„Z praktyki inżynierskiej -opowieść Michała” -przygotował Zbigniew Latkowski.
Nazwiska i imiona zostały zmienione. Korekta i redakcja tekstu Jan Świtalski.
Początek lat 70 XX wieku. Pracowałem wtedy jako zastępca głównego konstruktora w fabryce urządzeń informatyki MERAMAT na Służewcu w Warszawie, która powstała w 1969roku z połączenia zakładu przetwórstwa tworzyw sztucznych oraz zakładu produkcji aparatury laboratoryjnej
i pomiarowej (WZALiP). Starą produkcję zlikwidowano, albo przekazano do innych zakładów, a Meramat miał produkować nowoczesne urządzenia informatyczne, opracowane przez polskich konstruktorów
w Instytucie Maszyn Matematycznych (IMM) przy ulicy Krzywickiego.
Na początku poczyniono prace adaptacyjne w pomieszczeniach produkcyjnych, następnie przeniesiono z IMM wydział produkcji elektroniki do drukarek wierszowych i wydział produkcji głowic magnetycznych. W tym czasie IMM kończył opracowanie i wykonanie prototypów pamięci taśmowych PT3.
W takich okolicznościach ruszyła produkcja elektroniki do drukarek wierszowych, które finalnie montowane były w Zakładzie w Błoniu. Z tego co wiem, była to niezła drukarka, całkowicie opracowana przez polskich inżynierów, za wyjątkiem tzw. matrycy produkowanej na podstawie licencji zakupionej
w Anglii. Siłą rzeczy nasz dział konstrukcyjny wziął na siebie nadzór merytoryczny i nadzór nad produkcją oraz nad przestrzeganiem technologii nowych wyrobów.
Nowy Dyrektor Łapski nie miał zaufania do kadr w dziale konstrukcyjnym i kontroli technicznej. Było to naturalne, ponieważ przy tej reorganizacji mało się robiło w kwestii doboru wykwalifikowanych kadr.
Pewnego razu przyszedł do mnie szef kontroli technicznej inżynier Hala i oznajmił:
– Dyrektor wezwał mnie i dał mi nowego pracownika do działu. Został nim inż. Hałt. Podobno pracował
w IMM więc należy się spodziewać, że zna się na nowej produkcji. Dyrektor powiedział też, że jest on jego pełnomocnikiem ds. kontroli technicznej w zakładzie. Zatrudnił go na stanowisku podległym kierownikowi działu, czyli mnie, ale jest on jednocześnie jego pełnomocnikiem!
– Ja już teraz nie wiem kim jestem i komu podlegam, a także na czym ma polegać współpraca z nowym pełnomocnikiem – powiada rozżalony Hala.
-Teraz inż. Hałt chodzi po zakładzie i nie wiem czego szuka -w głosie Haly zabrzmiała nutka niepewności co do jego dalszego losu.
Cóż ja mogłem na to powiedzieć. Już też miałem za sobą pierwsze doświadczenia (testowanie pamięci taśmowej- opisane w innym fragmencie wspomnień) i nie były one miłe . Jedynie pocieszało mnie to, że wyszedłem z niego wzmocniony. Byłem przygotowany na takie zawirowania, bo akurat w tamtym czasie przerastałem swoją wiedzą i doświadczeniem innych w fabryce, choć słabością moją była bezpartyjność. Byłem więc jakby nie Polakiem, albo Polakiem drugiej kategorii. Co roku próbowano mnie werbować do partii, ale to się nie udało. Nie spodziewałem się jednak, że wkrótce będę miał przyjemność bycia w zwarciu z inż. Hałtem.
Kilka słów wyjaśnień dla nie znających organizacji działu konstrukcyjnego w fabryce. Dział ten zajmował się całym merytorycznym panowaniem nad opracowaniem nowych wyrobów, przestrzeganiem stosownych przepisów, prawami autorskimi, patentami itp. Efektem działań były właśnie patenty, dokumentacja konstrukcyjna, opracowanie i wykonanie modeli i prototypów wyrobów. Dokumentacja musiała zawierać nie tylko rysunki, ale i instrukcje pomiarowe, a często przewidywać (narzucać) stosowanie nowych technologii. W tamtym czasie istniejące działy handlowe firm nie potrafiły samodzielnie opracować żadnej ulotki i prospektu. Dlatego spoczywało to również na konstruktorach.
Pewnego dnia wzywa mnie dyrektor naczelny -Łapski. Wchodzę do gabinetu, a tam oprócz dyrektora zastaję także inżyniera Hałta, pełnomocnika dyrektora ds. kontroli technicznej.
