, aparatem słuchowym, … natomiast w przypadku zaburzeń umysłu, takich możliwości nie ma. Moja żona podchwyciła tę myśl i od tej pory, przy różnych okazjach, systematycznie potwierdzamy trafność tego spostrzeżenia.
A cały ten problem wiąże się z mózgiem, bo to on jest siedliskiem inteligencji, pamięci, rozumu i emocji. Ilość neuronów, czyli komórek nerwowych, z których składa się mózg i cały układ nerwowy,
w zasadzie ustalana jest przy urodzeniu i później już niewiele da się z tym zrobić. Mało tego,
w przeciwieństwie do:
– komórek przewodu pokarmowego, reprodukujących się co dwa lub trzy dni,
– czerwonych krwinek wymieniających się co trzy, cztery miesiące,
– czy nawet komórek tkanki kostnej mającej zdolność reprodukcji w odstępie od dwóch do pięciu lat,
neurony podlegają regeneracji w bardzo ograniczonym zakresie. Zniszczone, na przykład przez uraz czy zatrucie alkoholowe, giną bezpowrotnie. Do niedawna uważano nawet, że nowe komórki nerwowe
w ogóle nie mogą powstawać. Dopiero pod koniec XX wieku wykryto, że neurony mogą być wytwarzane u młodych, rozwijających się organizmów, a także w mózgu dorosłych ludzi, zwłaszcza
w obszarze zwanym hipokampem, zaangażowanym w uczenie się i pamięć.
Słusznie mówi się, że mózg to najbardziej złożona spośród żyjących we wszechświecie struktur, która ma za zadanie sterowanie wszystkimi funkcjami organizmu człowieka. Choć jego masa wynosi około 1400 gramów, stanowiąc zaledwie 2% wagi ciała, to aby dobrze funkcjonować, pochłania 20 % dostarczanych organizmowi składników energetycznych oraz 20 % wdychanego tlenu. Takie ilości mogą być prze zeń przyjmowane i zużywane dzięki silnemu ukrwieniu. Trudno sobie wyobrazić, ale
w ciągu minuty przetacza się przez mózg około jednego litra krwi, dostarczającej substancje odżywcze oraz tlen.
Niestety, w miarę upływu czasu komórki nerwowe kumulują produkty przemiany materii. Jest to wynikiem działalności cząsteczek znanych powszechnie jako wolne rodniki. Niszczą one ściany komórek powodując ich gorsze funkcjonowanie, a nawet ich obumieranie. W konsekwencji powoduje to stopniową utratę pamięci, zmiany osobowościowe i starzenie się całego organizmu, a w wielu przypadkach jest także przyczyną udaru lub raka mózgu.
Z tego względu warto dbać o swój mózg, to znaczy tak go odżywiać i wspomagać, aby służył jak najdłużej. Jednak jeśli głębiej wejść w problem, to okazuje się, że nie jest to sprawa łatwa, bowiem badacze nie są zgodni w poglądach. Pewnym jest jednak to, że bez wystarczającej ilości i jakości pożywienia oraz odpowiednich bodźców, mózg nie wyprodukuje nawet pojedynczej myśli. No i jeszcze jedno; na poprawienie kondycji intelektualnej człowieka zawsze jest odpowiednia pora, a nawet mając więcej lat, tych zabiegów powinno być więcej i są one jeszcze bardziej nieodzowne.
W takim razie, co potrzebne jest mózgowi?
– Mówi się, że: witaminy, minerały, aminokwasy glukoza i tlen, wszystko to w określonych proporcjach, z koniecznym towarzystwem kwasów tłuszczowych omega 3 i omega 6. Wymienia się, że w dobrym dla mózgu menu powinny znaleźć się: awokado, banany, chuda wołowina, drożdże, brokuły, brązowy ryż, ser, jaja, mleko, kurczak, orzechy, łosoś, soja, szpinak, fasola, tuńczyk i jogurt.
– Natomiast mózgowi nie służy monotonia, … tak w życiu jak i na talerzu.
Jedzenie na okrągło tych samych pokarmów to pierwszy krok do poważnych niedoborów potrzebnych składników. Tak samo jak i przebywanie ciągle w tym samym miejscu i wśród tych samych ludzi. Taka sytuacja męczy, zobojętnia i nie dostarcza potrzebnych impulsów. Natomiast najbardziej szkodliwymi substancjami są: alkohol, barwione sztuczne napoje, syropy, biały chleb, cukry, utwardzane tłuszcze typu margaryna i sztuczne słodziki.
Tradycyjnie, dla utrzymania dobrej kondycji intelektualnej, zalecane są: praca twórcza, rozwiązywanie problemów, różnego rodzaju gry i zabawy intelektualne oraz treningi mentalne,
a także gimnastyka mózgu.
Na podstawie najnowszych badań neurobiolodzy uważają za mało znaczące dotychczasowe metody żywienia i dbania o mózg, . Wskazują natomiast inne czynniki, które mogą naprawdę zwiększyć naszą sprawność umysłową.
