Nififor i Teresa

 

 

               Nififor był niski, drobny, stary i brzydki. Chyba ta jego brzydota sprawiała, że budził zainteresowanie. Poruszał się szybko i zjawiał się w różnych miejscach niespodziewanie, jakby specjalnie po to, żeby pochwalić się swoim pseudonimem oświadczając: „Nififor jestem”… Tak wypowiedziane słowa zastępowały jego prawdziwe nazwisko i imię, których nikt nie pamiętał. Poza tym Nififor miał zakłóconą mowę i dlatego nie mam wątpliwości, że sam zniekształcił przezwisko, które ktoś, kiedyś Mu nadał, kojarząc Go z Nikiforem, wybitnym malarzem. Jestem tez pewien, że nie wymyślił tego przydomka sam, bo o Nikiforze – artyście, niewiele wiedział, chyba tylko to, że taki w ogóle był.. I co charakterystyczne, nie chciał nawet o nim słuchać.

               Nififor nie miał świadomości swojego wyglądu, a poza tym prezentował ogromną naiwność
w stosunkach z kobietami. Wystarczyło, że jakaś dama nieco przyjaźniej go potraktowała, a już wiązał z nią duże nadzieje i publicznie o tym rozprawiał. Przy czym, rzecz ciekawa, że  jemu, garbatemu cherlakowi, podobały się kobiety dorodne, wysokie, dobrze zbudowane i ładne.

                Teresa natomiast mała talent nie tyle do uwodzenia, co zwodzenia mężczyzn. Jeśli zauważyła, że „chłop” jakiś zwraca na nią uwagę, zaraz przychodziła jej myśl, żeby sobie z niego zadrwić.

               Nififor okazał się fantastycznym kandydatem dla jej zmyślnych igraszek.

               Parą byli niesamowitą: Ona wysoka, prosta, długonoga, On mały, dreptający obok niej starzec. Wystarczyło, że czasem pozwoliła mu dotknąć swojej ręki, a Nififorowi wydawało się, że namiętnie się z nią całował, a gdy przeszła z nim parę kroków, już miał nadzieje, że dziś właśnie będzie ją miał. Na dodatek Nififor chętnie i z wielkim zapałem rozprawiał o swoich miłosnych sukcesach, narażając się na śmieszność
i drwiny otoczenia.

               Wkrótce też powstała w głowie Nififora myśl o zdobyciu Teresy na zawsze i odtąd jego sytuacja stała się jeszcze bardziej beznadziejna. Gdy to ogłosił, Teresa, ku radości otoczenia, ciągle uciekała
i ukrywała się, a Nififor desperacko i nieustannie jej szukał, rozpytując wokoło. Robił też awantury wszystkim, których uznał za nieprawdomównych i zamieszanych w sprawę.

               Koszmar trwa i końca nie widać.

Świadkowie

               Najpierw był dąb i kasztan, samosiejki, jak wszystkie drzewa w tej okolicy. Rosły przy drodze, blisko siebie. Później, w bezpośrednim sąsiedztwie dębu i kasztana powstała wiejska kuźnia. Było w niej gwarno i wesoło, bo od wczesnego rana do samego wieczora Mały Kowal „grał” lub dyrygował „kowalską muzyką”.

               Kasztan przechytrzył dęba. Nie rósł wysoko, tylko wzniósł się nieco ponad kuźnię, szeroko rozłożył nad jej dziurawym dachem swoje konary i latami przyglądał się tamtejszym spektaklom. Podobał mu się ten ruch i gwar, był zadowolony, miał coraz grubszy pień, szeroką koronę i piękne liście. Wiosną obficie zakwitał, a jesienią zasypywał przyległą drogę mnóstwem owoców.

               Dąb zaś „wystrzelił” w gorę i od początku znalazł się w gorszej sytuacji, bo żeby zobaczyć coś interesującego w kuźni lub w jej pobliżu, musiał wyszukiwać drobne prześwity w liściach sąsiada. Ale rósł w górę i swoim wysokim prostym pniem oraz piękną koroną budził podziw i szacunek.

               Po latach zburzono kuźnię, bo Mały Kowal zestarzał się i zakończył „granie”, a następca jakoś się nie pojawił. Kasztan posmutniał i z żalu, co roku brunatniały mu liście. Dąb też to odpowiednio przeżył, przestał rosnąć i mocno przerzedziła się jego korona.

               Ale to nie koniec nieszczęść. Najgorsze dopiero czekało. Młodzi ludzie poszerzali szosę dla swoich „wielkich samochodów” i te dwa dorodne drzewa potraktowali bezwzględnie, równo i bez sentymentów. Po prostu je ścięli.

               W ten sposób, to miejsce pełne życia i muzyki stopniowo posępniało, aż w końcu całkowicie strąciło swoją barwność. Pozostały po nim tylko: spracowane kowadło i popsute imadło oraz dwa pniaki, świadkowie tamtych zdarzeń.