– To niech Pan referuje sprawę -zwrócił się dyrektor do inż. Hałta
– Dział Konstrukcyjny spowodował powstanie straty w wysokości około 300 000 złotych. Zaopatrzenie nie mogło zakupić hurtowo diod Zenera z wąską tolerancją napięcia do produkcji drukarek wierszowych i zwróciło się do działu konstrukcyjnego o zgodę na zakup diod z rozrzutem (tolerancją) >10%. Diody te zaopatrzenie mogło kupić po cenach hurtowych za około 8 złotych za sztukę, a diody będące w dokumentacji o wąskiej tolerancji napięcia (selekcjonowane podczas produkcji) nie były dostępne w hurcie i można je było kupić po około 80 złotych. Dział konstrukcyjny nie dał zgody na zakup tych tańszych diod. Ja natomiast -powiada inżynier Hałt, dla sprawdzenia, wmontowałem do pakietów diody o szerokiej tolerancji napięcia (te tańsze) i pakiety pracowały bardzo dobrze. Z tego wynika, że fabryka nasza poniosła straty. Z przeliczenia różnicy cenowej i ilości diod potrzebnych do produkcji określam, że są to straty około 300.000 zł. (W tym czasie był to koszt domu jednorodzinnego)
Od razu przypomniałem sobie jak zaopatrzenie zwróciło się do nas w tej sprawie. Przyszedł do mnie wtedy Szeczyk , technik prowadzący produkcję, pytając o moje zdanie. Zawsze w trudniejszych sprawach przychodził do mnie po rozstrzygnięcie. Po rozpatrzeniu za i przeciw nie daliśmy zgody na zakup diod o gorszych parametrach. O analizie cenowej nie było mowy, bo w tym czasie nie rozpatrywano zbyt szczegółowo kosztów. Diody produkowała państwowa fabryka polska i nie było problemu: tańsze czy droższe -innych nie było.
– Nie znam dokładnie sprawy -skłamałem by zyskać na czasie, ale sprawdzę i dam odpowiedź. Nie sądzę jednak, aby stosowanie radioamatorskich metod było dobrym rozwiązaniem przy profesjonalnej produkcji urządzeń elektronicznych. Na przykład w produkcji telewizorów (lampowych w tamtych czasach) stosuje się kilka kondensatorów przy każdej podstawce lampowej. Można wziąć cążki
i powycinać je, a telewizor dalej będzie działał. Czy to znaczy, że te kondensatory nie są potrzebne?
-zadałem retoryczne pytanie.
– Panie inżynierze -zwrócił się do mnie dyrektor Łapski, proszę jak najszybciej dać mi odpowiedź i na tym spotkanie się zakończyło.
Wróciłem do swojego biurka i wezwałem Szeczyka.
– Panie Zdzisiu, wezwał mnie dyrektor w sprawie diod Zenera i opowiedziałem mu pokrótce przebieg spotkania u dyrektora.
– Tu jest pismo z zapytaniem, czy w elektronice (w pakietach do drukarek) można zastosować diody Zenera o większym rozrzucie napięcia niż te, które określa dokumentacja techniczna. Niech Pan zaniesie to pismo do Instytutu Maszyn Matematycznych i poprosi o szybką odpowiedź.
Pismo podpisałem i poprosiłem żeby podpisał go także dyrektor techniczny.
– Jak dostanie Pan odpowiedź do ręki to proszę od razu zanieść do sekretariatu dyrektora naczelnego, z prośbą do sekretarki, aby pismo znalazło się w jego poczcie -poinstruowałem swojego pracownika.
Szeczyk załatwił sprawę raz dwa i jeszcze tego samego dnia odpowiedź IMM znalazła się u dyrektora Łapskiego. Oczywiście odpowiedź potwierdzała naszą wcześniejszą decyzję.
Wzywa mnie dyrektor Łapski i powiada:
– Papierami się Pan zasłania i pokazuje odpowiedź IMM.
– Nie zasłaniam się. Decyzję podjęliśmy we własnym zakresie nie zwlekając z odpowiedzią dla działu zaopatrzenia. A teraz tylko chciałem zasięgnąć opinii konstruktorów IMM, ponieważ to ich dzieło
i lepiej znają szczegóły opracowania. Mogę jeszcze ze swej strony dodać, że drukarka przeszła w ZSRR bardzo rygorystyczny odbiór i jeśli by nie spełniała parametrów, mielibyśmy duże kłopoty.
A radioamatorskich metod nie możemy stosować w produkcji – odpowiedziałem.
Na tym sprawa się zakończyła. W parę miesięcy później, gdy byłem przedstawicielem zakładu na stoisku Miedzynarodowych Targów Poznańskich, odwiedził mnie dyrektor Łapski. Nawiązałem do tego wydarzenia i wtedy On stwierdził, że jeszcze raz go Hałt zawiedzie to się go pozbędzie.
I tak się stało, ale czym się znów naraził, tego nie wiem.
Moja żona bardzo lubi „Skype”. Ten program komputerowy umożliwia wideorozmowy, co
w Jej przypadku oznacza bezpośredni kontakt z wnukiem mieszkającym daleko od Sandomierza. Dzięki „Skype” Babcia czyta Piotrusiowi ciekawe książki i co ważne, także Piotruś czyta Babci. Ja natomiast mimowlnie podsłuchuję ich, co inspiruje mnie do wspomnień i nowgo spojrzenia na różne problemy,
z którymi zetknąłem się przed laty. Np. los siostry tytułowego bohatera nowelki „Antek” Bolesława Prusa, Rozalki, dopiero teraz przywołał w mojej pamięci zdarzenie sprzed lat, związane z trzyletnią Marysią.