Są to:
– edukacja muzyczna
– stymulacja prądem
– silne światło
– flawonoidy
– ćwiczenia fizyczne
1. Badania wykazały, że po 15 miesiącach gry na instrumencie ośrodki słuchowe i ruchowe
u dzieci są znacznie lepiej rozwinięte niż u ich niemuzykujących kolegów. Zawodowi muzycy mają też więcej istoty szarej w obszarach, które są odpowiedzialne za percepcję słuchową, procesy wizualno-przestrzenne i kontrolę ruchową. Ci, którzy zaczęli się kształcić muzycznie przed siódmym rokiem życia, mają grubsze ciało modzelowate, czyli pasmo włókien nerwowych odpowiedzialnych za wymianę informacji pomiędzy półkulami mózgu. Istnieją nawet dowody na to, że wczesna edukacja muzyczna zwiększa poziom IQ. Uprawianie muzyki, a zwłaszcza nauka gry na instrumencie jest znakomitym czynnikiem prorozwojowym mózgu, ale powszechnie wiadomo, że edukacja muzyczna to także inne działania, jak min.: śpiewanie, taniec oraz zabawy ruchowe przy muzyce. Te formy posiadają równie dużą wartość utrzymywania kondycji intelektualnej i należy stwarzać warunki do ich uprawiania.
2. Aby pobudzić neurony do wydajniejszej pracy potrzeba zaledwie 1 do 2 miliamperów prądu. W zależności od tego gdzie są przykładane elektrody, można poprawić różne funkcje poznawcze, w tym min. koncentrację i percepcję wzrokową. Urządzenia do tDCS /transcranial direct current stimulation/, czyli zwiększania sprawności mózgu przy zastosowaniu prądu, są obecnie dość rozbudowane i dostępne tylko w wysoko specjalistycznych ośrodkach prowadzących badania, ale przewiduje się, że już niedługo będą się mieściły w niewielkich kasetkach i można je będzie używać także w domach i szkołach. Jest to bowiem metoda bezpieczna, nie oddziałująca bezpośrednio na neurony, lecz jedynie sprawiająca, że są one bardziej aktywne.
3. Skuteczną metodą poprawiającą sprawność naszego umysłu, ma też być zastosowanie światła i to takiego, które nie ma nic wspólnego z procesem widzenia. Podczas prowadzonych eksperymentów stwierdzono, że jaskrawe światło dzienne poprawia logiczne rozumowanie i czas reakcji. Wykryto także, że silne światło, zwłaszcza w kolorze niebieskim, zwiększa aktywność pnia mózgu, który ma związek z czujnością i czynnościami poznawczymi.
4. Najnowsze badania wykazały, że dotychczas polecane substancje, mające żywić mózg, spośród których najsłynniejszymi są kwasy tłuszczowe omega-3, mają niewielkie znaczenie. Przedmiotem zainteresowania uczonych stały się natomiast flawonoidy, związki organiczne pochodzenia roślinnego, występujące w niektórych owocach, przede wszystkim w jagodach i czarnych porzeczkach, a także w cytrusach, kolorowych warzywach, kaszy gryczanej, oliwie z oliwek, kakao, zielonej herbacie
i czerwonym winie. Flawonoidy konsekwentnie uwzględniane w codziennym żywieniu, mogą prowadzić do poprawy pamięci, chronią przed zwyrodnieniem mózgu, poprawiają koncentrację i utrzymują
w aktywności szlak biochemiczny, który zwiększa ekspresję genów związanych z pamięcią. Mogą też podnieść poziom białka neurotroficznego BDNF /brain-derived neurotrophic factor/, które odgrywa ważną rolę w procesach uczenia się i zapamiętywania. Flawonoidy mają także wpływ na układ krążenia, obniżają bowiem ciśnienie krwi i zwiększają elastyczność naczyń krwionośnych, przez co zwiększają dopływ krwi do mózgu, a to korzystnie wpływa na wydajność tego narządu.
5. Prawie dwadzieścia pięć wieków temu Arystoteles powiedział, że nic tak nie niszczy organizmu, jak długotrwała bezczynność fizyczna. Wiek XXI sprzyja unikaniu wysiłku:
– poruszamy się samochodem lub autobusem, nawet, gdy nie ma takiej konieczności,
– korzystamy z windy
– i lubimy prowadzić siedząco- leżący tryb życia.
Poza tym nauczyliśmy się oddychać niestarannie, to znaczy płytko i szybko.
Tymczasem ćwiczenia fizyczne, zwłaszcza ruch na świeżym powietrzu, zwiększa dopływ utlenionej krwi do mózgu, co od zaraz poprawia jego pracę.
Badania wykazują, ze osoby prowadzące sportowy tryb życia, mają gęstszą sieć naczyń krwionośnych zaopatrujących neurony. Wynika to z faktu większego stężenia u nich substancji chemicznych, odgrywających ważną rolę w procesach uczenia się i wpływających na wzrost śródbłonka naczyniowego, wspomagającego powstawanie nowych naczyń krwionośnych. Naukowcy podkreślają jednak fakt, że ćwiczenia winny być dostosowane do wieku i możliwości organizmu, bowiem nadmierny wysiłek niczemu dobremu nie służy, a wręcz przeciwnie, daje efekt odwrotny od zamierzonego. Poza tym umiarkowany trening spowalnia spadek formy fizycznej związany z przybywaniem lat, co ma również olbrzymie znaczenie dla człowieka.