Gniazdo

               Puste rodzinne gniazdo. Chłód, pustka i wspomnienia ściskające w gardło. A On, On przyjeżdża
i uparcie szuka śladów tych, którzy tu żyli.

               A może jest inaczej, może wśród wielu bliskich przedmiotów próbuje odnaleźć samego siebie?, może wydaje mu się, że w tym znajomym otoczeniu lepiej rozumie swoje myśli i uczucia?

               Odszedł z domu jako nastolatek, ale przyjeżdżał często, szczególnie wtedy, gdy było mu ciężko, gdy nie wiedział, jak dalej postąpić…. Lubił też przyjeżdżać tu z całą  rodziną, żeby pochwalić się żoną, dziećmi?…  Zawsze było radośnie. Otrzymywali miłość, wsparcie i nabierali sił do pracy w mieście.

               A teraz, gdy nikogo już nie ma?
Może teraz przywodzi Go tu tęsknota za dzieciństwem i młodością?   Jakaś konieczność, poczucie obowiązku?
A może to wola przodków?

               Pamięta dobrze te postacie, twarze. Czasem wydaje Mu się, ze słyszy znajome głosy i wtedy ma nadzieję, że Oni zaraz wrócą, że tylko na chwile wyszli. Rozgląda się, mówi, nawet krzyczy, ale to nic nie zmienia?…

               Ma poczucie, ze historia tego miejsca i tych ludzi nie jest jeszcze zakończona. Czeka więc na jej dalszy ciąg? Ale głosy niestety powoli cichną?…

               Zawsze będzie tu przyjeżdżał…
Będzie szukał wspomnień…
I z nadzieją będzie pieścił tę najmilszą pustkę…

Proszę o minutę ciszy….

 

               Ksiądz Biskup Marian Zimałek mieszkał w Domu Długosza, obok Collegium Gostomianum, był
więc naszym sąsiadem. Widzieliśmy Go każdego dnia. Często pracował w ogrodzie, albo odpoczywał na ławeczce. Innym znów razem spacerował po uliczkach Starego Miasta, lub wprost, przez Rynek, udawał się na zajęcia do Seminarium Duchownego. Po drodze często zatrzymywał się, zamieniając „słówko”
z napotkanymi. On tu wszystkich znał, związany był przecież z Sandomierzem i ludźmi prawie siedem dziesięcioleci. Wszyscy też Jego znali i oczekiwali na te spotkania, na uśmiech, dobre słowo …

               Ludzie mu nie przeszkadzali, on szukał z nimi kontaktu, interesował się ich problemami, umiał doradzić, wesprzeć …

               I młodzież też mu nie przeszkadzała. On kochał młodych ludzi, patrzył z zadowoleniem na ich radosne twarze, rozmawiał …

               Zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że odszedł najbardziej Sandomierski Ksiądz ze wszystkich Księży i najbardziej Sandomierski Biskup, ze wszystkich Biskupów …
Odeszła Nasza Ekscelencja, bo tak przecież poufale Go nazywaliśmy.

               Lgnęliśmy do Niego, chętnie przebywaliśmy w Jego bliskości, mając wrażenie, że wtedy mamy szansę stawać się lepszymi, a w kontaktach z Nim świat jawił nam się wartościowszy, piękniejszy …

               Modlił się z nami wiele razy. Razem świętowaliśmy Czterechsetlecie Collegium Gostomianum, święciliśmy salę gimnastyczną, tablice pamiątkowe … Należał do tych wychowanków, którzy utrzymywali ze szkołą stały kontakt i wiele razy dawał wyraz temu, że jest z niej bardzo dumny.

bp-zimalekZ kolegami, podczas Zjazdu Wychowanków w 2002 roku

 

              Przychodził do nas często; do nauczycieli, do młodzieży do mnie … Opowiadał, nad czym
aktualnie pracuje, co przeżywa, pytał co u nas, doradzał, pomagał, podtrzymywał na duchu, żartował … Mówił, że dobrze się u nas czuje i gdy w 2005 roku nadeszła  pięćdziesiąta  rocznica jego święceń kapłańskich i osiemnasta Sakry Biskupiej, jubileuszową Maszę Świętą odprawił w szkolnym oratorium.

               Był nam bliski. „Biegaliśmy” do Niego, by odetchnąć atmosferą Jego mieszkania, żeby porozmawiać, powiedzieć o naszych ważnych sprawach.

               Bliski był też osobiście mnie … Czułem w Nim prawdziwego przyjaciela. Ale też wiem, że tak jak ja, myślało i odczuwało wielu.

               Koleżanko, Kolego, Sandomierzaninie:

              – zmarł Mój i Twój Przyjaciel …

Zatrzymajmy się na chwilę. Uczcijmy pamięć Naszej Ekscelencji minutą ciszy.

js.