Akcja nowelki rozgrywa się w II połowie XIX wieku we wsi nad Wisłą, w zaborze rosyjskim. Dominowała tam bieda i zacofanie. Szczególnie trudna była wtedy sytuacja dzieci, które już od najmłodszych lat musiały ciężko pracować i nie miały żdnych możliwości uczenia się. Gdy Rozalka zachorowała i nie pomogły domowe sposoby lecznia: szturchańce i wódka z piołunem, za radą znachorki wsadzono dziewczynkę na trzy zdrowaśki do rozpalonego pieca chlebowego, żeby się wypociła. Oczywiście skończyło się to śmiercią, bo przecież żaden człowiek, a tym bardziej dziecko, nie da rady wytrzymać takiej „kuracji”.
Moje osobiste wspomnienie wiąże się ze zdarzeniem z około 1960 roku. Wieś już wtedy bardzo się zmieniła, chociazby przez to, że wszystkie dzieci chodziły do szkoły, ale zacofania i zwykłej głupoty nadal nie brakowało. Opieki zdrowotnej w miejscu zamieszkania wciąż nie było, a lekarze mieli swoje gabinety w miastach i ludzie ze wsi rzadko korzystali z ich porady i pomocy, nie tylko ze względu na odległość i koszty, ale przede wszystkim z powodu niskiej świadomości. Pojawiające się problemy zdrowotne starano się najpierw rozwiązywać we własnym zakresie.
Potrzeby ludzkie zawsze „rodziły” sposoby ich rozwiązania. Tak też było w przypadku zdrowia. Tradycyjnie we wsiach „urzędowali” ludzie, którzy zajmowali się leczeniem: znachorzy, uzdrowiciele, babki odczyniające uroki itp. Niektórzy z nich byli skuteczni i cenieni. Do takich w naszej okolicy należeli min. Piotr Siewior i jego Matka, którzy zajmowali się składaniem złamanych i zwichniętych kończyn oraz leczeniem ziołami.

Jest wiele miejsc, gdzie można zbierać zioła. /Zdjęcia z Pieprzówek, 09.2006 r/
Ale działania wielu ówczesnych „medyków” były szkodliwe, a czasem prowadziły wprost do śmierci. Pamiętam zdarzenie, gdy do Wuja Tadeusza, który nauczył się robienia zastrzyków będąc pacjentem w jędrzejowskim szpitalu, przyszedł mężczyzna z pobliskiej wsi, aby On wykonał ten zabieg jego trzyletniej Marysi, bo jak mówił: „od kilku dni gorączkuje i nic jej nie pomaga”. W trakcie dalszej rozmowy ów mężczyzna ujawnił, że był u nich kuzyn ze Śląska i zostawił kilka zastrzyków, więc można je wykorzystać. Wuj, świeżo upieczony „medyk”, obejrzał zastrzyki i odmówił wykonania usługi. Wyjaśnił też, że na podanie takiego specyfiku musi być pisemne zlecenie lekarza, a poza tym nie wiadomo co to jest za lekarstwo i czy byłoby odpowiednie dla dziecka. Ojciec Marysi nie był zadowolony z tych wyjaśnień
i na pożegnanie stwierdził: „zastrzyk to zastrzyk, pomógł jednemu, to pomoże i dugiemu”. Następnie udał się do innego „wiejskiego medyka”, który nie zastanawiając się długo, spełnił jego prośbę.
Całe to zdarzenie miało niestety przykry koniec. Jeszcze tego samego dnia Marysia zmarła,
a że były to czasy gdy nikt nie dociekał szczegółowo jaka była przyczyna zgonu, pochowano dziecko
i już.
Wuj Tadeusz miał satysfakcję, ale jak powtarzał wiele razy, wolał by jej nie mieć. Ojciec Marysi coś zrozumiał, tyle że za późno. Po jakimś czasie w okazyjnej rozmowie z Wujem przyznał, że źle zrobił nie słuchając go wtedy.
Jednym z najbardziej magicznych miejsc w Świętokrzyskiem jest Łysa Góra. Do dziś zachowały się tam pozostałości obiektu przedchrześcijańskiego kultu religijnego Słowian, prawdopodobnie z IX-X wieku, w postaci wału kamiennego o długości 1,5 km
i wysokości 2 metrów, z wejściem do wnętrza.
Jest to też jedno z najstarszych miejsc chrześcijaństwa w Polsce. W/g legendy opactwo benedyktyńskie na Łysej Górze ufundował Bolesław Chrobry w 1006 roku.Obecnie znajduje się tu Bazylika pw. Trójcy Świętej i najstarsze polskie sanktuarium: – Relikwii Drzewa Krzyża Świętego.
Nic dziwnego, że z tym wielowiekowym miejscem osadnictwa ludzkiego związanych jest wiele legend: o królach i książętach, walkach rycerzy, a także sabatach czarownic.
Szczególnie ciekawą jest dla mnie legenda pt. Podkowa, zapisana przez Jerzego Stankiewicza, opublikowana min. w tygodniku „Gospodyni” nr 3 z 1989 roku, którą otrzymaliśmy od Koleżanki Grażyny Stasiak, znającej naszą rodzinną tradycję kowalską.