Mózg jest podstawowym narzędziem nauki, pracy, … i superkomputerem utrzumującym nasz organizm przy życiu. Niezwykle ważnym jest aby mieć świadomość nie tylko konieczności chronienia go przed urazami, stresem i toksynami, które zabijają neurony, ale także wiedzieć jak o niego dbać.
Źródła:
1. Daniel G. Amen -„Zadbaj o mózg”, Rebis 2007,
2. Helena Thomson -„New Scientist”, Tribune Media Services 2010, artykuł
publikowany w polskiej prasie naukowej pod różnymi tytułami, min.”Siłownia
dla mózgu”
3. Artykuły i publikacje z polskiego internetu.
Materiał i zdjęcia przygotował Pan Antoni Ryszard Sobczyk
Współczesna wieś jest zupełnie inna niż ta, którą pamiętam sprzed około pół wieku, kiedy
to podejmowałem decyzję o wyjeździe na Śląsk w poszukiwaniu pracy. Ale każdorazowy powrót do rodzinnej Wygody w gminie Jędrzejów, a także możliwość rozmowy z Mamą, rodziną i znajomymi,
jest zawsze dla mnie wielkim przeżyciem. Jest też okazją do wspominania minionych, jakże romantycznych czasów.
„Kiedyś” idąc przez wieś, łatwo było zorientować się, w których rodzinach są panny na wydaniu, bo w ich domostwach panował wyjątkowy porządek: chałupa wybielona „ze dwora”
i w środku wszystko porobione w porę i jak trzeba:, izby pozamiatane, podłogi wyszorowane i ławy pomyte. W kuchennej izbie polepę na niedzielę posypywano żółtym piaskiem, niekiedy w „magiczne” wzorki, wzbudzając tym zachwyt kawalerów. Łóżka w „świątecznej” starannie zaścielano, z piętrzącymi się pod powałę, bogato pierzem i puchem wypchanymi poduszkami oraz jaśkami zdobnymi
w prześliczne koronki. Zresztą, pierzyny, poduszki i jaśki gromadzone były w tych domach w liczbie
o wiele większej, niż bieżące potrzeby, bo część z nich „czekała”, aby stać się składnikiem wiana panny, która będzie wydawana za mąż. Całe to bogactwo „wietrzyło się” często przed chałupą, koniecznie od strony drogi, „równiuśko” poukładane na żerdziach przez puszące się panny, by „kłuło” w oczy przechodzących przez wieś kawalerów.
Na przykładzie Ziemi Jędrzejowskiej można powiedzieć, że, zarówno przed, jak i po wojnie,
w każdym prawie gospodarstwie wiejskim „trzymano” stado gęsi, liczące od kilkunastu do kilkudziesięciu sztuk. Wynikało to z dużego zapotrzebowania na pierze oraz gęsie mięso i uważane było za opłacalne.
We wsiach były bowiem tereny przeznaczone do ogólnego użytku, najczęściej w postaci podmokłych łąk lub ugorów porośniętych krzakami, często z dostępem do wody, co w zupełności wystarczało dla stad ze wszystkich chętnych gospodarstw. Ale trzeba przyznać, że z perspektywy dzisiejszych ferm drobiarskich było to zjawisko na niewielką skalę.
„Chowanie gęsi było domeną gospodyń, ponieważ wymagało kobiecej delikatności, konkretnej wiedzy, a także umiejętności i przekazywane było córkom przez matki. Gęsi „chowała” też moja Babcia Teofila, u której, będąc jeszcze dzieckiem, mogłem wszystkie zabiegi pielęgnacyjne obserwować.
Gęsi zaczynają się nieść, gdy dzień świetlny wynosi około dziesięciu godzin i znoszą one po około dwudziestu jaj. Gniazda lęgowe przygotowywane były w specjalnych koszach, uplecionych z warkoczy żytniej słomy. Środek wypełniano miękką owsianą słomą /”owsianką”/, do której, zgodnie ze zwyczajem, dodawano „ociupinę” siana z wigilijnego stołu, mającego zapewnić szczęśliwy wyląg. Na takiej podściółce układano jaja, sadzano gęś i już w czasie pierwszych godzin okazywało się, czy wybrana przez gospodynię „matka”, będzie miała instynkt wysiadywania jaj i wodzenia gąsiąt. Jeżeli gęś nie schodziła z gniazda,
a pogęgując z cicha mościła je skubanym z siebie puchem, obracała po swojemu jaja i w końcu statkowała się, oznaczało, że są duże szanse na wyląg.
Gąsiorem natomiast nikt się już wtedy nie przejmował. Po spełnieniu swojego radosnego obowiązku reproduktora, był w „nagrodę” tuczony owsianymi kluchami i najczęściej trafiał na stół bogatych jędrzejowskich Żydów.
Ze względu na zimową porę oraz brak miejsca w lichych i ciasnych obórkach, a także z dbałości
o zapewnienie odpowiedniej temperatury, na okres wysiadywania jaj gniazda umieszczane w izbie kuchennej: pod stołem i w kącie. Na ogół domownicy i gęsi pomieszkiwali razem zgodnie, dobrze się rozumiejąc, ale jeżeli do izby wbiegł pies lub wszedł obcy człowiek, gęsi, swoim gęganiem i syczeniem, czyniły wielkie larum. Wtedy, dla uspokojenia atmosfery, przydawała się zasłonka oddzielająca gęsie gniazda od reszty izby i należało szybko ją „zaciągnąć”.
Wszyscy domownicy musieli też umieć odczytywać zachowanie się gęsi. Jeżeli na przykład wierciła się i przykrywała jaja puchem, oznaczyło, że szykuje się do opuszczenia gniazda bo jest głodna, chce jej się pić, albo ma potrzebę „przewietrzenia się”. Wtedy należało ją delikatnie ująć pod boki i bez zwłoki wynieść na podwórko, w przeciwnym razie, sama zeszła z jaj, „waląc” na środku izby wielką
i potwornie śmierdzącą kupę, karząc tym niefrasobliwych współlokatorów.
W dziesiątym dniu wysiadywania oceniano jaja pod kątem ich „zalęgnięcia”. W tym celu każde jajo prześwietlano światłem lampy naftowej, a w późniejszym okresie żarówki elektrycznej i usuwano
z gniazda te, które nie posiadały rozwijającego się zarodka. Drugie prześwietlenie, w osiemnastym dniu, pozwalało usunąć jaja z zarodkami zamarłymi. W dwudziestym siódmym dniu wysiadywania, jaja pławiono
w wodzie o temperaturze nieco wyższej od ciała ludzkiego przez około dziesięć minut. Pławienie przeprowadzano w celu ostatecznego usunięcia jaj z nieżywymi zarodkami /opadały na dno i były nieruchome/ oraz namoczenia skorupy, co ułatwiało przekłuwanie jej przez pisklęta. Wylęg gąsiątek następował po 28-32 dniach wysiadywania. Gniazda wynoszono wtedy z domu, natomiast nogi stołu obstawiano deskami lub zastawiano nimi wolny kąt wyścielając go sianem i umieszczano tam gąsiątka oraz ich „opiekunkę”. W pierwszych dniach po wylęgu „małe” żywione były ugotowanymi na twardo i drobno posiekanymi kurzymi jajkami, do których, po pewnym czasie, dodawano rozdrobnioną młodą oziminę.

Gęś z gąsiętami
Po kilku dniach wygrzewania się w domu, w pogodny marcowy dzień, gąsięta z gęsią-matką, wynoszone były w zaciszne miejsce podwórka. Z czasem ich przebywanie na powietrzu wydłużano, a kiedy podrosły i dopisywała pogoda, już nie wracały do izby, zostając nawet na noc w obórce,
w odpowiednio przygotowanym miejscu.
U mojej Babci każdego roku przeważnie trzy gęsi wysiadywały jaja i „zajmowały” się wylęgniętymi gąsiętami. W miarę jak małe dorastały i obrastały w pióra, jedna ze „starych” gęsi kreowała się na przywódczynię całego stada i za nią każdego ranka, bez sprzeciwu i w należytym porządku, jak przystało na gęsi, stado podążało dróżką do śródleśnego jeziorka zwanego Klisowiec. Tam przychodziły także stada z innych gospodarstw i wszystkie gęsi razem przebywały tam przez całe dni, pływając i zajadając się wodorostami, skubiąc trawę na śródleśnej polanie położonej na wzgórku, wygrzewając się w słońcu
i czyszcząc sobie pióra.
Mała gęsiarka
Z gęsiami na Klisowiec posyłane były dzieci, z przykazaniem aby solidnie pilnować stada. Ale dzieci, jak to dzieci, nie bardzo przejmowały się obowiązkami. Urządzały różne zabawy, kąpały się i swawoliły, zdając sobie sprawę z tego, że gęsi w dużej grupie są dość bezpieczne, bo potrafią obronić się nawet przed atakiem lisa.
Przed zmierzchem dzieci i stada powracały do zagród.
Gęsi, które wylęgły się przed końcem marca, w okresie do późnej jesieni można było podskubywać trzy razy. Przed każdą z tych czynności badano, czy pióra są „dojrzałe”, to znaczy, czy mają suchą oraz przezroczystą „dutkę” i luźno tkwią w skórze. Skubano pierze i puch na piersiach i brzuchu gęsi, oszczędzając „bokówki”, gdyż stanowią one oparcie dla skrzydeł. Jeżeli po podskubaniu, którejś gęsi opadały skrzydła, świadczyło to o tym, że zadanie nie było wykonane dobrze. Ważnym też było, aby świeżo podskubanych gęsi nie wpuszczać do wody i wtedy do ich pasienia wykorzystywano przydrożne rowy, podmokłe łąki i śródleśne trawiaste łęgi. A po żniwach dzieci zaganiały gęsi na ścierniska, a one wyskubywały tam zielone chwasty i czyściły ściernisko z niezebranych kłosów i wypadłych ziaren.
Jesienią, przed Świętym Marcinem, gdy gęsi były już podpasione owsem i podskubane po raz trzeci, zjawiali się we wsi kupcy. Byli to Żydzi pochodzący z Chęcin, bo miasto to słynęło z handlu drobiem, a zamieszkała tam ludność żydowska zajmowała się skupem, koszernym ubojem, sprzedażą pieża
i gęsiego mięsa. Jeżeli po czasochłonnym targowaniu się, ustalono zadowalającą dla obu stron cenę, Żyd ładował na „furkę” zakupione stado i podążał w „swoją” stronę.