Nasza „Kasztanka ze źrebakiem” /rok 1985/. Na obrazie zaprezentowana
jest również podkowa wykonana przez mojego Tatę. W/g rodzinnych obliczeń takimi
podkowami Tato podkuł około dziesięciu tysięcy kopyt końskich.
Oto legenda w/g Jerzego Stankiewicza.
Działo się to w niewiele lat po przyjęciu chrześcijaństwa przez Mieszka I. Poganie – przeciwnicy nowej wiary, nagromadziwszy żywność i broń, założyli obóz na trudno dostępnej Łysej Górze. Na wałach kamiennych ustawili liczne straże. Płonęły ogniska, przy których warzyli strawę. W gontynie oddawali cześć starym bogom, a ufni w swe siły i niedostępność góry – bluźnili chrześcijańskiemu Bogu.
Dowiedział się o tym Bolesław Chrobry i wysłał swoich posłów z żądaniem przyjęcia wiary chrześcijańskiej, opuszczenia góry i uznania jego władzy i rozkazów. Ale wysłańcy Bolesława wrócili
z niczym; pogańscy rycerze odrzucili polecenia królewskie. Ruszył więc król ze swoją drużyną, aby zniszczyć ostatnią ostoję pogaństwa w Polsce.
Miało się ku zimie. Kilka dni wcześniej spadł śnieg z deszczem, a w nocy mróz chwycił i pokrył strome zbocza Łysej Góry gołoledzią. Na próżno wojowie starali się wjechać na górę. Na śliskich stokach padały zwierzęta i ludzie.
Poganie drwili głośno:
-Jeśli wasz bóg nie może wam pomóc dostać się na górę, to niech przynajmniej jeden z was przyjdzie tu, aby pojedynek stoczyć. Jeśli odniesie zwycięstwo – poddamy się wszyscy.
Młody Mszczój Jastrzębiec przyjął wyzwanie, ale i on nie zdołał wdrapać się po lodzie na górę. Oblężenie przedłużyło się. Z obozu chrześcijan u podnóża góry kilkakrotnie próbowano dostać się na wierzchołek, ale bezskutecznie. Nie pomogło posypywanie stoków piaskiem – zaraz tworzyła się nowa warstwa lodu. Ze szczytu dobiegały urągania pewnych siebie pogan. Wśród wojów, którzy zostawili swoje rodziny
w ciepłych dworach i chatach, zaczęło szerzyć się niezadowolenie. Zima nie puszczała. W Słupi zabrakło już żywności. Wyprawiano się po nią aż po Opatów.
Rozgniewany Mszczój Jastrzębiec przemyśliwał nad fortelem umożliwiającym zdobycie góry. Snuł się skrajem puszczy, gdy usłyszał odgłos młota kowalskiego. Idąc za tym dźwiękiem, dotarł do kuźni obok pieców hutniczych – dymarek. Stary kowal, któremu zwierzył się z tego co go gnębi, po chwili zastanowienia znalazł radę. Wędrując za młodu po świecie, widział jak w dalekich krajach konie rycerskie podkuwano na zimę. Sprawnie zrobił podkowy i przybił do kopyt rumaka. Następnego ranka uradowany Jastrzębiec – na oczach wszystkich – wjechał na oblodzoną górę. Spod kopyt tylko pryskały kawałki lody! Pokonał swego przeciwnika, ale poganie nie dotrzymali słowa; nie poddali się, nie otworzyli bram warowni. Wtedy Chrobry nakazał okolicznym kowalom podkuć konie całej drużynie, hojnie wynagradzając ich trud. Rycerze, którzy widzieli skuteczność podków, rwali się do walki.
Nocą ruszyli woje na Łysą Górę. Wdarli się na nią, pokonali pogan, wzięli w niewolę, a gontynę zburzyli. Bolesław Chrobry ufundował w tym miejscu klasztor i kościół. Od tego czasu w Polsce zaczęto podkuwać konie na zimę.
A Mszczuj Jastrzębiec, nazwany po tym zwycięstwie Podkową, przyjął ją za herb swojego rodu. Herb Jastrzębiec do dzisiejszego dnia widnieje w krużgankach łysogórskiego klasztoru.
Jest rok 2014.
Zamiarów swoich nie mierzę dziś na siły,
bo zamiary moje wybiegają daleko w przyszłość ...
Raków leżący w dolinie rzeki Brzeźnicy, to miejsce mojego urodzenia. Rozległe pola, kwieciste łąki na torfowiskach, krystaliczne źródełka z przeraźliwie zimną wodą, tajemnicza ściana „Motkowskiego Lasu” w oddali i wysoko wysklepione lazurowe niebo szczelnie okrywające to wszystko … Z tą okolicą, jak z żadną inną na świecie, łączy mnie niepowtarzalny i silny związek.