Licząc pieniądze ze sprzedaży gęsi i pierza, co roku można było usłyszeć od gospodyń opinię, że „trzymanie” gęsi opłaciło się, bo wydatków na nie w ciągu roku było niewiele, a pieniądze wzięte za jednym razem, bardzo się przydadzą rodzinie przed zimą.
Troskliwa Babcia zostawiała „na chowani” trzy upatrzone wcześniej gęsi i gąsiora, bo takie były proporcje płci zapewniające prawidłową przyszłość hodowli. A w dzień Świętego Szczepana nie zapominała podsypać gąsiorowi święconego owsa, by swoje gęsi chędożył, a nie fruwał po wsi za obcymi.
Antoni Ryszard Sobczyk
Materiały i zdjęcia przygotowały: Janina Makowska -żona bohatera poniżej zamieszczonego szkicu oraz córka -Grażyna Stasiak.
Polskie Siły Powietrzne zapisały jedną z najchlubniejszych kart historii II wojny światowej, skutecznie walcząc pod niebem Europy Zachodniej. Mówi się nawet, że to Oni odwrócili bieg historii uniemożliwiając Niemcom podbicie całej Europy. Szkoda, że wielu z bohaterów tamtych wydarzeń pozostanie na zawsze bezimiennymi, bowiem z imienia i nazwiska znamy przede wszystkim pilotów, a więc tych, którzy bezpośrednio realizowali loty bojowe. Znacznie mniej natomiast wiemy o ludziach wykonujących inne funkcje: mechaników samolotowych, radiotelegrafistów, rusznikarzy i całego personelu pomocniczego. A przecież dobrze wiemy, że bez fachowości, solidności i zgrania całych zespołów, żaden lot nie mógłby się zakończyć powodzeniem.
Niniejszy szkic poświęcamy starszemu sierżantowi Janowi Makowskiemu, mechanikowi samolotowemu w Dywizjonie 308, poprzez urodzenie i zamieszkanie związanemu z Ziemią Sandomierską.

Starszy sierżant Jan Makowski
Urodził się w 1915 roku w Radoszkach koło Sandomierza, jako ósme spośród dziewięciorga dzieci w rodzinie. Edukację rozpoczął w Szkole Powszechnej w Radoszkach, która dzięki staraniom mieszkańców, po raz pierwszy w historii tej wsi, akurat wtedy została zorganizowana. Następnie uczył się przez rok w Gimnazjum w Tarnobrzegu, a później w Gimnazjum Męskim w Sandomierzu, które ukończył w 1932 roku.
Od najmłodszych lat marzył aby zostać lotnikiem. Zdecydował się więc przystąpić do egzaminów wstępnych w bardzo prestiżowej wówczas: Szkole Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich
w Bydgoszczy, mimo krążącej opinii, że trudniej się do niej dostać, niż na studia aktorskie. Trudny egzamin i szczegółowe badania lekarskie przeszedł bez zarzutu i w październiku 1932 roku rozpoczął tam kształcenie. Jednakże w drugim roku nauki, komisja lekarska dopatrzyła się u Niego drobnej wady wzroku i to spowodowało przeniesienie Go do grupy mechaników.

Jan Makowski w Szkole Podoficerów Lotnictwa
dla Małoletnich w Bydgoszczy.
Patent mechanika samolotowego uzyskał 31 maja 1935 roku i został przydzielony do 2 Pułku Lotniczego 121 Eskadry Myśliwskiej w Krakowie, stacjonującego na lotnisku Rakowice. Tam rozpoczął służbę dla Polski jako żołnierz zawodowy.
Trzeba przyznać, że ta jednostka wojskowa miała wtedy wybitne przedstawicielstwo sandomierskie. W tym samym roku co Jan Makowski, pracę w 121 Eskadrze rozpoczął Sandomierzanin Tadeusz Król, który jako obserwator, wraz z pilotem i strzelcem, na samolocie PZL P-23B, wziął udział
w bombardowaniu niemieckich kolumn wojskowych idących na Warszawę we wrześniu 1939 roku. Niestety, po wykonaniu zadania, ich samolot został ostrzelany przez Niemców z broni maszynowej i spadł na ziemię w płomieniach. Dwa lata później, a więc w 1937 roku, do 121 Eskadry dołączył brat Tadeusza, Wacław Król, walczący podczas II wojny światowej, min. jako dowódca eskadry w Dywizjonie 316 i dowódca Dywizjonu 302.
W przeddzień wybuchu II wojny Światowej 121 Eskadra Myśliwska przeniesiona została na zapasowe lotnisko w Balicach, dzięki czemu uniknęła ciężkiego bombardowania, jakie dotknęło Rakowice 1 września 1939 roku o świcie i dlatego natychmiast po wybuchu wojny stanęła w obronie Ojczyzny. Niestety, już 18 września 1939 roku jej żołnierze otrzymali rozkaz wycofania się z walki i samodzielnego przekraczania granicy z Rumunią.