Z okresu dzieciństwa i dorastania pamiętam przede wszystkim nieustające zabawy z rówieśnikami, grę w piłkę nożną każdej niedzieli, zapach świeżego siana
i dojrzewającego zboża, smak „nowych” ziemniaków posypanych koperkiem, cichnące odgłosy usypiającej wsi …
Było nas dwoje, ja i moja, o trzy lata młodsza siostra, Wiesia. Trudno mówić o zgodzie między nami w okresie dzieciństwa, gdy wychowywaliśmy się razem. Ale im byliśmy starsi, tym bardziej rozumieliśmy się. A nasz stosunek do Rodziców w obliczu coraz większej ich bezsilności, zbliżał nas
i kwestiach opieki nad nimi nie różniliśmy się, choć nigdy na ten temat nie było rozmowy. Rodzice bali się starości i tego, że zostaną na wsi opuszczeni, bez jakiejkolwiek opieki. Czasem nawet wydawało mi się, że za „odejście z domu” mają do nas pretensję, a Tato mówił żartobliwie: „powinniśmy byli mieć trzecie dziecko, którego byśmy nie kształcili”. Jednak przypuszczenia Rodziców o samotności nie sprawdziły się, a my jesteśmy dumni z tego, że zarówno Mama, jak i Tato byli do końca życia pod naszą opieką i że mieli wszystko, co było im potrzebne, w tym także naszą obecność. Tak jakoś dzieliliśmy się obowiązkami, że zawsze, kiedy była potrzeba, byliśmy z Rodzicami.
Warto też odnotować, że wiele zrobiliśmy, aby poprawić standard wiejskiego życia. Na początku lat osiemdziesiątych do domu Rodziców doprowadziłem wodę i kanalizację, zbudowałem prawdziwą łazienkę i zainstalowałem centralne ogrzewanie, a Szwagier założył antenę satelitarną. W tym czasie takie inwestycje były jeszcze rzadkie na kieleckich wsiach i wielu starszych mieszkańców Rakowa, a także sąsiednich Czarnocic odwiedzało Rodziców, aby obejrzeć te udogodnienia. Dyskutowano o tym wiele, czego dowodem jest chociażby zasłyszana kiedyś przez nas rozmowa. Wykonując wiosenne prace porządkowe w ogrodzie, usłyszeliśmy jak dzieci idące do szkoły mówiły, że dom Świtalskich z wierzchu jest stary, ale żebyście zobaczyli co jest w środku. Tam są różne cuda i cudeńka.
Babcia Jagosia /zmarła w 1988 roku w wieku 91 lat/ była niekwestionowaną głową rodziny
i bardzo mądrze prowadziła wszystkie nasze sprawy. Sama będąc prawie analfabetką, nas, swoich wnuków, polecała kształcić i cieszył ją każdy nasz sukces. Rodzice, będąc pod jej wpływem, ciągle powtarzali, że nie mają majątku, ale mogą pomóc nam w zdobyciu wykształcenia. Dopingowani
i wspomagani uzyskaliśmy wykształcenie wyższe magisterskie: siostra w zakresie germanistyki,
a ja resocjalizacji. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy z ważności tego faktu. Nie mieliśmy też pojęcia, że Babcia i Rodzice są z tego powodu bardzo dumni, a rodzina i znajomi odnoszą się do naszego wykształcenia z szacunkiem i uznaniem.
Czas naszej nauki był trudny dla rodziny pod względem materialnym, jednakże Rodzicom jakoś udawało się uzyskiwać niezbędne środki z pięciohektarowego gospodarstwa rolnego i z dwuhektarowej dzierżawy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności było zapewne posiadanie dużej łąki
w pobliżu domu sprzyjającej hodowli bydła mlecznego i dobrze zorganizowany skup mleka przez jędrzejowską mleczarnię. Było wtedy u nas 4 do 6 krów i Rodzice cały rok mogli sprzedawać mleko,
a uzyskiwane co miesiąc pieniądze, przeznaczać na nasze utrzymanie poza domem. Tak więc wielka wdzięczność należy się naszej mądrej Babci, dzielnym Rodzicom, a także „rogatym bydlątkom”: „Mrówce”, „Krasej”, „Czarnej”, „Sadej”, „Czerwonej” i innym, które wcześniej pasaliśmy roniąc „krokodyle łzy”, a później, gdy wyjechaliśmy, same się pasły na łańcuchach przymocowanych do pali i dobrze odpłacały nam się za dawną opiekę.
Wiele okoliczności wpływało na nasze wychowanie. Mieszkaliśmy blisko rodziny brata Mamy, Tadeusza Simlata i z jego dziećmi: Basią , Marianem i Halinką praktycznie byliśmy jednym rodzeństwem, zawsze byliśmy i jesteśmy z nimi w bliskich stosunkach. Mieliśmy też częste kontakty z dziećmi siostry Taty, Heleny: Marysią i Józkiem. Między naszym gospodarstwem, a gospodarstwem Wujka Tadeusza Simlata mieszkają nasi kuzyni Siemieńcowie, z którymi zawsze łączyła nas przyjaźń, a z ich dziećmi: Zosią, Zbyszkiem, Renią i Andrzejem spędziliśmy wiele beztroskich i miłych chwil. Poza tym w Rakowie mieliśmy wiele fantastycznych koleżanek i kolegów jak choćby Teresa Pisarkówna, Marysia Szczerba, Wieśka Chatysówna, Wiesiek Pełka czy Wiesiek Gruszka, którzy dobrze się uczyli i wspaniale umieli bawić się oraz pracować.