Od tej pory dla Jana Makowskiego oraz innych polskich żołnierzy, zaczęła się wieloletnia tułaczka i poszukiwanie mozliwosci wzięcia odwetu na niemieckim agresorze. Przez prawie dwa miesiące przebywali w obozie internowania w Focsani. Mimo przychylności Rządu Rumunii oraz pomocy miejscowej ludności, był to dla przebywających tam Polaków bardzo trudny okres. Żyli w poczuciu klęski, w wielkiej niepewności, bez kontaktu z rodziną i środków do życia.
11 listopada 1939 roku Jan Makowski wraz z polskimi lotnikami przeniesiony został na terytorium Francji. Wydawało im się, że tu będą mogli szybko „rozwinąć skrzydła” i wziąć odwet za przegraną kampanię wrześniową. Bardzo się jednak zawiedli, bo znowu rozpoczęło się czekanie bez konkretnej perspektywy, w złych warunkach materialnych. Poprawa nastrojów nastąpiła dopiero po 4 stycznia 1940 roku, tzn. po podpisaniu umowy polsko- francuskiej /uzupełnionej 17 lutego/, która określała min. kolejność tworzenia polskich jednostek lotniczych i rozpoczęcie niezbędnych szkoleń.
W grupie 30 mechaników samolotowych dowodzonych przez kpt. Stefana Wagnera Jan Makowski skierowany został na kurs w Szkole Lotniczej w Montpellier, który trwał od 2 do 11 marca 1940 roku. Następnie, po odbyciu stażu w dywizjonach francuskich, utworzone zostało sześć patroli myśliwskich /tzw. Kluczy/, z których każdy składał się z: trzech pilotów, mechaników i pomocników mechaników, mechanika uzbrojenia, elektrotechnika oraz żołnierzy innych specjalności. Capral-Chef Jan Makowski przydzielony został do Klucza nr 3 pod dowództwem kpt. Mieczysława Sulerzyckiego, który dysponował samolotami Morane 406 oraz Dewoitine 520 i miał następującą obsadę osobową:
– piloci: Mieczysław Sulerzycki, Bolesław Rychlicki, Erwin Kawnik; od 8.06.1940 roku: Jan Borowski, Wieńczysław Barański, Michał Cwynar;
– mechanicy samolotowi: Edward Kulikowski, Józef Tarlak, Jan Makowski, Leon Józefowski, Stanisław Pilosz;
– pomocnicy mechaników samolotowych: Aleksander Dziekański, Zygmunt Dziekański
– rusznikarz: Józef Pamła;
– radiotelegrafista: Tadeusz Libicki;
– kierowcy: Leon Urbaniak, Marian Kubiak.
Wiosną 1940 roku samoloty z polskimi załogami uczestniczyły w obronie Francji, głównie osłaniając obiekty wojskowe i przemysłowe. Przyjęło się nazywać je „kluczami kominowymi”, od kominów fabryk, których chroniły. Zestrzelili samodzielnie 10 samolotów Luftwaffe oraz 6 przy wsparciu lotników francuskich, a dwa zostały uszkodzone.
22 czerwca 1940 roku Francja skapitulowała.
Kapitan Sulerzycki podsumował udział „swojego klucza” w walkach o Francję w sposób następujący:
… Przez cały czas, tak piloci, jak i mechanicy pokazali hart ducha i bohaterstwo polskiego żołnierza, które to wartości wyróżniały ich korzystnie na tle armii francuskiej i stanowiły dobry przykład do naśladowania … Natomiast jeden z kolegów Jana Makowskiego, Mieczysław Woliński, tak napisał
o tych wydarzeniach: … Po dziewięciu miesiącach pełnych tragicznych przeżyć, zawiedzionych nadziei, kompletnego upadku, po totalnej klęsce opuszczamy Francję i udajemy się na „wyspę ostatniej nadziei, skąd nie ma już odwrotu”.
Z Francji Jan Makowski wraz z polskimi lotnikami odleciał do Algieru, a następnie drogą wodną, przez Casablankę i Gibraltar dotarł do Liverpoolu w Wiekiej Brytanii. Tu we wrześniu 1940 roku wcielony został do Dywizjonu 308 utworzonego z pilotów 2 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Krakowie. Na lotnisku Spece koło Liverpoolu piloci i mechanicy przeszli kolejne szkolenia, zapoznając się z przydzielonym im sprzętem: samolotami treningowymi Master i myśliwcami bojowymi Hurricane.
I znowu odżyły w Polakach nadzieje na zwycięstwo i wyzwolenie Ojczyzny.
Oficjalnie Dywizjon 308 rozpoczął służbę 1 grudnia 1940 roku. Na początku samoloty odbywały przede wszystkim loty nocą, aby odpierać naloty prowadzone przez niemiecką Luftwaffe. W 1943 roku głównym ich zadaniem stało się niszczenie celów naziemnych. Wtedy Dywizjon 308 bazował nie tylko na lotniskach angielskich, ale także: francuskich, belgijskich, holenderskich i niemieckich.
Z kolegami na lotnisku. /Jan Makowski czwarty z prawej/
Przy szczątkach zestrzelonego samolotu niemieckiego
/Jan Makowski drugi od prawej wśród stojących/
Dywizjon 308 „Krakowski” był jedną z najskuteczniejszych jednostek myśliwskich Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie. Wykonał łącznie:
– 8812 lotów bojowych w czasie 13200 godzin.