Po studiach na Uniwersytecie Wrocławskim moja siostra zamieszkała najpierw w Kielcach,
a po dwóch latach, wraz z mężem Eugeniuszem, w Poznaniu. Mają dwoje dzieci i czworo wnuków.
Niezwykle inspirującym rozwojowo okresem była dla mnie nauka w Liceum Pedagogicznym
w Jędrzejowie, natomiast mieszkanie w internacie, a później na stancji, stanowiło prawdziwą szkołą życia
z intensywnym kształceniem w zakresie zachowania się i kultury stosunków międzyludzkich. Studium Nauczycielskie w Kielcach i mieszkanie w Domu Studenta było kolejnym okresem mojej socjalizacji
i poszerzania kręgu znakomitych znajomych, z którymi utrzymujemy kontakty do dnia dzisiejszego.
„Oknem na świat” był dla mnie Wrocław i Strzegom, gdzie mieszkali bracia Taty: Stryjek Lutek i Stryjek Sewek. Z Lutkiem wiele razy podróżowałem tramwajem lub spacerowałem po Wrocławiu,
a On z wielkim przejęciem, w swoim stylu opowiadał mi o ważnych zabytkach i obiektach. Niezapomniane wrażenie zrobiła wtedy na mnie Starówka, Katedra, Hala Ludowa, ZOO, dworce, mosty, a ponadto zaprzyjaźniłem się z jego dziećmi: Andrzejem i Krysią. U Stryjka Sewka w Strzegomiu spędziłem min. Wielkanoc 1963 roku. Miałem możliwość przeżycia paru dni w prawdziwym luksusie, bo Oni byli bogatymi ludźmi i prowadzili dom na wysokim poziomie materialnym oraz duchowym. Poznałem też bliżej synów Stryjka Sewka: Włodka i Leszka oraz spotkałem się ze starszymi, studiującymi już kuzynami: Witkiem i Adamem Świtalskimi pochodzącymi z Jędrzejowa, którzy zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie i stali się swego rodzaju wzorami do naśladowania
w późniejszych latach. Z tego okresu zapamiętałem też siostrą Witka i Adama -Jadzię, z którą zetknąłem się, gdy rozpoczynałem naukę w Liceum Pedagogiczne w Jędrzejowie. Ona ukończyła już tę szkołę i podarowała mi swoje skrzypce, z których korzystałem przez wiele lat.
To wszystko stanowiło moje naturalne środowisko wychowawcze i miało wielki wpływ na kształtowanie się postawy życiowej.
Po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Jędrzejowie, aby uniknąć zasadniczej służby wojskowej, którą w mojej rodzinie uważało się za stratę czasu, studiowałem wychowanie muzyczne na SN w Kielcach, gdzie poznałem moją przyszłą żonę Zofię Ziemniak, z którą w 1969 roku pobraliśmy się i od tej pory mieszkamy w Sandomierzu. W między czasie ukończyliśmy studia magisterskie: Zosia w zakresie nauczania początkowego na Akademii Pedagogicznej w Krakowie, a ja resocjalizację na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Pracowaliśmy jako nauczyciele najpierw w powiecie sandomierskim, a później
w Sandomierzu. Mamy dwoje dzieci:
– Agnieszkę /1971/ -mgr wf na AWF w Poznaniu, mąż Robert, syn Piotr;
– i Grzegorza /1975/ -mgr filologii angielskiej na UŚ w Katowicach, żona Aneta.





1. Pierwsza Komunia Święta /Jasionna, 1956/
2. Z kolegami: Jurkiem Legawcem, Jurkiem Kobyłeckim i Witkiem Krotlą /w Pacynie na praktyce kolonijnej, 1964/
3. Na balu maskowym /Kielce, 1967/
4. Rodzina z Babcią Jagosią /Raków, 1985 /
5. Z Tatą i Grzesiem /Raków, 2002 /
Aneksy
Koleżanki, Koledzy oraz znajomi z Rakowa i okolic
Bednarskie: Marysia i Bożena, Blicharscy: Marysia, Józek; Chatysówny: Wiesia, Mirka; Chrzanowscy: Marysia, Zbyszek, Halina; Czarneccy: Marysia, Tadek, Andrzej; Czarneccy: Danka, Zuzia; Małgosia; Czarnecka Teresa z Jędrzejowa; Ciszewski Stach; Gruszkowie z Sosnowca: Wiesiek, Halina; Drejowie z Czarnocic: Halina, Kazia, Janek; Gałęziowski Stach z Czarnocic; Jach Romek z Czarnocic; Jopkowie: Heniek, Emilka, Stach, Tadek, Józek; Kamińskie: Wanda, Mirka; Kamińskie: Zosia, Alka; Kaniowie: Józek, Jasia z Gozny; Kośmider Stach, Heniek; Kośmider Tadek; Krzysztofik Marian; Marcinkowscy z Czarnocic: Tadek, Bolek, Stefek, Mietek, Józek; Michalscy z Czarnocic: Władek, Sławek; Nowakowie: Józek, Janek, Marysia; Pełkowie: Regina, Halina, Wiesiek; Pełkowie: Heniek, Dzidek, Czesiek; Pisarkowie: Tadek, Tereska, Mirka; Pisarkowie: Tereska, Jurek, Zygmunt, Krzysiek; Pisarkowie: Teresa, Heniek, Basia, Andrzej; Prusiccy z Czarnocic: Kazik, Jasia, Stasia, Boniek; Siemieniec Marian; Siemieńcowie: Zbyszek, Zosia, Renia, Andrzej; Simlat Alek z Kulczyzny; Simlatowie: Basia, Marian, Halina; Sygutowie z Czarnocic: Edek, Heniek, Irka, Andrzej, Sygutówny: Irka, Teresa; Trojakowie: Alek, Leokadia; Węckowie: Czesiek, Halina, Janek; Szczerbowie: Józek, Jadzia, Marysia; Wielochowski Wacek; Wielochowska Wanda; Więckowscy: Józek, Heniek; Wójcikówny z Obornik Śląskich: Renia, Ania; Zającowie: Alek, Krzysiek; Zimochowie: Zdzisiek, Marysia, Robert, Marian.
Koleżanki i Koledzy z klasy w Liceum Pedagogicznym w Jędrzejowie
Adamska-Młynarska Maryla, Borowiecki Jacek, Czekaj-Gajda Danuta, Dzięcioł-Chudzik Danuta, Fidos Stanisław, Gajda Krzysztof, Giza Piotr, Grabowski Tadeusz, Gul-Piątek Elżbieta, Górnikowski Jan, Hejdysz-Grad Anna, Jarosiński Janusz, Kaczmarek Barbara, Kaczor-Olszewska Halina, Kania-Bargieł Barbara, Kania Józef, Krotla Wiktor, Legawiec Jerzy, Łakota-Szolc Jadwiga, Łata Zofia, Obręcka-Błoniarz Danuta, Kabzińska-Pacanowska Janina, Makulska Maria, Pająk-Skiba Barbara, Piasta Antoni, Porada Stanisław, Rosołowski Adam, Różańska Zdzisława, Socha-Dudek Regina, Śnioch Marian, Trlik Włodzimierz, Woźniak-Świerczyńska Wiesława, Zięcik Henryk, Zimoląg-Pukiewicz Lila. /W przypadku Pań drugie człony nazwisk są nabyte po wyjściu za mąż/.
Koleżanki i Koledzy z SN-nu w Kielcach
Borowy Marek, Budzyń-Orlińska Maria, Burda Jerzy, Chechelska-Wożniczko Krystyna, Cudzik-Wrońska Zofia, Fijałkowska-Kowalczyk Maria, Gajewska-Nowak Wiesława, Gołębiowska-Sroczyńska, Hernik Bogumił, Hołubiuk Marian, Jarocki Tadeusz, Kaczmarek Barbara, Kania Józef, Konieczny Ryszard, Korczak Tadeusz, Krzyżyk Elżbieta, Kowalik Małgorzata, Kuza Marcin, Łuczkowski Jan, Owczarek-Wojczakowska Teresa, Pająk-Sliba Barbara, Panas Henryk, Perłowska Grażyna, Pocheć- Wzorek Teresa, Różańska-Jopek Elżbieta, Rybak Janina, Staromłyńki Konstanty, Szarawara Wanda, Tasarz Tadeusz, Tetela-Włodarczyk Stanisława, Wilk-Sznajder Helena, Witkowska-Konieczna Janina, Woźniak-Pawul Stanisława, Ziemniak-Świtalska Zofia, Żal Michał. /W przypadku Pań drugie człony nazwisk są nabyte po wyjściu za mąż/.
Ciekawi ludzie z Rakowa i okolic
Chudzik Szczepan z Rakowa. Nasz kuzyn i sąsiad. Był autorytetem w wielu sprawach gospodarskich i ludzkich. Ze swoimi ładnie podkręconymi wąsami sprawiał na mnie wrażenie typowego ziemianina. Lubiłem z Nim rozmawiać, a przez ostatnie lata Jego życia obcinałem mu włosy. Jego dzieci to: Stanisław, Jan, Janina, Władysław, Maria Zenon i Zygmunt, a wnuki to min. Regina Smuda /z d. Wójcik/.
Ciosk Józef /ps. „Walos”/ z Czarnocic. Z wielką łatwością „rymował” i wygłaszał, żartobliwe wierszyki. Korzystając z tego, że u nas /w Rakowie/ była elektryczność, a tuż obok w Czarnocinach nie, w okresie zimy przychodził do nas wieczorami, czasem kilka razy w tygodniu, przynosił rózgi brzozowe i robił miotły, którymi handlował w Jędrzejowie.
Gruszka Jan z Rakowa. Zapamiętałem Go jako wdowca, który mieszkał z synem Władkiem. Każdej niedzieli u niego w domu, a gdy było ciepło obok domu, golili się prawie wszyscy mężczyźni z Rakowa.