– zrzucono ponad 500 ton bomb.
Dokonano:
– 69 zestrzeleń pewnych, 13 prawdopodobnych, 21 uszkodzeń.
Zniszczonych zostało:
– 536 pojazdów lądowych, 17 lokomotyw, 109 wagonów, 45 statków, 31 czołgów i 28 budynków.
W czasie działań wojennych z Dywizjonu 308 poległo 22 lotników, a 24 zaginęło.
Utracono 78 samolotów.
1 września 1944 roku Jan Makowski awansował na stopień starszego sierżanta i powierzono mu funkcję szefa eskadry.
Polscy piloci zasłynęli z odwagi i bohaterstwa w bitwach o Europę Zachodnią. Wielu z nich zasłużyło na zaszczytne miano asów myślistwa, jak chociażby wspomniany już wcześniej Sandomierzanin, pułkownik Wacław Król, który wykonał łącznie 420 lotów bojowych, stoczył liczne walki powietrzne
z niemieckimi oraz włoskimi myśliwcami i bombowcami, osłaniał alianckie wyprawy bombowe i konwoje morskie, dowodził myśliwskimi ugrupowaniami bombardowania nurkowego i ostrzeliwania celów naziemnych. Zestrzelił na pewno 9 samolotów nieprzyjacielskich, 3 prawdopodobnie, a 4 uszkodził.
Miał wiele szczęścia, bowiem zdarzało się, ze kule dziurawiły samolot, omijając jego samego.
Ale wiadomo, że aby pilot mógł z powodzeniem odbyć lot bojowy i mieć poczucie niezawodności maszyny, musiała ona być odpowiednio przygotowana przez mechaników, że bez pracy mechaników sukcesy pilotów byłyby po prostu niemożliwe. To Oni, „szare korzenie bujnych kwiatów”, jak określił mechaników samolotowych Arkady Fiedler sprawiali, że piloci mogli codziennie startować do boju.
Praca mechaników samolotowych była niezwykle trudna. Nie mogli stworzyć nigdzie stałej bazy, bowiem przenosili się na kolejne lotniska, w miarę jak przemieszczał się ich dywizjon. Musieli bardzo szybko orientować się w budowie i działaniu powierzonych im, coraz to innych typów samolotów, dokonywać przeglądów, wymiany części i napraw, a także udzielać pilotom informacji o ich działaniu. Często mechanicy byli jedynymi, którzy potrafili instruować pilotów, bo Ci mieli za mało danych i czasu, aby samodzielnie je rozpoznawać. Praca mechaników polegała na „ciągłym czuwaniu i natychmiastowej gotowości do pracy, od świtu do świtu”. Wykazywali się wręcz nadludzkim wysiłkiem naprawiając w nocy przestrzelone i uszkodzone samoloty, aby następnego ranka były gotowe do walki.
Warto więc zapamiętać, że w czasie „Bitwy o Wielką Brytanię” dokonało się całkowite przewartościowanie, stawiające służby techniczne i zaplecza, na równi, a czasem nawet ponad jednostkami frontowymi, które to przewartościowanie do dziś obowiązuje na polach bitwy.
Przed samym lotem mechanik wraz ze swoim pomocnikiem rozgrzewali silniki samolotu,
a ostatnią, bardzo symboliczną czynnością, było zapięcie pilotowi pasów bezpieczeństwa i poklepanie
go po ramieniu.
Przed lotem bojowym. Jan Makowski /na skrzydle samolotu/
w rozmowie z pilotem.
Piloci bardzo cenili swoich kolegów mechaników, a przede wszystkim ufali im, nazywając ich „mrówkami”, bo tak ich postrzegali gdy samolot wzbijał się w górę. W stwierdzeniu tym i wzajemnych gestach wyrażony był wzajemny szacunek dla pełnej poświęcenia służby Ojczyźnie.
Koniec wojny zastał Jana Makowskiego na lotnisku w Ahlhorn, w Niemczech. Rozkazem z dnia
22 lipca 1945 roku, za walkę zbrojną z hitlerowskim najeźdźcą w latach 1939-45 Naczelny Dowódca Wojska Polskiego nadał mu Odznakę Grunwaldzką, a 25 maja 1946 roku uhonorowany został Medalem Lotniczym.
Dywizjon 308 rozwiązano 3 stycznia 1947 roku. Do Polski Jan Makowski powrócił 9 czerwca 1947 roku, a zdemobilizowany został 23 czerwca 1947 r. Z Anglii do Polski przypłynął okrętem, a z Gdańska do Sandomierza przyjechał pociągiem.
Był piękny, czerwcowy dzień …
Po wojnie Jan Makowski pracował jako księgowy. W związku małżeńkim z Janiną Kapustą-Czerpak wychowali czworo dzieci. Zmarł 19 grudnia 1998 roku i pochowany został na Cmentarzu Katerdralnym
w Sandomierzu.