On miał dobre osełki i doskonale ostrzył brzytwy. Miał jabłonkę „grochówkę” i „kopcował” jabłka na zimę,
a wiosną jako jedyny we wsi miał świeże owoce, które podkradaliśmy. Dziadek mojego kolegi Wieśka Gruszki.
Górecki z Gozny. Specjalista od wykopywania największych w okolicy drzew i pniaków. W robocie był tak zapamiętały, że zapominał o tym, co się wokół dzieje. Przeważnie jego pracy z podziwem przyglądała się grupka gapiów. Był bardzo skuteczny w pracy i ludzie z całej okolicy wynajmowali go do karczunku.
Nowak Piotr Kierownik Poczty w Rakowie. Wymagał od interesantów, szczególnie od młodzieży, kulturalnego zachowania się. Lubił też prowadzić rozmowy wychowawcze. Jego dzieci to: Józek, Janek
i Marysia.
Siewior Andrzej z Rakowa. Ludzie lubili Go słuchać, bo ciekawie formułował myśli, a swoją wypowiedź ubarwiał powiedzeniem: „Ano jucha wicie, cosi mi się zdaje”… Jego syn Tadeusz był krawcem.
Simlat Tadeusz z Rakowa, brat mojej Mamy. O jego działaniach z okresu II wojny światowej pisze Andrzej Ropelewski w książce pt. „W jędrzejowskim Obwodzie AK”. Wujek Tadek świetnie powoził końmi i mówiono o nim, że ma charakter do koni, tak jak jego Dziadek, a mój Pradziadek Józef Simlat. Był człowiekiem bardzo uczynnym, chętnym do pomocy potrzebującym. Lubił opowiadać dowcipy i robić różne kawały. Pamiętam jak kiedyś, gdy jeszcze na wysyłanych kuponach totolotka były przyklejane banderole, Wujek Tadek podrobił kupon z banderolą od starego kuponu, a sześć trafionych liczb skreślił już po ogłoszeniu w radio, przy czym nie zabiegał o uzyskanie wygranej, bo zdawał sobie sprawę że to niemożliwe, ale obserwowania reakcji znajomych. Wystarczyło aby „wygrany” kupon pokazał kilku kolegom i zaczęła się „afera”. Wielu ludzi prosiło o darowanie pieniędzy na ważne życiowe cele lub choćby pożyczenie konkretnej sumy. Na początku było wesoło, ale z czasem dramatycznie, bo nikt nie chciał wierzyć, że to dowcip, ale niechęć „szczęściarza” do proszącego.
Marcinkowski Józef z Czarnocic. Często do nas przychodził, szczególnie w okresie zimy, gdy miał wolny czas i z dużym talentem opowiadał ciekawe historie z przeszłości. Pamiętam jak z dumą mówił,
że był jednym ze słuchaczy, który słuchał, gdy Wujek Janek czytał na głos ksiązki, min. Krzyżaków Henryka Sienkiewicza. Było to jeszcze przed wojną, w okresie, gdy Wujek chodził do Seminarium Nauczycielskiego w Jędrzejowie. Marcinkowski świetnie stawiał bańki osobom przeziębionym, wiele razy także mnie. Był wdowcem, mieszkał z synami: Tadkiem, Bolkiem, Stefkiem, Mietkiem i Józkiem oraz ze swoją chorą Matką, która od zawsze jak pamiętam, przez wiele lat leżała w łóżku, a sąsiadki po kolei przynosiły Jej jedzenie.
Otawski Wacław charyzmatyczny kierownik Szkoły Podstawowej w Rakowie. Bardzo odpowiedzialny
i solidny człowiek. Jego żona była świetną nauczycielką w klasach I – IV i biologii.
Pełka Jan /ps. Jonek/ z Podlaszcza. Zacinał się i jąkał, ale bardzo lubił mówić, a jak się rozgadał to zapominał o czekającej go robocie.
Pełka Władysław z Rakowa. Nauczyciel i kierownik Szkoły w Chwaścicach, cieszący się dużym autorytetem we wsi. Jego żona to nasza kuzynka Ludwiką Simlatówną. Ojciec mojego kolegi Wieśka oraz Reginy i Haliny.
Siewior Piotr /ps. Pietrek/ z Podlaszczu /. Jego Matka i On „składali” ludziom i zwierzętom zwichnięte
i złamane kończyny i robili różne lecznicze mazidła. Pietrek ciągle przechwalał się swoimi bohaterskimi czynami i siłą fizyczną.
Smacki z Kulczyzny. Studniarz, wykopał wszystkie studnie w okolicy, czasem bardzo głębokie, najgłębsze mają około 90 metrów. Widziałem taką studnię na przykład u Barana w Rakówku.
Wydrychiewicz Tadeusz z Rakówka. Zubożały szlachcic, ostatni z dziedziców w tej okolicy. Jako dziecko odwiedzałem Pana Tadeusza z Tatą i pamiętam resztki dawnej świetności tamtejszych obiektów: pałac z zapadniętym dachem, fortepian, w którym kury nosiły jajka, malowidła na kawałkach suchych jeszcze ścian, popsute świeczniki, fotele i inne elementy wyposażenia.