Załączniki:
Polskie Lotnictwo na Zachodzie Europy
Podczas zakończenia II wojny światowej Lotnictwo Polskie na Zachodzie liczyło 15 dywizjonów, w tym:
-osiem myśliwskich /302,303, 306, 307, 308, 315, 316 i 317/
-cztery bombowe /300, 301, 304, 305/
-jeden myśliwsko-rozpoznawczy /309/
-jeden współpracy z artylerią /663/
Dowódcy Dywizjonu 308:
- 9 września – 16 października 1940 r s/ ldr Davis (zginął w locie treningowym)
- 10 września 1940 – ? – s/ldr Morris
- 9 września 1940 – 9 listopada 1940 – kpt. pil. Stefan Łaszkiewicz
- 10 listopada 1940 – 7 grudnia 1940 – kpt. pil. Walerian Jesionowski
- 8 grudnia 1940 – 22 czerwca 1941 – kpt. pil. Jerzy Orzechowski
- 23 czerwca 1941 – 10 grudnia 1941 – kpt. pil. Marian Pisarek
- 11 grudnia 1941 – 9 stycznia 1942 – kpt. pil. Marian Wersołowski
- 10 stycznia 1942 – 10 stycznia 1942 – kpt. pil. Tadeusz Nowierski
- 6 maja 1942 – 17 maja 1942 – kpt. pil. Feliks Szyszka
- 25 maja 1942 – 11 lutego 1943 – kpt. pil. Walery Żak
- 12 lutego 1943 – 3 marca 1943 – kpt. pil. Franciszek Kornicki
- 4 marca 1943 – 18 maja 1943 – kpt. pil. Paweł Niemiec
- 19 maja 1943 – 20 marca 1944 – kpt. pil. Józef Żulikowski
- 21 marca 1944 – 16 listopada 1944 – kpt. pil. Witold Retinger
- 17 listopada 1944 – 30 czerwca 1940 – kpt. pil. Karol Pniak
- 1 lipca 1945 – 3 stycznia 1946 – kpt. pil. Ignacy Olszewski
Piloci Dywizjonu 308
- Od 9 września 1940:
kpt. Mieczysław Wiórkiewicz, por. Stefan Janus, por. Zbigniew Moszyński, ppor. Władysław Bożek, ppor. Władysław Chciuk, ppor. Ryszard Kaczor, ppor. Bronisław Skibiński, ppor. Stanisław Wandzilak, ppor. Jerzy Wolski, ppor. Tadeusz Hojden, sierż. Jan Kremski, sierż. Władysław Majchrzyk, sierż. Józef Sawoszczyk, plut. Mieczysław Parafiński, plut. Tadeusz Krieger, plut. Paweł Kowala, plut. Ernest Watolski, plut. Piotr Zaniewski, plut. Stanisław Widarz, pchor. Tadeusz Hegenbarth, pchor. Bogdan Muth, plut. Stanisław Piątkowski
- Od października 1940:
kpt. Walerian Jasionowski, ppor. Władysław Grudzińsi, ppor. Stanisław Riess, kpr. Józef Derma
- Od grudnia 1940:
mjr. Jerzy Orzechowski, kpt. Bronisław Kosiński, ppor. Brunon Kudrewicz
- Od 14 grudnia 1943:
plut. Kazimierz Chomacki
Uzbrojenie
- Hawker Hurricane Mk-I – od 12 września 1940
- Supermarine Spitfire Mk-IA – od 30 marca 1941
- Supermarine Spitfire Mk-IIA i Mk-IIB – od 14 maja 1941
- Supermarine Spitfire Mk-VA i Mk-VB – od 5 września 1941
- Supermarine Spitfire Mk-IIA i Mk-IIB – od 12 stycznia 1942
- Supermarine Spitfire Mk-VB i Mk-VC – od 1 kwietnia 1942
- Supermarine Spitfire Mk-IXC, Mk-IXEB i LF.IXE – od 12 listopada 1943
- Supermarine Spitfire LF.XVIE – od 1 marca 1945
Lotniska bazowania
- 9 września 1940 – Squires Gate
- 12 września 1940 – Speke
- 25 września 1940 – Baginton
- 1 czerwca 1941 – Chilbolton
- 24 czerwca 1941 – Northolt
- 12 grudnia 1941 – Woodvale
- 1 kwietnia 1942 – Exeter
- 7 maja 1942 – Hutton Cranswick
- 30 sierpnia 1942 – Heston
- 20 października 1942 – Northolt
- 29 kwietnia 1943 – Church Fenton
- 5 lipca 1943 – Hutton Cranswick
- 7 września 1943 – Friston
- 21 września 1943 – Heston
- 11 września 1943 – Northolt
- 8 marca 1944 – Llanberd
- 15 marca 1944 – Northolt
- 1 kwietnia 1944 – Deanland
- 26 czerwca 1944 – Chailey
- 29 czerwca 1944 – Appledram
- 16 lipca 1944 – Ford
- 3 sierpnia 1944 – Plumelot B-10
- 6 sierpnia 1944 – Londiniere
- 10 września 1944 – Lille B-56
- 3 października 1944 – Deurne B-70
- 11 października 1944 – St. Denise Westrem B-61
- 14 stycznia 1945 – Grimbergen B-60
- 9 marca 1945 – Gilze Rijen B-77
- 13 kwietnia 1945 – Nordhorn B-101
- 30 kwietnia 1945 – Varrelbush B-113
- 10 września 1945 – Ahlhorn